poniedziałek, 24 marca 2014

Na domowym froncie

Zaangażowanie we wszelkie prace kamieniczne jakby we mnie osłabło nieco. Może dlatego, że wraz z posuwaniem się z robotami do przodu, namnażają się sytuacje potencjalnie sporne. Zaczyna porządnie irytować fakt, że wraz z R. i mamą odwalamy robotę za moje pozostałe dwie siostry i ich życiowych (lub nie) partnerów - i nie doszukuję się tu winy ze strony męskiej (choć, swoją drogą, panowie mogliby tak czasem sami z siebie, z nieprzymuszonej woli ruszyć tyłki i coś pomóc, albo choćby zapytać), raczej mam ogromny żal do Starszej i Młodej, że nie tylko są absolutnie niezaangażowane, ale też nie potrafią docenić ogromu pracy, jaki już został przez naszą trójcę wykonany. Nie może być inaczej, kiedy to dokumentacji zdjęciowej "sprzed i po" brak, a obydwie nie bardzo lubią się brudzić, no i te nieszczęsne pająki czyhające na nie w ciemnościach... A jeszcze Młoda ma "uczulenie" (jakby R. nie miał, ba, jakby nie miał astmy, która jakoś nie powstrzymuje go przed zawziętą pracą w pyle i brudzie), a jeszcze Starsza ma za rok (!) ślub, a w ogóle to one nie mają czasu i tak dalej. Zdarzają się zatem takie absurdalne scenki rodzajowe, jak np. taka, że schodzę z R. do piwnicy robić, Starszyzna w tym czasie wychodzi ze swojego mieszkania, oboje z plecakami, no więc pytam, gdzie to idą, a oni, że na siłownię / ściankę wspinaczkową. No ciśnie się na usta ironiczne zaproszenie do siłowni na dole (swoją drogą nieporównywalnie skuteczniejszej - i darmowej! - bo oto okazuje się, że lepiej znosi mi się do piwnicy z drugiego piętra pierońsko ciężką szafkę samej, niż ze Starszą, bo z nią to jest zatrzymywanie się na każdym schodku i jej odpoczynek [a mebel na mnie wisi], a tak to zniosę sobie ją raz-dwa, i tylko przy zgięciu łokcia mam później wybroczyny, bo żyłka mi pękła)...

Ale dość narzekań, że nie pomagają. Czasem zapominam, że mi wszystko takie robi się lepiej samej (lub z Moim) - z natury jestem po prostu uczulona (tak, ja też mogę, a co!) na bliską rodzinę, choruję na nią i najlepiej jednak, jeśli familia nie wchodzi mi w paradę. Jacy by nie byli, ile by racji nie mieli, to zawsze mają mniejszą niż ja :P Jestem uparta i lubię rządzić (to tylko dwie pozycje z przydługawej listy mych wad), nie znoszę wręcz sytuacji, kiedy coś choć w części nie jest zależne od mojej decyzji, ale też np. ogólnej sytuacji czy decyzji osób trzecich. Nie lubię, gdy ktoś mi wchodzi w paradę - jeszcze kij, jak słusznie, ale akurat moja najbliższa familia składa się z samych bab, babskich pod każdym względem, i mogą sobie one mieć zmysł artystyczny i układać narzędzia ładnie, no ale litości, przecież to trzeba przede wszystkim praktycznie! Wczoraj zatem przypadkiem znalazłyśmy się obie z mamą w nowej narzędziowni - skądinąd już właściwie gotowej i wyposażanej, o czym w międzyczasie nie doniosłam - i omal się tam nie wyzabijałyśmy. Mama, korzystając z mojej nieobecności, poukładała po swojemu, chyba wezmę z niej przykład i zrobię na dniach to samo... Bo uważam, że powinno być poukładane intuicyjnie. Tematycznie. Oświetlenie i elektryka, elektronarzędzia, narzędzia podręczne, materiały i przybory malarskie, materiały budowlane i wykończeniowe, ogród, sanitaria i tak dalej. Mama w teorii też tak uważała, w praktyce jednak w jednym rogu znalazłam umywalkę, na innej szafce zlew, w szafce trzeciej wężyki, podkładki pod umywalkę w ogóle zniknęły, rury, kolanka i te sprawy znalazły się w części w jeszcze innym zakątku, częściowo w ogóle zostały nie rozlokowane, znowuż własną lokalizację zyskało efektowne pudło ze wszystkim, zajmując miejsce materiałom budowlanym, które pozostały na środku, bo ciężkie i nie wiadomo, co i jak. W szafce malarskiej znajduje się tysiąc emalii, lakierów i bejc, z których część przejrzałam i wiem, że są dobre, jakieś tam resztkówki pomieszałam w jeden kolor, ale pozostała część, zniesiona przez mamę, może okazać się nawet nieprzydatną do użycia, przeterminowaną i zepsutą, bo ona na to nie patrzyła. Bój stoczył się również o deszczułki (!!!), no po prostu nie rozumiem, czemu musiały wylądować na szafkach z rzeczami elektrycznymi, zamiast gdziekolwiek indziej... Słabo mi się zrobiło na widok schowanych w szafkę zardzewiałych gwoździ w zardzewiałej puszce - po co w takim razie przygotowana przeze mnie puszka z przesegregowanymi, niezniszczonymi śrubkami i gwózdkami wszelkiej maści stojąca gdzie indziej, po co? Czy ktoś "z zewnątrz" (niech będzie choćby Starsza czy tam jej narzeczony, w końcu narzędziownia jest wspólna i mogą kiedyś czegoś potrzebować) ma się domyślić, że w tej oto szafce na tej a tej półce znajdzie gwoździe - schowane za tymi pieprzonymi wężykami?? I tak ze wszystkim. Kiedy już do reszty wyszłam z siebie, uspokoiłam się, poprzekładałam część rzeczy, resztę tymczasowo olałam, trochę z mamą popodpisywałyśmy tych szuflad i szafek, odpaliłam znalezioną lampę naftową, z satysfakcją stwierdziłam, że przyjemny widok, zgasiłam i wyszłam. Już nie z siebie, z piwnicy. Nie wiem, po co się tak tym wszystkim emocjonuję, czemu sobie pozwalam na tyle nerwów. Nie warto... Chociaż, zważywszy na fakt, że graciarnia w pustostanie, który teraz właśnie opróżniamy z R. na potrzeby własne (chcemy 2 pomieszczenia dołączyć do naszej "dziewiątki", to jest niby osobne mieszkanko, ale bez kuchni i łazienki, tylko dwa pokoje, a po dołączeniu ich będziemy mieli fajny metraż i układ - kiedyś), powstała właśnie przy dużym udziale mamy, która tak a nie inaczej zagospodarowała tę przestrzeń, że niby z głową wszystko układając i segregując - a wyszła z tego jedna wielka kicha, jak to z graciarniami bywa. Nie chcę, by miejsce, przy przywracaniu do użytku którego spędziłam ostatnio tyle czasu, stało się taką kolejną graciarnią, w której kiedyś ze zdumieniem ktoś odkryje istnienie wyrzynarki, dwóch maszyn do cięcia płytek, specjalnego urządzenia do docinania pod kątem, kątowego imadła, dwudziestu młotów i młotków, dwa razy więcej pozostałych narzędzi "ciężkich", dwóch palników gazowych, końcówek do boscha, którego nie mamy, mnóstwa kabli, przedłużaczy i gwintów na żarówki, kilkanaście złodziejek i tak dalej...

