czwartek, 29 sierpnia 2013

Wczasy na Suwalszczyźnie - dzień IV



>>Przedwstępem do dzisiejszego wpisu, na jednym wydechu, powiem tylko, że prócz za moment opisywanego dnia IV zostaną jeszcze kolejne cztery, z których jednakowoż zdawanie relacji przełożę na bliżej nieokreślony czas - planuję bowiem chwilę poszwendać się za domem, w tym jednodniowo po jakimś ładnym kawałku natury, o czym oczywiście tu później napomknę :P<<


Dzień czwarty pobytu na Suwalszczyźnie może i nie obfitował w moc wydarzeń, ale czytając poprzednie wpisy nie trudno się zorientować, że generalnie cały pobyt miał mniej więcej taki charakter ;) Nie bez powodu mój wyjazd nazywam wczasami; nie miał on nic wspólnego z nawet najmniej survivalową wyprawą, która mi się marzyła... Tak to już jednak jest, że jak się jedzie z towarzystwem, to trzeba się liczyć z pewnymi odstępstwami od swoich wyobrażeń na temat przebiegu wyjazdu, przewidzieć mimowolne "iście" na kompromis. Nie spodziewałam się jednak, że jadąc z Moim będę tak naprawdę sama przeciwko trójce - rodzeństwu i partnerze Starszej... Nie było wojny, nie było praktycznie nawet malutkiego konfliktu; po prostu zagryzałam zęby i w duchu plułam sobie w brodę, że tych ośmiu dni nie spędzam gdzieś sama w dziczy. Niestety, mimo lekkiego opisu wszystkich wydarzeń, jakie miały miejsce, w duchu przez cały pobyt w Ścibowie pozostawałam zgnębiona... Powody były tak naprawdę trzy: pierwszy to fakt, że jadąc w tak fantastyczny kawał natury, jakim jest Suwalszczyzna, chciałabym móc w pełni się w niej zanurzyć. Przemierzyć region wzdłuż i wszerz, od wczesnego ranka do późnego wieczora będąc na nogach, w terenie. Nie było mi to dane, tak jak i możliwość zrealizowania drugiej potrzeby - niezależności. Od samego początku "grzecznościowo" odebrana mi została niezależność finansowa, a za nią poszła w zapomnienie jakakolwiek decyzyjność. Otóż tak się jakoś dziwnie porobiło, że za wszystko "zakładał" Szymeon. Na samym początku, już pierwszego dnia, po pierwszych wspólnych zakupach chciałam się od razu rozliczyć zwracając jedną czwartą (prosty rachunek), ale główny finansjer niemal się z tego powodu na mnie obraził, więc odpuściłam. Okazało się niestety, że tak miało już być przez cały pobyt. Wszystko by było fajnie, gdyby nie fakt, że gorzej stałam z kasą od reszty i koszmarnie źle się czułam widząc, jak szybko rozchodzą się pieniądze... Gdybym sama za siebie płaciła i sama robiła sobie zakupy, byłabym w stanie wyżyć (i być zadowoloną!) za naprawdę niewielkie pieniądze. Tymczasem po trzech dniach pobytu ja już doskonale widziałam, że moje (czynione za mnie) wydatki przekraczają mój dzienny limit dwukrotnie... Ta nieznośna myśl tak skutecznie psuła mi nastrój, że w efekcie kawał czasu przechodziłam zadumana, milcząca, drażliwa. Cholera.
Trzecią bolączką okazał się niefortunny związek z najmłodszym bratem Starszej, która, chociaż starsza o zaledwie trzy lata, to jednak najwyraźniej wciąż widzi w Moim "swojego małego braciszka" i dalejjj go niańczyć. Aga jest istotą sympatyczną, ale ma tak silną osobowość, że stłamsiła mnie na miejscu. Nie specjalnie i nie wprost, ale poprzez przejęcie roli decydenta, zakupowego i matki po trosze. Bo skoro braciszek jest wciąż malutki, to i jego dziewczyna postrzegana jest w podobny sposób... Momentami myślałam, że wyjdę z siebie, ale musiałam robić dobrą minę do złej gry, przecież pojechałam z Moim grzecznościowo - i tylko on biedny na tym tracił. Bo wszelkie stresy właśnie na najbliższych się odbijają... Żałuję, że nie pojechaliśmy gdziekolwiek we dwoje.