A swoją drogą, w graciarni na górze znalazłam też segregator z naszymi (dziecięcymi) pracami rysunkowymi i malarskimi. Moja wersja "tatusia" i rodzina słoników, namalowane kolejno w wieku 2 latek i 9 miesięcy i 3 lat, rozwaliły mnie dokumentnie :D I dzieł nieco późniejszych, z okresu 4-5 lat, skądinąd nie ustępujących poziomowi artyzmu i zaawansowania tym obecnym, najwybitniejszym dziełom chłopaka ;)

niedziela, 23 marca 2014

Marcówka w Pierwszy Dzień Wiosny

Warto czasem obejrzeć w telewizji w godzinach okołopołuniowych wiadomości przeznaczone dla rolników i hodowców. Dowiedziałam się z nich sporo ciekawych rzeczy, np o problemie w USA ze skupem tuczników z powodu jakiegoś nowego wirusa, który dziesiątkuje najmłodsze pokolenie trzody chlewnej (przeżywalność bliska zeru procent), oraz, że o ile w piątek i sobotę pogoda w moim regionie będzie wyśmienita, o tyle w niedzielę się pokićka i w następne dni będzie już tylko gorzej - tym samym ewentualne wycieczki dobrze by jednak przewidzieć na początek weekendu. Owa prognoza pogody była zatem moim argumentem w negocjowaniu z Bubem szczegółów wypadu poza miasto. Wątłym wprawdzie, bo oboje z przepowiadaczy pogody najczęściej się nabijamy, ale lepszym niż, dajmy na to, powoływanie się na prognozę Polsatu. W końcu ci wszyscy rolnicy muszą mieć jakieś dobre źródło informacji, inaczej wszyscy pomarlibyśmy z głodu.

Stało się zatem tak, że w piątkowy wieczór poszliśmy do kina na film "Witaj w klubie" (o ile za aktorem grającym bohatera głównego nie przepadam, a jego hollywoodzkiego uśmiechu szczerze nie lubię, o tyle w filmie tym pokazał prawdziwą klasę i kunszt gry aktorskiej, czego bym się po nim nie spodziewała - no i charakteryzatorzy przyżółcili mu te jego śnieżnobiałe ząbki ;)), natomiast w sobotni poranek ostatecznie wyzyskałam akceptację planu "wyprawy" w Dolinki Podkrakowskie. Uff :)

Wypad okazał się mieć naprawdę więcej wspólnego z przyzwoitą wyprawą niźli zwykłą wycieczką. Uwidziałam sobie bowiem wzięcie psa, który nie umie podróżować środkami komunikacji zbiorowej, nienawidzi kagańca a poza tym wszystkim nigdy nie był poza domem dłużej jak 4-5 godzin (kiedy go zamknęłam na podwórku i o nim zapomniałam...). Nijak ma się to jednak do jego kundlowatego usposobienia i predyspozycji w postaci zwinności, niespożytych sił witalnych i energii, nadpobudliwości - żebym wiedziała wcześniej, że to jest pies stworzony do życia na wsi, nie w mieście - może bym rozważyła oddanie go do schroniska po ustaniu zagrożenia zalaniem tegoż, spowodowanego alarmem powodziowym, w wyniku czego psiak do mnie trafił na przechowanie... Biorąc pod uwagę powyższe, w tym roku postanowiłam nieco Gacka uszczęśliwić i dać mu namiastkę poczucia wolności. Chciałabym, żeby docelowo mógł on ze mną jeździć na wszelkiego rodzaju wypady, żeby łaził ze mną po lasach, gonił wiewiórki, hasał po krzakach i spał przy mnie pod gwiazdami. Ale od czegoś trzeba zacząć. Wypad za miasto z Lubym wydawał się okazją doskonałą. Eh... A skoro już Gacław miał jechać, przemyciłam też w planach obecność jego starszej koleżanki, rasowo miastowej jamniczki, gotowa na noszenie jej przez cały dzień na rękach, kiedy to zabrakłoby jej chodnika czy ścieżki, miałaby się zaprzeć czterema koślawymi nóżkami i zbuntować, że przez trawy i chaszcze to ona dziękuje... No więc "wyprawiliśmy się" - ja, chłopak i dwa psiaki.

Kagańce (materiałowy i plastikowy) wzięte do przyuczania dla Gacka okazały się nieprzydatne. Nie, nie był aniołkiem - podróż w pierwszą stronę kolejno dwoma zatłoczonymi autobusami, w których prócz ścisku panował też zaduch i gorąc, było drogą przez mękę. Wciąż się baliśmy, że psiak spanikuje i się komuś odwinie niezabezpieczonym pyskiem... Ale kagańce jednym ruchem łapy zsuwał z pyska, jak bym ich ciasno nie zapięła. R. pilnował zatem, by mój mały chłopiec łeb miał daleko od kończyn pasażerów, ja natomiast zajęta byłam trzymaniem Nitki - bo co jak co, ale w autobusie ona inaczej podróżować nie będzie, jak właśnie na rękach. Jechaliśmy tak we czworo w dziwnych pozycjach, a ja niecierpliwie liczyłam przystanki... Jeden, drugi, szósty... A tu najpierw 10, później 15. Łącznie godzina jazdy.

Wszyscy z ulgą wysiedliśmy z autobusu. Zgrzani, mokrzy i zmęczeni. Ale też jakoś tak mocno zadowoleni, w końcu się udało i obeszło bez żadnych nieprzyjemności, a tu pogoda fantastyczna, psy już przeczuwające, że ten dzień spędzą w ciekawy sposób - Nitka, choć miastowa, szczenięctwo i młode lata spędziła na wsi i widać było, że gdzieś tam odżyły w niej wspomnienia, rozbudzane przez zapach czystszego powietrza, pól i gospodarstw. Poszliśmy więc naprzód, ciągnięci przez psiaki na smyczach, które gnały przed siebie z wywalonymi jęzorami. Gdy już doszliśmy na drogę z zakazem wjazdu dla samochodów, psy mogły zostać spuszczone. Weszliśmy w Wąwóz Bolechowicki.