Powróćmy jednak do dnia czwartego. Zaczął się on kiepsko, tym bardziej, że poza bolączkami psychicznymi, zwyczajnie nie najlepiej się czułam. Cały ranek minął jakoś tak na niczym konkretnym - ot, jakieś spacery po okolicy, jakieś rozmowy, jakieś czytanie, trochę zdjęć, trochę marudzenia, trochę polowania na motyle... W układance wspomnień brakuje coraz więcej puzzli, coraz ciężej jest odtworzyć bieg wydarzeń. Pojedyncze fotografie przywołują jedynie fragmenty rozmów i myśli, ułamki chwil zaledwie...

Zdjęcie z muchą nie jest mojego autorstwa; jest to jedno z tych "artystycznych ujęć", które dla obśmiania mnie wykonał chłopak. Jakoś mimowolnie mnie urzeka ;)

Czarna Hańcza

W którymś momencie zapadła decyzja (czyt. zadecydowali), że wybierzemy się na spływ kajakowy Czarną Hańczą. Starszyzna obczaiła wypożyczalnie kajaków organizujące takie spływy, obdzwoniła, wybrała lokalizację - i po przygotowaniu prowiantu udaliśmy się samochodem do Magdalenowa.

Na miejsce trafiliśmy bez większych problemów. Zgłosiliśmy się po kajaki do córki właściciela, którego akurat nie zastaliśmy. Dziewczyna nie bardzo mocno się nagimnastykowała, by nam jakoś wytłumaczyć trasę - wyszło to chyba jednak gorzej, niż jakby nie mówiła nic. Tak nas bowiem zamotała, że zamiast zaraz na początku jeziora Wigry, wypływając z naszej zatoczki trzymać się blisko brzegu, by trafić na kanał pod drogą, my zdążyliśmy przepłynąć kawał dalej, za klasztor. Dopiero jakiś człowiek sterujący stateczkiem turystycznym pokierował nas we właściwą stronę.


Atmosfera na naszym kajaku nie była najlepsza; dopiero później, po osiągnięciu punktu krytycznego, miało być lepiej. Tymczasem płynęliśmy w ciszy i dodatkowym napięciu wywołanym przez źle podane nam instrukcje i wręczoną niedokładną mapkę, której moje poprawne interpretacje były jakoś od samego początku mocno lekceważone. Nic tam, trochę nadłożyliśmy drogi, trochę czasu do wieczornego obiadu zamówionego u właścicielki zleciało... Trafiliśmy na kanał, za nim, przepływając przez mniejsze jezioro, opłaciliśmy w punkcie opłat wstęp do Wigierskiego Parku Narodowego, by dalej płynąć już prosto z biegiem rzeki...

Otaczająca nas przyroda była fascynująca, zaabsorbowała nas bez reszty. Atmosfera powoli ulegała oczyszczeniu. Płynęliśmy bardzo niespiesznie, właściwie z nurtem rzeki, co jakiś czas korygując kurs, by nie wpakować się całkiem w gęste trzciny. Moczyliśmy łapki i nóżki, wystawialiśmy buźki do słoneczka, robiliśmy zdjęcia, oglądaliśmy ptaszki i kwiatuszki i takie tam ;) A tak poważnie to zachwycaliśmy się w ciszy otaczającą nas zewsząd szemrzącą na wietrze ścianą zieleni, podziwialiśmy podwodne łąki, doskonale widoczne w niezmąconej, przejrzystej wodzie... Czułam się jak posadzona na jakimś wielkim akwarium, pełnym egzotycznych wodnych roślin.