Dobór miejsca był nieprzypadkowy. Chodziło o możliwie najszybszy dojazd i w miarę ułatwiony wczesny powrót (a więc niezbyt długa trasa), bo tego dnia chciałam jeszcze zdążyć odebrać, przed zamknięciem punktu odbioru pewnego sklepu internetowego, a więc przed siedemnastą, zamówionego grilla elektrycznego. Równocześnie chciałam też pokazać po prostu Mojemu miejsce, w którym sama byłam po raz pierwszy w zeszłym roku i które mnie już na wejściu urzekło - bo choć Wąwóz Bolechowicki (Dolina Bolechowicka) jest naprawdę króciuteńki, to już na wejściu, czyli u wylotu, imponujące skały tworzą słynną Bramę Bolechowicką, zapraszającą w naprawdę magiczny, zielony zakątek, z wartkim potokiem niosącym swe wody dnem wąwozu, pośród łączek i porozrzucanych na nich mniejszych i większych głazów, otoczonych stromymi skalistymi zboczami.
tak Brama zaprezentowała mi się za pierwszym razem, w zeszłym roku :)
Nie byliśmy w dolince sami, ale to zupełnie nie przeszkadzało. Poszliśmy niespiesznie przed siebie, rozglądając się i zbaczając na boki z wydeptanej "głównej" ścieżki. Psiaki radośnie biegały - Nitka z typowym dla siebie zachowaniem Pani na Nowych Włościach, Gacław ot tak, po prostu, szybko, zwinnie i beztrosko. To ostatnie określenie z resztą dobrze oddaje to, jak psiurek się zachowywał przez większość czasu; o ile w kamienicy ma lęk wysokości i nie przepada za wychodzeniem na balkon, tu zaskoczył mnie swoją śmiałością w zwinnym wyskakiwaniu po najbardziej stromych skałkach. Wyglądał momentami jak mocno włochata, zmutowana kozica. Widać w tym wszystkim było jednak jego sprawność fizyczną (jakby tak zliczyć, ile km pokonał łącznie, to wyszłoby tego naprawdę sporo), przez co spokojnie wspinaliśmy się za nim, pozwalając mu na swobodę i tylko czasem ostrzegawczo podnosząc głos, gdy zdawało się, że spadnie. Jamniczka biegała za młodszym kolegą, zadziwiając mnie swoim samozaparciem; naprawdę w jej przypadku byłam przekonana, że będę ją nosić pod pachą, a tu okazuje się ona być niezgorszym potencjalnym towarzyszem wypraw, jak Gacek. Oczywiście poza faktem, że niekontrolowanie zjeżdżając ze stromego zbocza harata sobie podwozie wszystkimi nierównościami i ostrościami podłoża. I tym, że jest postrzelona, nierozważna i miewa fobie i lęki, co w terenie może być trudne do opanowania. Ale kto wie, może i ona mi kiedyś potowarzyszy... Tego dnia oba były szczęśliwe. My też :)



Wiosna w dolince nie zagościła jeszcze w pełni - rośliny podszytu dopiero wschodzą, choć zbocza gdzieniegdzie okryte były połaciami przylaszczek, a niektóre drzewa i krzewy ozdobione były delikatną, zieloną mgiełką. Na skałach wygrzewały się za to pod promieniami wiosennego słońca młodziutkie świderki rozchodników i rozetki rojników. W takich okolicznościach odpoczywaliśmy i chłonęliśmy widoki najpierw na skałach z jednej strony Bramy, w drodze powrotnej po stronie przeciwległej. Obeszliśmy bowiem dolinkę tak jakby dookoła - tj najpierw szliśmy dołem, później górą po stronie prawej, później znów dołem, a potem górą po stronie drugiej, już nie zboczem tylko w ogóle poza dolinką i jej drzewostanem, skrajem łąk i pól, prawie że do domostw którejś miejscowości i na końcowym odcinku trasy znów przy krawędzi doliny, na skały Bramy, w dół i znów przez wylot Wąwozu. Spacerowanie zajęło nam trochę czasu, ale też nie sprawdziliśmy sobie zawczasu połączenia powrotnego, więc u wylotu doliny spędziliśmy dobrą chwilę na postoju na psi posiłek, siedzenie i luźne rozmowy. Potem kolejną chwilę na przystanku autobusowym, gdzie w oczekiwaniu na autobus jedliśmy zakupione w pobliskim sklepie bułki z szynką i obserwowaliśmy grupkę gimnazjalistek, które wcześniej co jakiś czas w Wąwozie nam się objawiały (wizualnie lub akustycznie).

widok na żywo fantastyczny, zdjęcie fatalne - telefon komórkowy :/


Zajęliśmy w autobusie miejsca siedzące, psiaki na kolanach... Jazda była komfortowa - do czasu. W pewnym momencie okazało się, że ma mnie kosztować kupę nerwów i 120zł. Kontrola biletów, a ja jechałam na miesięcznym, nie strefowym... Ten przydługawy i obfitujący w przykre doznania kawałek dnia najchętniej wycięłabym, także nie będę się jeszcze teraz nad sobą pastwić. Wystarczy mi świadomość, że ta nieplanowana "opłata" za pobyt w Dolinkach Podkrakowskich destabilizuje mój skromny budżet i stawia pod znakiem zapytania wiosenny zlot Recona. Normalnie nie wiem, co zrobię... Ale mam trochę czasu na myślenie o tym. Tymczasem jechałam dalej, rozwalona, wściekła i rozżalona, z R. i psami bez kagańców (kontrolerzy zwrócili uwagę i na to, "łaskawie" nie wlepiając mi dodatkowej opłaty za przewóz zwierząt w nieprzepisowy sposób). Czasu było mało, a trzeba było jeszcze odebrać ten nieszczęśliwie zamówiony grill, którego to, przy nagłej niedomodze budżetowej, nie brałabym wcale. Kolejna żmudna podróż z psiakami na drugi koniec miasta, a potem, już z grillem, na trzeci koniec, do domu... Gdyby na tym miał się zakończyć ten dzień, byłoby to zdecydowanie kiepskie zakończenie. Postanowiliśmy z R. jednak wieczorem przetestować mój prodietetyczny zakup - i w ten sposób otworzyliśmy oficjalnie tegoroczny sezon grillowy :) Wieczorem, przy świetle stuwatowej żarówki, zwisającej z kabla przewieszonego przez gałąź podwórkowego świerka, doglądałam wraz z R. pięknie pachnącej karkówki, cielęcinki i piersi z kurczaka, w międzyczasie pichcąc grzanki z mozarellą, pomidorem i bazylią. Powietrze przepełniały zapachy, rozmowy z pozostałymi biesiadnikami (mama i Młoda ze Swoim) i jakaś nuta z radia w tle. Zamarynowana dzień wcześniej cielęcina była naprawdę smakowita, kurczak zrobił się spodziewanie szybko, karkówka - świeżo kupiona - nie zdążyła przejść przyprawami i smakowała trochę jak opiekany zwierz (zaskakujące ;)). Letni wietrzyk miło muskał skórę, nie powodując uczucia gęsiej skórki. Ahh, ta wiosna... :)

sobota, 15 marca 2014

Walka samców o poranku ;)