Nie byliśmy na rzece sami; generalnie Czarna Hańcza jest bardzo popularna pod względem spływów kajakowych, zatem co jakiś czas dobijaliśmy do ekipy żółtych kajaków przed nami. Na szczęście przez większość czasu mogliśmy się delektować samotnością i ciszą pełną głosów natury. Czasem tylko mijaliśmy jakiegoś wędkarza lub kąpiącego się wczasowicza. W pewnym momencie żółtokajakowców udało nam się wyprzedzić, gdy ci urządzili sobie postój na polu turystycznym. Też mieliśmy już w zamiarze coś przekąsić, ale zdecydowaliśmy się popłynąć kawałek dalej w celu znalezienia bardziej zacisznej miejscówki. Po jakimś czasie natrafiliśmy na kolejne przygotowane dla turystów miejsce, choć bardziej zielone i intymne od mijanego. Dobiliśmy kajakami do pomostu i w tym miejscu, przy wysiadce, Mój nieoczekiwanie postanowił wpaść do wody. Ta na szczęście w tym miejscu miała 1,5m głębokości, dno nie zdążyło go pochłonąć ani nurt porwać :) Dzięki temu już we dwoje byliśmy cali mokrzy (bo wcześniej chlusnął na mnie wiosłem wody).

Ściągnęliśmy mokre ubrania, zjedliśmy kanapki z serem i napoiliśmy się. W międzyczasie minęły nas żółte kajaki. Podczas odpoczynku po raz pierwszy naszła nas refleksja, że za wolno płyniemy, jeśli chcemy zdążyć na kolację (ja właściwie to nie chciałam, nie była mi do szczęścia potrzebna, wolałam płynąć - ale cóż mogłam powiedzieć). Padła też myśl, by spływ zakończyć w Maćkowej Rudzie, a nie, jak było ustalone i zapłacone, w Wysokim Moście. Decyzję w tej kwestii odsunięto jednak na później. Zebraliśmy się do dalszej drogi.


Płynęło się różnie. Były odcinki, gdzie nurt sam niespiesznie niósł kajak, ale bywały też momenty, gdy wiatr cofałby nas, gdyby nie silne, równe wiosłowanie. Rzeka meandrowała pośród brzegów porośniętych brzozowymi gaikami, które czasem były nam tak odległe, że nawet na stojąco na kajaku (tak, to cała ja ;)) nie widziałam nic prócz sitowia.

Mając na uwadze wcześniejsze obiadowe rozterki, płynęliśmy zdecydowanie szybciej niż na początku, choć szło to znacznie trudniej. Rzeka coraz częściej przybierała postać małych rozlewisk, czasem płynęło się centralnie pod wiatr, czasem pojawiał się dylemat, w którą odnogę wpłynąć (niepotrzebnie, bo te zawsze zbiegały się z powrotem po parunastu metrach). Próbowaliśmy się zorientować w swoim położeniu, patrząc na niedokładną mapkę i szukając jakichś punktów odniesienia. Nie płynęliśmy jednak wcześniej na tyle uważnie, by wiedzieć, czy mijaliśmy już wszystkie zaznaczone pola namiotowe, nie dostrzegliśmy też po drodze lewego dopływu, Żubrówki. Gdzieś w tych okolicach bowiem umiejscowiłam nas na mapie (jak się później okazało, całkiem słusznie) - i nie wróżyło to dobrze obiadowi tudzież wyprawie do Wysokiego Mostu, bo przed nami był jeszcze szmat drogi.

Do żółtych kajaków dobiliśmy tym razem w miejscu, gdzie pani oferowała jagodzianki z mlekiem - przy czym to drugie żółci zdążyli nam w całości wypić. Zakupione drożdżówki były bardzo smaczne, jak to domowe wypieki - w każdym razie smakowały nawet łabędziowi, który, początkowo bojowo nastawiony, kęsem został przekupiony i pozwolił przepłynąć obok swojej dorastającej dziatwy i damy.


W pewnym momencie dopłynęliśmy do sporego rozlewiska. Nie bardzo wiadomo było, gdzie mamy dalej płynąć. Podpłynęliśmy kawałek przed siebie, gdzie wyminęliśmy płynącą z naprzeciwka panią, która poinformowała nas, że tam dalej nic nie ma; zapytała też, czy mijaliśmy takich państwa płynących przed nią. Ponieważ nie mijaliśmy nikogo płynącego pod prąd (choć tu właściwie nurt się rozmył i nim się sugerować nie należało), wyglądało na to, że znalazł on inną drogę. Jednak obejrzawszy się dookoła stwierdziliśmy, że innej drogi jak ta, skąd wraca pani, po prostu nie ma. Czy możliwe było, żebyśmy przegapili wcześniej główne koryto rzeki i zabłądzili tak daleko?  W tym czasie żółci dobili do nas i zlekceważyli powtórzoną przez nas informację o braku dalszej drogi. Byli tak pewni siebie, że popłynęliśmy za nimi.


Oczywiście dość szybko zdaliśmy sobie sprawę, że na pewno głównym biegiem rzeki się nie przemieszczamy. Szło nam trochę łatwiej jak żółtym przed nami, bowiem plątanina trzcin pod kajakami była już trochę przez nich stłamszona i "ulizana". Przebijaliśmy się przez gęste sitowie odbijając wiosłami od sprężynującej zielonej masy pod nami, lub też "podciągając" poprzez zahaczanie wioseł o rosnące z boku rośliny. Było przy tym niemało śmiechu i adekwatnych komentarzy. W pewnym momencie usłyszeliśmy dziką radość dziewczyny z żółtej ekipy: "PŁYWAMY W KÓŁKO!"... Spojrzeliśmy z R. po sobie; może trzeba było nie płynąć za nimi na ślepo?... Ale pewnie zrobili po prostu małe kółeczko i stąd mają tyle radości. Zaraz znajdą drogę.

Znaleźli. Żółci zniknęli nam na chwilę z oczu, po czym wypłynęliśmy na rzekę... Jakieś paręset metrów przed rozlewiskiem.

Tym razem w ogólnie panującej radości i równoczesnym niedowierzaniu dopłynęliśmy znów do naszego rozlewiska, gdzie już z całą stanowczością zawróciliśmy naszych rychłych następców z idei powtarzania naszego wyczynu. Ekipa z kajaka za nami, małżeństwo w średnim wieku, zerkało na nas nieufnie. Tymczasem żółci pobrodzili trochę kajakami przy szuwarach i uznali, że pewne miejsce jest właściwym biegiem rzeki. Nie wyglądało to wiele lepiej jak poprzednie strugi prowadzące nas w chaszcze, jednak sitowie wyraźnie pochlastane było przez wiele kajaków przed nami. Cóż, najwyżej wpłyniemy w kolejny labirynt... Okazało się jednak, że niepozorna droga okazała się właściwa. Wypłynęliśmy na normalną rzekę, która szybko poniosła nas w zabudowania. Dotarliśmy do Maćkowej Rudy. Tu już ostatecznie padła nieco decyzja o powrocie do gospodarstwa na zamówiony obiad. Nie odezwałam się. Przygoda się skończyła...

Tego wieczoru nie katowaliśmy na szczęście żołądków kolejną porcją ogniskowej kiełbachy. Obiad gospodyni był smaczny, prawdziwie domowy. Najedliśmy się jak dzikie bąki, po czym dostaliśmy jeszcze na deser talerz ciast. Mimo największych chęci nie byliśmy ich w stanie tknąć, na szczęście dostaliśmy pozwolenie na wzięcie talerza ze sobą, na potem. Chętnie skorzystaliśmy.

Późnym wieczorem obaliliśmy ciasto, popijając kawą. Później z przejedzenia, rozbudzenia, złości i radości nie mogłam długo zasnąć. W nocy we łbie kotłowały mi się same głupie rzeczy. Na szczęście następnego dnia miałam się obudzić na tyle zadowolona, by choć symbolicznie zrobić to, co mi się marzyło.


środa, 28 sierpnia 2013

Wczasy na Suwalszczyźnie - dzień III

Tego ranka obudziłam się bardzo wcześnie. Wyrywało mnie z łóżka, żeby zobaczyć wschód słońca z oddalonej od naszego siedliska o dwa kilometry Góry Cisowej. Poddałam się jednak, gdy do mojego pomysłu nie przekonałam rozespanego chłopaka - a sama nie miałabym sumienia iść, jakoś się o mnie martwi, gdy jesteśmy razem. Nie chciałam swoim samotnym wyjściem gwarantować sobie spapranej atmosfery na cały dzień. Odpuściłam zatem i położyłam się znowu spać. Wstaliśmy koło dziewiątej.