Było chwilę po szóstej, gdy wyszłam z domu, kierując się na przystanek. Dzień zapowiadał się piękny, ale chłód poranka i moja, zaburzona ostatnimi czasy, termoregulacja (chyba przez dietę), spowodowały, że wzięłam ciepłą bluzę i "przejściową" kurtkę. Tę drugą miałam nadzieję w późniejszej części dnia wpakować chłopakowi do plecaka, który na bank ze sobą wziął... Moją uwagę szybko przyciągnęło zapewne wyższe niż statystyczne natężenie osobników męskich, zmierzających w przeciwnym niż ja kierunku. No tak, za chwilę panowie zdejmą modne, kolorowe lub nieskazitelnie białe adidasy, pumy, najki, elegancko wypastowane trzewiczki wiązane na sznurówki, buty zwyczajne, buty byle jakie, tyleż samo możliwych wariacji kurtek, bluz i swetrów, powyjmują z brwi kolczyki (a może nie?), włosy... Z włosami nie zrobią nic, bo w tej kwestii przynajmniej wszyscy mieli podobnie ścięte - czyli na krótko. Właśnie włosy, "tornistry" na plecach i kierunek, w którym zmierzali, pozwalały na jednoznaczne rozpoznanie panów: wojskowi. Uśmiechnęłam się na myśl, że wszyscy są do siebie tak niepodobni, mają różne style, najwyżej dwóch miało jakiś akcent moro w ubraniu lub dodatkach; wszyscy, choć różni - jednakowo odstrzeleni, zadbani, wypachnieni.

Jeden z nich, przechodząc obok okrąglaka, obejrzał się za czymś. Spojrzałam w tym samym kierunku i zrozumiałam. Zatrzymałam się na czerwonym przed przejściem dla pieszych i obserwowałam, jak dwóch panów startuje do siebie. Znów się uśmiechnęłam w duchu; z boku zabawnie to wyglądało. Przyjęte przy nich pozycje skojarzyły mi się z walczącymi samcami jakiegokolwiek gatunku; obydwaj nastroszeni, napięci, niebezpiecznie przybliżeni do siebie i "napierający" w swoją stronę. Właściwie to panów było trzech, przy czym jeden trzymał się nie co z tyłu, asekuracyjnie. Czujnie śledził przebieg sprzeczki dwóch pozostałych, ze sztywno wyprostowanymi rękami i rozczapierzonymi palcami. Od razu szło poznać, że jest z tym w białych adidasach, włosach na żelu i lansiarskiej bluzie. Sam wyglądał podobnie. Ciężko było natomiast stwierdzić, czy są najlepszymi kumplami czy kochankami. W dzisiejszych czasach trudno sądzić po pozorach, szczególnie gdy te są wyjątkowo niejednoznaczne... W każdym razie kolega uczestniczący w sprzeczce bezpośrednio, choć szczuplutki i z dopieszczonym każdym elementem stroju i wyglądu, podniesionym głosem żywo wykrzykiwał coś do swojego przeciwnika, pomagając sobie w ekspresji wyrazu, żywo wymachując rękami. Ten, który był sam, był wojskowym; obok leżał plecak moro, wyraźnie też zwrócony był w kierunku, w którym zmierzali mijający go bez słowa koledzy. Paru się obejrzało, tak jak pierwszy, ale uznawali, że nic tam po nich.
Dalszą część zdarzenia z przyjemnością obserwowałam z przystanku. Z przyjemnością, bo żywa dyskusja zdawała się być przy całej wrogości bardzo kulturalna. Wcześniej nie słyszałam bluzgów, teraz też nie zanosiło się bynajmniej na to, by coś się jeszcze miało zaognić. Wojskowy stał nieco przechylony w przód (bojowa postawa), ale odpowiadał zdawkowo i spokojnie na teksty drugiego, który też zdawał się powoli wyciszać. Wreszcie panowie chyba wyjaśnili sobie co trzeba, żołnierz wziął plecak i ruszył w swoim kierunku, a drugi z trzecim w swoim. Nadjechał autobus.

Siadłam naprzeciwko młodego faceta, bardzo gustownie ubranego i "zrobionego". To nieprawda, pomyślałam sobie, że dzisiejsi "mężczyźni" zaczynają być niemęscy poprzez fakt, że stroją się, pachną i dbają o siebie. Forsowanie stereotypu samca zroszonego potem i z dwudniowym zarostem jako jedynie męskiego jest niezrozumiałe w kontekście historycznym nawet... Przecież od zawsze funkcjonowała jakaś moda męska. Tuj golenie głowy, tu podkręcony wąs, tu srebrzysta peruka, baczki, laczki, rajtuzy, pumpy, kaftany, kubraki, pasy, brosze, peleryny i płaszcze... Przecież panowie od zawsze się stroili i pięknili. Taka już samcza natura :)



...A ja jechałam na misję ;]

czwartek, 13 marca 2014

Misja warszawska

Krakowski dworzec bardzo się zmienił. Właściwie to nawet czuję swego rodzaju dumę, że wreszcie oto ktoś coś zaprojektował w istniejącej, ciasnej przestrzeni miejskiej - i zrobił to z głową. Po długim czasie błądzenia w labiryncie tuneli, obejść i przekierowań, mających doprowadzić podróżującego do konkretnego peronu, z niemałą satysfakcją zapoznałam się teraz z czytelnym planem krakowskiego dworca kolejowego. Pociąg mieliśmy mieć pięć minut po siódmej, ja przyjechałam wcześniej, przed chłopakiem - zdążyłam więc się napatrzeć i nazwiedzać.