Zlot bociani

Po śniadaniu wyszliśmy się przejść. Doszliśmy niedaleko, bo tylko do rozwidlenia dróg, gdzie stanęliśmy jak wryci. Nad drzewami, niemal nad naszymi głowami, niziutko kołowało około 10 bocianów. Luby zrozumiał, że w takiej sytuacji aparat bardzo by mnie uszczęśliwił, z resztą - sam był pod tak wielkim wrażeniem tego, co zobaczyliśmy, że bez słowa pobiegł do gospodarstwa.

Nie było go dobrą chwilę; rozwidlenie okazało się być dalej, niż się spodziewaliśmy. W międzyczasie do kołujących bocianów dolatywały kolejne; gdy nazbierało się ich 16, jeden wyszedł z koła i poszybował na wschód. Pozostałe jak na komendę ułożyły się w luźny szyk i pofrunęły za nim. Chłopaka nie było widać. Żałowałam, że nie wzięłam ze sobą aparatu - boćki szybowały tak nisko... Z drugiej strony widziałam to na własne oczy, doświadczyłam tego całą sobą i wspomnienie tych chwil nie jest z rodzaju tych, o których się prędko zapomina. Wracałam powoli na rozwidlenie, by wyjść choć trochę biegnącemu chłopakowi naprzeciw. Wtedy dostrzegłam moje bociany kołującej dalej, nad polami. Chłopak dobiegł do mnie i razem udaliśmy się w stronę bocianiego zlotu. Tu niestety szybowały znacznie wyżej, mój aparat bez przybliżenia nie był w stanie zrobić im dobrego zdjęcia. Pozwoliłam sobie jednak zrobić ich całe mnóstwo, by choć na jednym było widać, że to w ogóle bociany, a nie jakieś gołębie... Już w domu, przeglądając fotografie, naliczyłam się 20 boćków.


Nie jest to może szalony wynik, jak na możliwości bocianie, ale ja pierwszy raz w życiu widziałam coś takiego. W moich najbliższych okolicach ciężko na co dzień choć jednego bociana zobaczyć... Szkoda, że nie mogłam zostać dłużej i być świadkiem prawdziwego bocianiego sejmiku.

Nasze jezioro

Jezioro Sumowo nie należy do tych największych, ale jest bardzo urokliwe, a jego powierzchnia i okoliczne widoki starczają na parogodzinne dryfowanie kajakiem. Jest zarybione, można też się w nim kąpać.

Właśnie na kąpiel w jeziorze tego dnia była doskonała pogoda. Odzialiśmy się w stosowne stroje, wzięliśmy ręczniki i pałatkę do leżenia, ja dodatkowo porwałam przewodniki (nie lubię leżeć plackiem na słońcu). Doszliśmy nad brzeg jeziora gdzie ja, rozłożywszy pospiesznie graty, wlazłam zdecydowanie do wody. Okazała się zimna, ale nie lodowata. Nad znajomym brzegiem morza w Łebie zapewne wparowałabym z impetem między fale, tu jednak nie znałam podłoża i wolałam z ostrożnością stawiać krok po kroku. Dno okazało się bardzo łagodnie opadać w dół, z resztą jezioro ponoć w najgłębszym punkcie ma 8 m głębokości. Zaskoczeniem okazały się dla mnie natomiast podwodne rośliny, choć jako tako pousuwane w centralnym pasie zejścia do wody, to jednak czasem oplatające kostki i porywające klapki. A nadepnięcie gołą stopą na dno pełne mniejszych i większych istot żywych (małże i inne gadziny :)) jest, po paru latach braku styczności z jeziorami, specyficznym uczuciem :) W każdym razie o pływanie pokusiłam się tylko ja, Mój wszedł do wody po pas i zwiał, Starsza zamoczyła tylko stopy, jej chłopak zaś w ogóle z nami nie poszedł, wybierając przejażdżkę rowerową.

Po wyjściu z wody ległam na pałatce, i schnąc na słoneczku, wczytałam się w książkę. Więcej już do wody nie weszliśmy za czas całego pobytu, w sumie nie specjalnie; po prostu nie było okazji. Poszliśmy na chwilę do gospodarstwa po sandały, bo odpływające klapki były marnym pomysłem - i wróciliśmy stamtąd z kajakami. Zwodowaliśmy nasze środki transportu i wypłynęliśmy na jezioro. Siłę napędową stanowił Luby, ja z aparatem w dłoni wskazywałam mu, gdzie mógłby podpłynąć. Tak okrążyliśmy właściwie całe jezioro płynąc wzdłuż brzegu - od kwiatka do kwiatka, od trawki do trawki... Potem okazało się, że ze zdjęć nie wyszło żadne, bo przypadkowo ustawiłam zły tryb ;)


Po południu drugi raz udaliśmy się na jezioro, tym razem Starszej towarzyszył już Szymeon. Pływaliśmy aż do zachodu słońca, resztę wieczoru miło spędziliśmy przy ognisku, kiełbaskach i piwie.





Taka mała dygresja - przypomniało mi się, dlaczego Mojego mógł dzień wcześniej, podczas spaceru, boleć brzuch ;) Otóż chyba wracając z Szelmentu zahaczyliśmy o restaurację "Pod jelonkiem" w Jeleniewie (choć głowy nie daję sobie uciąć, że to było tego dnia - człowiek skutecznie wypiera ze świadomości nieprzyjemne wspomnienia ;)). Z racji przepełnionego ogródka weszliśmy do środka, gdzie przestrzenne wnętrze w barwach zgniłej zieleni naćkane było niewyszukanymi płaskorzeźbami w drzewie i motywami nawiązującymi do nazwy miejsca; na każdym stole stały nawet plastikowe jelonki oklejone słomą. No dobrze, nie nastawiajmy się, zajrzyjmy w kartę... Rodzeństwo zamówiło półmiski regionalne, ja z Szymeonem placki z dziczyzną. Przy barze (bo tam składało się zamówienie) zapytałam jeszcze, co to za rodzaj dziczyzny. Dowiedziałam się, że jeleń. Szymeon zaś początkowo miał ochotę na sielawę, ale przeszło mu, gdy dowiedział się, że jest mrożona (w sezonie!). Po jakimś czasie dostaliśmy nasze zamówienia. Placki ziemniaczane nie były złe w smaku, tylko w środku surowe. Gulasz miał mocno przyprawowy smak, niezły, ale zabijający smak potencjalnej dziczyzny, której skądinąd Szymeon znalazł na talerzu kawałków trzy, ja pięć - a w ogóle to smakowała jak rozgotowana wołowina. Jeleń chyba nie powinien tak smakować. Tak czy inaczej nasze dania były o niebo lepsze od "półmiska regionalnego" - żebym ja nie chciała skosztować czegoś z talerza Mojego, to się jeszcze nie zdarzyło. Pokusiłam się jedynie o kęsa kartacza, który zamiast normalnego mielonego mięsa w środku miał jakby mielonkę, po za tym, jak pozostałe "regionalne smaczki" walił starą fryturą. Ktoś, kto nie znał wcześniej prawdziwych smaków regionu, mógłby na zawsze się do nich zrazić; ja kartacze niegdyś jadłam, były pyszne. Babka ziemniaczana też nie wyglądała tak, jak powinna... W każdym razie nic dziwnego, że R. bolał brzuch. Mnie surowe placki nie ruszyły, sposobem żywienia już dawno uodporniłam sobie żołądek :)

Szczerze nie polecam nikomu tej restauracji, a już na pewno nie "półmisek regionalny". Nadmienię jeszcze tylko, że ze strony właścicieli dość bezczelne jest reklamowanie się w całym regionie (bo billboardy z ich reklamą widuje się tam co krok) hasłem: "Codziennie świeże ryby".