Przede wszystkim do "budynku" dworca kolejowego można dostać się prawie od razu z pętli autobusowej, zlokalozowanej z resztą przy dworcu autobusowym - także i z tegoż jest tu dosłownie parę kroków. Z resztą, jak nie autobusem, można zawsze tu dotrzeć tramwajem - ot, ruchomymi schodami zaraz obok wejścia w dół i jesteśmy w podziemnym tunelu "szybkiego tramwaju". Jeśli jednak zamierzamy akurat udać się na Stare Miasto, lub też - na "szoping", proszę bardzo - wystarczy przejść halę główną na przestrzał i oto znajdujemy się w Galerii Krakowskiej. Choć i w hali dworca sklepów czy restauracji nie brakuje. A jak interesuje nas konkretny peron, to którymiś schodami - do wyboru oczywiście ruchome i zwykłe - w górę, tam gdzie wskazuje nas odpowiednia tabliczka. Chyba że mamy dużo czasu do odjazdu a na łażenie nie mamy ochoty - zejdźmy zatem na boczek, do obszernej i ładnie urządzonej poczekalni... Naprawdę, dawno nie widziałam zrealizowanego tak funkcjonalnego projektu. Jako Krakuska jestem zadowolona :)

A jakby ktoś chciał pozwiedzać - tu galerie zdjęciowe ze strony oficjalnej dworca :)


Napatrzyłam się, póki mogłam; za niecałe 4 godziny miałam się bowiem znaleźć na dworcu, który estetyką i funkcjonalnością nie grzeszy... Choć chłód, smród, mroki tuneli rozświetlane zimnym światłem buczących jarzeniówek i napuszone gołębie siadające wszędzie tam, gdzie się da, też mają swój klimat ;) Tymczasem zadzwonił chłopak, który dotarł już na peron i na mnie czekał. Wyjechałam ruchomymi schodami, zlokalizowałam go i udaliśmy się w swoim kierunku, by wsiąść razem do mającego odjechać już niedługo pociągu. Przeszliśmy przez jeden wagon, zszokowani wyglądem podstawionego składu; Przewozy Regionalne też postanowiły postawić na nowoczesność i jakość obsługi... Ciekawe tylko, ile takich składów mają... W wagonie nie było już wolnych dwóch miejsc obok siebie, przeszliśmy więc dalej; trafiliśmy do wagonu restauracyjnego... I tam zostaliśmy, bo okazało się być tam przyjemnie, cicho i przestronnie, a przy tym wystarczająco intymnie - część stricte restauracyjna oddzielona była od miejsc siedzących przeszkleniem. Podróż spędziliśmy zatem w naprawdę komfortowych warunkach, fundując sobie po drodze po kawie z ekspresu (herbatniczki gratis). Wyśmienita pogoda tego dnia okazała się być rozciągnięta na większą część Polski niźli Kraków, także z lekką tęsknotą wgapiałam się w mijane krajobrazy... Początkowo to szyby  okien mijanych domków skrzyły odbitymi promieniami słońca, błyskały blaszane zakończenia kominów, anteny. Później krajobraz wiejski coraz bardziej ustępował polom, ugorom, zadrzewieniom śródpolnym i lasom, spłaszczał się też w miarę upływu czasu. Teraz to na pniach drzew słońce malowało wirujące i wędrujące po korze, rozświetlone plamki. Dzień był wręcz wymarzony na jakiś wypad, na samotną wędrówkę pośród tych pól i lasów... Ale nie mogłam sobie pozwolić na nadmierną nostalgię - byłam na misji;)

Zadanie, jakie miałam tego dnia do wykonania, to dotrzeć do Warszawy wraz z Lubym jako jego skuteczny "odwracacz uwagi" od problemu; miał on tego dnia próbować jeszcze cokolwiek wskórać w dziekanacie swojej dotychczasowej uczelni, w której to (zasadniczo to chyba głównie przez pomyłkę wykładowcy, który w systemie elektronicznym pomylił się przy wpisie i nie zaliczył Mojemu przedmiotu) podjęto decyzję o skreśleniu Lubego z listy studentów. Szanse na zmienienie tego stanu rzeczy były już niestety właściwie żadne, ale chodziło przynajmniej o to, by spróbować - oraz by w razie niepowodzenia złożyć podanie o zwrot wpłaconego już czesnego. A na ponowne przyjęcie na studia Luby może się starać za rok.
W całej tej mocno stresującej sytuacji potrzebował on właśnie mnie - bo nikt lepiej nie potrafi zawracać czyichś czterech liter swoimi problemami i przemyśleniami ode mnie :P Pozrzędziłam mu zatem trochę o lesie, podpytałam, czy będę mogła wysiać w okolicy jego domu (w takim lasku) czosnek niedźwiedzi, posadzić topinambur, czy czasem nie kwitnie już u nich na łączce podbiał, czy znajdzie się jakaś brzoza czy klon... Czy nie wybrał by się ze mną na zlot, a tam, a gdzie indziej, a w niedzielę, czy ma kartkę i długopis, czy wziął aparat, i tak dalej... Słowem (albo paroma :P) - podróż upłynęła szybko ;)

Z warszawskiego Dworca Centralnego skierowaliśmy się w stronę metra. Już w nim zjadłam przygotowaną przez mamę chłopaka kanapkę (w prowiancie znalazłam jeszcze 3 kanapki, 2 gruszki i cukierki). Pierwszy raz jechałam metrem, jakoś mnie to nadmiernie nie ekscytowało, choć oczywiście w momencie przechodzenia przez bramki (trzeba tam wsunąć i odebrać bilet komunikacji miejskiej, zanim się przejdzie) z rozpędu i roztargnienia nie bardzo mi to wyszło. Wysiedliśmy stację dalej, niż to ma w zwyczaju robić chłopak, gdy jest na zjeździe - czasu mieliśmy sporo. Przede wszystkim R. miał złożyć podania w dziekanacie, ale też odebrać indeks, dorwać koło pierwszej wykładowcę, co to popełnił pomyłkę, uzyskać poprawny wpis w indeksie, z tym to dowodem iść do dziekanatu i płaszczyć się przed Najbardziej Decyzyjną Personą - sekretarką. Nie powiem, by te wszystkie działania poszły sprawnie... Po drodze wynikły jeszcze drobne komplikacje, jeszcze trzeba było udać się do ksera, potem jeszcze dorwać prodziekana, potem czekać nie wiadomo na co... Wreszcie sekretarka zlitowała się nad nami i powiedziała, że co prawda decyzji oficjalnej jeszcze dziekan nie wydał, ale żeby R. się raczej nie łudził. Koło godziny drugiej udaliśmy się zatem jeszcze na obiad do stołówki, bo zgłodniałam. Zjadłam całkiem smaczną wieprzowinę w sosie z jabłkami i goździkami, skubnęłam niesmaczne brokuły i zostawiłam niejadalne ziemniaki. Po tym drugą część dnia mieliśmy już spędzić na "zwiedzaniu".