Tym niesmacznym akcentem zakończę, bo choć (nie na pewno) nie dotyczyło to nawet dnia trzeciego wyprawy, to jednak muszę wyrazić swoją opinię na temat tego miejsca. Po prostu szkoda niszczyć sobie prawdziwy smak Suwalszczyzny nieudanymi potrawami.

wtorek, 27 sierpnia 2013

Wczasy na Suwalszczyźnie - dzień II

Następny dzień zaczął się niespiesznie. Przy śniadaniu wstępnie ustaliliśmy plan dnia. Główną atrakcją miała być wycieczka rowerowa po Suwalskim Parku Krajobrazowym, przebiegająca wedle obczajonej przez mnie jeszcze w domu trasy. Pomysł wydawał się dobry, pogoda sprzyjała. Musieliśmy tylko z Moim pożyczyć od właścicieli rowery (Starszyzna miała swoje). Po wyciągnięciu ich ze stodoły okazało się jednak, że daleko na nich nie ujedziemy; każdemu z dostępnych czterech sztuk coś dolegało. Przede wszystkim koła były całkowicie sflaczałe. Niektórych dostępną pompką nie szło dopompować, u niektórych pompowanie było nieskuteczne przez przebite dętki. Ponadto rowery miały inne mniejsze i większe usterki, jak scentrowane koło, urwany hamulec i tak dalej. Mężczyźni postanowili przywrócić je do stanu używalności, ja plątałam się po obejściu, radośnie cykając zdjęcia, w przerwach wczytując się w użyczone przez właścicielkę przewodniki opowiadające historię regionu.


W tym czasie panowie kombinowali z pompowaniem, wreszcie zrezygnowani postanowili pozamieniać koła tak, by choć dwa rowery były doprowadzone do ładu. Niestety, męża właścicielki nie było, a ona sama nie miała kluczy do garażu, gdzie znajdowały się niezbędne do naprawy rowerów narzędzia. Ostatecznie zmuszeni byliśmy zmodyfikować plany na ten dzień. Zapadła decyzja o popływaniu kajakami na znajdującym się kawałek drogi od nas Szelmencie Wielkim.

Nie mieliśmy upatrzonego konkretnego punktu, gdzie można by wypożyczyć kajaki, toteż zdaliśmy się na wskazówki zapytanego o to po drodze mężczyznę. Pokierował nas dalej, na drugi brzeg jeziora. Dotarliśmy wreszcie pod straszący wyglądem ośrodek wczasowy "Szelment". Nasz kierowca poszedł zapytać o kajaki do recepcji, troje pasażerów wypakowało zaś swoje tyłki z samochodów dla rozruszania kości na betonowym podjeździe. Po chwili Szymeon wrócił do nas, niosąc nam cudowną wieść: kajaki CHYBA są, trzeba zapytać i ugadać się na dole. Hmm.. Po stromym zboczu, nad brzeg jeziora, prowadziły schodki ułożone z betonowych płyt, te rodzaju przeze mnie i Mego ulubione: "na półtora kroku". Minęliśmy zadowolonych wczasowiczów, przemierzyliśmy elegancko przystrzyżony trawniczek i dotarliśmy do młodzieńca (ratownika, ha ha), który przyznał, że kajaki są, ale żeby je wynająć, trzeba iść na górę (niekończącymi się, "półtorakrokowymi" schodami!) i zapłacić w recepcji. Obśmialiśmy recepcjonistkę, system i "Golgotę", na którą znowu oddelegowany został Szymeon. My rozsiedliśmy się w oczekiwaniu na jego powrót na przybrzeżnych murkach.


Kajakiem po Szelmencie Wielkim

Kajaki zostały pomyślnie wypożyczone i popłynęliśmy przed siebie. My z R., bogatsi o zeszłoroczne doświadczenia z jeziora Sarbsko (dużo by opowiadać... :)), nieco ostrożniej parliśmy przed siebie; gdy już byliśmy jednak pewni, że powrót "pod prąd" nie będzie walką o przetrwanie, zaczęliśmy podziwiać widoki dookoła i ścigać się ze Starszyzną do widzianej daleko przed nami wysepki. Gdy już do niej dotarliśmy, pokusiliśmy się o ambitny plan jej okrążenia, ale ta jak na złość okazała się nie wyspą, a przerośniętym cyplem. Skierowaliśmy się zatem dalej, gdzie z daleka upatrzyliśmy sobie brzeg wolny od gęstego sitowia.


Postanowiliśmy nieco odpocząć. Wyciągnęliśmy kajaki na mieliznę i rozsiedliśmy się na mojej pałatce. Pożywiliśmy się bułkami z serem i wypiliśmy herbatę z termosu - Luby dosłownie, postanowił sobie bowiem łyknąć prosto z metalowego gwinta. Skóra na brodzie lekko mu posiniała, przez resztę pobytu schodziła. Cóż, człowiek całe życie się uczy :)

Rozglądałam się na boki, karmiąc oczy naturą i robiąc kilka zdjęć. W jednym miejscu z lądu wypływał mały potok, który początkowo wzięliśmy za wgłębienie zatoczki. Wpływająca do nagrzanych wód jeziora była tak zimna, że nie byłam w stanie stanąć w nurcie. Boj Starszej postanowił w tym czasie odbić na lewo od nas na rozmowę telefoniczną. Wrócił z krwawiącą z niewidzialnej rany stopą. Po oględzinach okazało się, że przeciął się czymś pomiędzy palcami. Co lepiej jednak, krew w momencie wyczaiły 2-milimetrowe pijaweczki, które mnogo go przyozdobiły. Po tym odkryciu każde z nas się sobie uważnie przyjrzało - jedna tylko pijaweczka dopadła siostrę Mego. To nas jednak jakoś zmobilizowało do myślenia o powrocie. Wleźliśmy do kajaków i opuściliśmy urokliwą mieliznę.


Najbliższe okolice

Dobiliśmy brzegu kawałek po dwóch wykupionych godzinach pływania. Nie musieliśmy się na szczęście meldować pani z recepcji, zatem zapakowaliśmy się do samochodu i ruszyliśmy w drogę powrotną. W gospodarstwie każde z nas zajęło się czym chciało. Nie pamiętam, co robili inni, zaabsorbował mnie bowiem bez reszty ogród Gospodyni, gdzie robiłam naokoło zdjęcia kwiatkom, pszczołom, motylom i innym gadzinom :)


Zapewne czytałam również historię regionu, teraz ciężko mi odtworzyć dokładnie, kiedy czym się zajmowałam, jeśli nie ujęłam tego na zdjęciach ;) W każdym razie za cały pobyt przeczytałam dwa przewodniki i książkę o regionie napisaną przez jakiegoś lokalnego pisarza i miłośnika historii Suwalszczyzny. Wiem teraz tyle o tych okolicach, że może kiedyś co nieco o tym skrobnę ;) Wracając jednak do tamtego dnia, późnym popołudniem poszliśmy jeszcze na spacer po okolicy. Generalnie nie trzeba było daleko iść, by sycić oczy pięknymi widokami. Po drodze minęliśmy jeszcze mało zadowolone z tegoż faktu byki, pasące się swobodnie za pastuchem przy drodze, które zresztą i podczas późniejszych przechadzek podnosiły nam poziom adrenaliny. Specyficzne to bowiem uczucie, kiedy to prosto na Ciebie idą równo cztery byki z zamiarem złym - i tylko wspomnienie bólu, spowodowanego niegdyś niziutkim pastuchem elektrycznym, powstrzymuje je przed przekroczeniem cienkiego drucika, odgradzającego pastwisko od drogi.


Słońce miało się powoli ku zachodowi. Okolica powoli otulana była różowofioletową poświatą. Szliśmy trochę polnymi drogami, czasem przez jakieś mniejsze łączki i ścierniska. Nie zaszliśmy daleko - ot, do najbliższego jeziornego sąsiada. nad jego gospodarstwem otoczonym drzewami wznosiło się gniazdo piastujące młodego bociana. Obserwowaliśmy chwilę rodzica, który krążył w pobliżu, wreszcie zdecydował się dostarczyć młodzieńcowi jedzonko do gniazda. Młodzian, wcale niemały, peszył się jeszcze długo naszą obecnością, by wreszcie uznać, że może przy nas trochę pomlaskać. Większy w międzyczasie odleciał.


Wróciliśmy do domu. Po drodze chyba Mojego pobolewał brzuch z powodu czegoś wcześniej zjedzonego, ale nie pamiętam, co to tego dnia mogło być, z resztą - w ogóle prawdopodobnie działo się to podczas innego spaceru, którego nie uwieczniłam na zdjęciach, a przynajmniej nie mogę go ulokować w pamięci. W każdym razie wieczorem pokusiliśmy się na kiełbaski prosto z ogniska, tym miłym akcentem zakańczając drugi dzień naszego wyjazdu.