Nie bardzo mam w tym miejscu o czym opowiedzieć... Choćbym nie wiem, jak się starała, to nie byłam w stanie dostrzec nic naprawdę ciekawego w tym mieście; nie podoba mi się jego architektura, jego atmosfera, zieleń miejska, rozmieszczenie strategicznych punktów (w tym gastronomia ;)) - no po prostu niczym ale to niczym mnie nie rusza. Nawet Łazienki wydały mi się jakieś takie nieszczególne, choć przecież kiedyś mi się w nich podobało - może to przez masakryczną liczbę szkolnych grup zwiedzających i fakt, że te urocze wiewiórki mogę obserwować również u siebie w parku, a w ogóle to ten "mój" wydaje mi się bardziej przytulny - nie jest tak geometryczny, alejki ma wąskie i pokręcone, a te "łazienkowskie" skojarzyły mi się z układem Cmentarza Rakowickiego. Porobiłam zdjęcia głównie ptactwu. Dłuższą chwilę odpoczywaliśmy na schodkach przed wodą - przyjemne miejsce, ale wolałabym w tym czasie posiedzieć nad jakąś dziką rzeką... W ogóle wolałabym się zamienić z kimś kto mógł ten dzień spędzić w bardziej naturalnych okolicznościach przyrody. Wciąż tęskniłam do lasu.

Po Łazienkach skierowaliśmy się w stronę warszawskiej Starówki; na Nowym Świecie wstąpiliśmy do jakiegoś lunch baru, R. zamówił sobie burgera z frytkami i herbatę; ja nie miałam wówczas jeszcze na nic ochoty i nawet widok ociekającej sokiem własnym, smażonej wołowinki wystającej z buły nie rozbudził mojego apetytu, choć gdzieś tam pojawiała się czasem myśl o chińszczyźnie lub takich pierożkach tajskich maczanych w sosie sojowym... Kurczę, odkąd jestem na diecie, mój organizm zaczyna mieć jakieś dziwne zachcianki :) [wczoraj tak miałam smaka na "surowe" mięso, że kupiłam sobie 5 plasterków zabójczo drogiej szynki włoskiej - taka dygresja ;)]

Dotarliśmy w końcu w jedyne chyba miejsce w Warszawie, które mi się podoba. O ile się nie mylę, Krakowskie Przedmieście... ;) Nie wiem, chyba po prostu układ kamieniczek tutaj jest bardziej taki "krakowski", przytulny i kameralny. Cała nasza uwaga skoncentrowała się jednak na poszukiwaniu czegoś, co mogłabym zjeść i na co miałabym ochotę na podwieczorek. Wymarzyło mi się ciasto drożdżowe ze śliwką lub rabarbarem. Wchodziliśmy do cukierni, stawaliśmy przed kolejnymi restauracjami i studiowaliśmy menu... Chłopak miał coraz bardziej żałosną minę, gdy zniesmaczona i zła odchodziłam dalej. Pośród dostępnej oferty nie umiałam wybrać. Skończyło się na tym, że zjadłam w autobusie dwa z wziętych przeze mnie z domu pierniczków z lukrem o posmaku mięty. Musieliśmy już bowiem kończyć nasze "zwiedzanie", by zdążyć na pociąg powrotny - skądinąd ten sam, którym tu przyjechaliśmy, co spowodowało automatyczny wybór wagonu restauracyjnego jako dogodnego do jazdy :)

Tym razem nie było już oglądania widoków za oknem; zajęliśmy się zatem studiowaniem menu, głupawymi grami słownymi, wsypaniem R. cukru do ucha (tak, to ja ;)), zamawianiem i jedzeniem kolacji - tu muszę powiedzieć, że zarówno sałatka, jak i tortilla z wkładką, były bardzo smaczne. Trochę chyba się też w końcowej fazie podróży zdrzemnęliśmy - w ogóle byliśmy tym dniem umordowani i czuliśmy się, jakbyśmy wracali z pola bitwy. Przegranej niestety, ale przynajmniej przegranej razem. A to takie nasze ciche zwycięstwo :)

wtorek, 11 marca 2014

Sosna w promieniach słońca

Niemal cały wczorajszy dzień spędziłam w towarzystwie mojej sosny. Z samego rana, gdy tylko pierwsze promienie słońca zaczęły nieśmiało zaglądać na podwórze zza ściany kamienicy, nieśmiało szukając luki pomiędzy gałęziami świerka srebrzystego i jego mniejszego, bliżej nieokreślonego z koloru brata, ja już szykowałam sobie potrzebne do późniejszych prac narzędzia i kompletowałam strój. O poranku, kiedy się zbudziłam, mój kawałek nieba za oknem nie zdradzał, czy pogoda będzie sprzyjać podwórkowym pracom ogrodniczym. Godzinę później błękit nieba wskazywał już, że gdzieś tam, po niewidocznej z okna stronie, świeci słońce nie przysłonięte najmniejszą nawet smugą. Nie dałam się zwieść obietnicy za oknem, ubrałam się ciepło, na cebulkę; założyłam nawet czapkę i rękawiczki. Później z obecnej narzędziowni wydobyłam co mi było potrzebne i wzięłam się do zaplanowanej pracy.

Zaczęłam od obcinania nożycami, lub, gdy było trzeba, sekatorem, wszystkiego co suche. Na pierwszy ogień poszedł kąt podwórza. Zasadniczo ma ono cztery kąty, jednak dwa z nich, przy ścianie budynku, są niemal proste i mało charakterystyczne (choć jeden z nich też funkcjonuje jako "kąt", ale w kontekście kącika roślinności, którą to mama sadząc, rozpaczliwie próbowała ów ponury kąt pod wysokim murem rozświetlić, z marnym rezultatem). Trzeci kąt jest rozwarty, na łączeniu wysokiego muru z murem niskim (takim może na metr) i przysłania go na pierwszy rzut oka "mniejszy brat" świerka srebrzystego, także często jest on w mojej wyobraźni pomijany i niezauważalny. Wzięłam się więc za najdalej wysunięty kąt podwórza - dlatego, że w ogóle prace zaplanowane na ten dzień oscylować miały w tej części "ogrodu", bo mam tam skalniak i roślinki pod niskim murem i przy betonowym placyku zajętego przez kubły na śmieci, ale też dlatego, że tam było najwięcej suchych fragmentów roślin do usunięcia.

Jest taka roślina, bardzo ekspansywna i trudna do całkowitego wyplenienia, gdy pozwoli jej się na zbyt wiele. Zaborcza ale i doskonała, gdy chce się szybko zamaskować niedoskonałe - przynajmniej w okresie letnim; traci ona swe pięciopalczaste liście na zimę, zostawiając pozornie suche pędy, szczególnie szpecące, gdy wplątane są w pokrzywioną, rozwalającą się i zardzewiałą siatkę. Gdybym te pędy zostawiła, w te wakacje mogłabym mieć opanowaną większą część siatki oddzielającą nas od sąsiadki i kawałek muru niskiego za skalniakiem, gdzie próbuję puścić bluszcz. To by było zdecydowanie zbyt wiele. Nie usuwam jednak krzewu, bo doskonale maskuje, w odpowiednim czasie, jak by nie było bardzo brzydki kąt, kiedy to zakrywa go luźna kurtyna zielonych pnączy. Kąt jest o tyle problematyczny, że nie bardzo mogę z nim cokolwiek zrobić, ponieważ zakreśla go jedynie owa pokrzywiona siatka, a na dodatek różnica poziomów pomiędzy naszym podwórzem, a dzikim ogrodem za murem nie pozwala nic sensownego wymyślić. No i jest to ulubiony punkt obserwacyjny mojego psiaka, co nie pozwala mi po prostu czegoś tam posadzić. Przez ostatnie lata traktowałam zatem to miejsce jako mini kompostownik na odpady zielone, choć, ponieważ nie chciałam "psuć" powstającej tam gleby, i tak nie zagrabiałam tam liści orzecha czy sosnowych igieł. Właściwie z rzadka coś tam rzuciłam, co i tak po przegniciu "zjeżdżało" przez siatkę do ogrodu za murem. W tym roku będzie podobnie, przez następne lata też - póki nie urządzę tego podwórza niemal od podstaw, wedle wizji, którą dopieszczam w wyobraźni.

Wycięłam pnącza, potem wzięłam się za skalniak. W tym roku nic mi nie przemarzło, co o tyle mnie nie cieszy, że zapewne nie przemarzła także pleśń, która w ostatnich latach sieje spustoszenie pośród moich roślin. Nawet niezapominajki przez całą zimę tworzyły zwarte, zielone kępy, podobnie jak niektóre cebulowe, którym listopad pomylił się z wiosną i już wtedy wystrzeliły do góry i teraz stanowią rozlazłe kępy przydługich, nieświeżych szczypiorów. Na szczęście pozostałe cebulowe zegary biologiczne mają w porządku i teraz mogę się cieszyć widokiem pojedynczych kępek przebiśniegów, puszkinii (znalazłam ją przypadkiem, zdominowaną przez pokaźną kępę niezapominajek, a myślałam, że przepadła), szafirków, krokusów (te są niekwitnące i jeszcze długo nie będą, bo zdziczałe przytargałam w poprzednich latach z rozwalanych ogródków działkowych). Przerzedziłam nieco dąbrówkę i takie drugie coś, czego nazwy teraz nie pamiętam, generalnie niezniszczalne i równie ekspansywne co dąbrówka, płożące, z żółtymi owalnymi listkami (poza tym, że teraz listki ma czerwone). W ogóle ogarnęłam elegancko skalniaczek - choć nie za bardzo, bo pora wczesna i trzeba dać roślinom jeszcze trochę czasu, by zdradziły swe zamiary w rozwoju na ten rok. To samo z roślinami pod murem... Tu jednak wzięłam się też za przesadzanie; ponieważ zaczęły wschodzić lilie (4 pędy), przesunęłam je nieco dalej, by w tym roku nie były tak strasznie zdominowane przez parzydło leśne i serduszkę. Z tych samych względów przeniosłam kosaćca syberyjskiego. Wykopałam też kosaćce i irysy zlokalizowane w pobliżu ściany kamienicy, bo w tym roku być może weźmiemy się za osuszanie i izolowanie fundamentów, a wtedy na przenosiny będzie już za późno (choć teraz można się zastanawiać, czy nie za wcześnie - ale patrząc na rośliny, chyba nie). Dosadziłam również w kilku miejscach liliowce, przyniesione z kolejnych likwidowanych terenów po ogródkach działkowych (podczas ich zdobywania zostałam okrzyknięta "Rambo" przez Lubego, kiedy to moja prowizoryczna łopatka z deseczki nieoczekiwanie wystrzeliła mi porcję ziemi w twarz). I kępkę trzmieliny (zmaltretowaną tak, że nie będę płakać, gdy nie przyjmie się w nowym miejscu), krokusów (niekwitnących, prócz jednego, którego wsadziłam w skalniak) i jedną nędzną lilijkę. Ogółem to właśnie przesadzanie zajęło mi wczoraj najwięcej czasu i pochłonęło najwięcej zapału, który pod koniec był już dość marny. Wygrabiłam jeszcze część podwórza i na tym zakończyłam pracę.

Początkowo nie zwracałam uwagi na moją sosnę. Właściwie to czasem nawet jej nie lubię - jest chorowita, sypie igłami, gleba pod nią jest sucha jak pieprz i nic nie chce w niej urosnąć, od spodu jest łysa i lata dookoła niej mnóstwo paskudztwa. Jednak to ją jako jedno z nielicznych drzewek z "lasku" zasadzonego niegdyś przez mojego tatę postanowiłam zostawić. Ma przynajmniej prosty i całkiem ładny pień, nie jest taka pokraczna jak ocalone (na bliżej nieokreśloną chwilę) świerki, jest zaraz po orzechu największym drzewem, wreszcie współtworzy lubiany przeze mnie widok za oknem. Co do niej mam najwięcej wątpliwości, czy przeznaczyć ją kiedyś na ścięcie... Większe niż w przypadku orzecha (pod nim też nic nie urośnie, choć tworzy w lecie miły cień), świerków (żal mi tego najbardziej srebrzystego - ze względu na niespotykany wręcz kolor, bo poza tym jest paskudny jak pozostałe dwa) i tego ostatniego, co nie wiem, czym jest (i też świetnie wygląda z okien czy balkonów, jest wysoki jak sosna, tylko że - jak wszystko - brzydki z perspektywy podwórza). Przy tych wszystkich sosna wydaje mi się najbardziej warta ocalenia... Nie chcę uzyskać kiedyś ugrzecznionego ogródka z geometrycznymi liniami i samymi zminiaturyzowanymi formami. Chciałabym pozostawić w nim miejsce na naturę, która przez swoją pozorną niedoskonałość jest właśnie taka ekscytująca... Tylko sosna nie znalazła się na podwórzu w sposób naturalny. Jest taka, jaką pozwala jej być niekorzystna gleba, lata zaniedbań... Ale jest żywa. Czuję jej życie bardziej, niż któregokolwiek drzewa w okolicy; trwa przez te wszystkie lata, zieleni się do słońca, w swych gałęziach gości sroki, synogarlice i sikorki, wreszcie od kilku lat obradza niezliczoną ilością szyszek. To one szczególnie dają mi poczucie, że sosna jest na podwórzu moim cichym towarzyszem. W promieniach wiosennego słońca sosna zdaje się całą sobą o tym przypominać, kiedy to w ciszy nie kaleczonej zdawało by się, odległymi dźwiękami cywilizacji, w promieniach słońca słychać cichą sosnową melodię otwierających się szyszek. Do tego niepozornego pykania zawsze się uśmiechnę.

niedziela, 9 marca 2014

Siłą rozpędu, czyli jak można świętować dzień kobiet :)

Jak już się w coś angażować, to na całego. Gdy wieczorem w telewizji postawiona została teza mówiąca mniej więcej tyle, że rozwój zainteresowań i oddawanie się jakimś pasjom jest człowiekowi bardzo potrzebne i pomocne, Luby, zapytany przez moją mamę "a co Ty robisz lub chciałbyś robić tak w wolnym czasie, dla poczucia satysfakcji" opowiedział "ja? ja to bym chciał rozwalić do końca tą drewnianą ścianę w piwnicy"... To już chyba nie wymaga komentarza :)

Stało się bowiem tak, że w dniu wczorajszym dokończyliśmy to, co zaczęliśmy w piątek: pomieszczenie piwniczne uzyskane dnia poprzedniego dzięki rozwaleniu przez Mojego drewnianych ścian działowych zostało przez nas praktycznie całkowicie opróżnione z węgla i miału węglowego, który to wypełnił ok 50 sześciesięciolitrowych worków - wyszło tego mniej więcej 1,5 tony... Chłopak wyniósł to wszystko i czeka to teraz do zabrania przez jego rodziców w najbliższym czasie. Pozostałe 15 worków zapełniło się odpadami typu piach, popiół, sadza, glina, zabrudzony miał, drobny gruz, śmieci, łupiny orzechów i jeden doskonale zmumifikowany szczur ze sterczącym ogonem (miał nawet powieki! :D). Wszystkie żywe zapewne zdążyły się już na samym początku ewakuować, gdy tylko posłyszały pierwsze przeszywające ciszę dźwięki młota walącego ściany (i mojego, wybijającego gwoździe z desek). Ku naszemu zdziwieniu po usunięciu tego wszystkiego chłopak przestał zahaczać głową o sufit, a pod naszymi butami ujawniła się wyłożona z cegieł posadzka. Tym samym konieczność robienia w pomieszczeniu w najbliższym czasie wylewki nie jest już tak oczywista; prawdopodobnie luki w posadzce uzupełni się cegłą lub płytami chodnikowymi, których akurat w piwnicach dostatek, taki standard na narzędziownię na razie wystarczy. Problem stanowić może jedynie ziejąca dziura w jednym rogu piwnicy, będąca zasypaną (nie wiemy, na ile celowo) studzienka kanalizacyjna; była ona wcześniej przysłonięta nieszczelnie deskami i jakąś płytą meblową czy czymś takim, generalnie mam obawy, że jest to czynna studzienka, do której wpuszczony jest cały jeden pion kanalizacyjny, że jest tylko powierzchownie przysypana i jak się to ruszy to coś w środku się odblokuje i cały ten gruz i piach poleci w kanał, piernicząc nam odpływ.
W najbliższym czasie trzeba będzie coś z ową studzienką poczynić, po tym pozostanie uzupełnienie ubytków w "posadzce", uprzednie wybranie jeszcze resztki węgla z dziury w drugim rogu (jak w kopalni, do dna jak na razie się nie dokopałam, hehe stoimy na jakimś złożu ;)), potem - w wersji szybszej, tańszej i prostszej - wykucie zamurowanego okienka piwnicznego, przeniesienie kupy gruzu (ten będzie wykorzystany na zrobienie wylewek w pomieszczeniach pod przyszłą pracownię), pobielenie ścian i rozsądne rozmieszczenie w gotowej narzędziowni narzędzi właśnie; wreszcie będą zgromadzone w miejscu, teraz walają się po całej kamienicy i nigdy nic nie można znaleźć (miotła jest w piwnicy, na strychu, w zagraconym pustostanie czy gdzie? i tak z każdą śrubką, wiertarką, młotkiem, pistoletem, piłą...).

Ponieważ z robotą wystartowaliśmy wcześnie (chłopak był jednym z kilku oczekujących na otwarcie budowlanego z rana, kiedy poszedł po worki - no, potem jeszcze jedliśmy śniadanie i poszliśmy jeszcze raz do budowlanego po buty robocze) i uwinęliśmy się dość sprawnie (tu muszę wyznać, że zasadniczo ja to pełniłam bardziej rolę wspomagającego, tj trzymałam worki, wyciągałam te swoje gwoździe i takie tam), siłą rozpędu nie zatrzymaliśmy się tylko na tej piwnicy; Mój wziął się za rozwalanie wszystkich pozostałych drewnianych ścian. Pozwoliłam sobie stworzyć taką małą paintową wizualizację, bo dokumentacją zdjęciową nie mogę się posłużyć... :P
I tak R. rozwalał po kolei ściany, odbijał młotem decha po desce, belka po beli, a ja odbierałam to potem na boczek, by zabezpieczyć wystające gwoździe - czyli je wyciągałam, a jak się żywcem nie dało, to dobijałam do powierzchni, żeby nikt się potem na to nie nadział. Rozdzielałam potem deski na dwie kupy - do spalenia i na deski, które się mogą ewentualnie przydać przy okazji robienia izolacji wodnej fundamentów od strony podwórza. W międzyczasie zjedliśmy przygotowany przez mamę obiad, wcześniej upieczone przez siostrę ciastka. Chłopak skończył robotę chwilę przed siedemnastą, padnięty. Ja jeszcze zostałam dla kilku desek i jednych drzwiczek, z których nie zostały odbite zawiasy, wajchy, kłódki i takie tam inne ustrojstwa. Właśnie z młotem w ręku zastał mnie narzeczony siostry, który zapuścił się na chwilę przed ich wyjazdem w jego rodzinne strony w czeluście piwniczne... by wręczyć mi tulipanka :) Odłożyłam młotek i przyjęłam kwiatka, nie powiem, mocno ubawiona sytuacją... Chwilę później skończyłam swoją robotę i dołączyłam do chłopaka przy kawie. Bo, żeby nie było - chciał mi kupić kaktuska w budowlanym, ale zaprotestowałam ;) Przeszedł się więc ze mną jeszcze z rana do cukierni po ciacho, które właśnie na miłe zakończenie dnia dane mi było wszamać :)



piątek, 7 marca 2014

Jak w kopalni

Chłopak jednak przyjechał mi pomóc, co do końca nie było takie oczywiste - wcześniej tak mniej więcej na koniec tygodnia planowaliśmy trochę podziałać, ale wczoraj jeszcze straszył, że przesunął im się montaż u klienta na "nie wiadomo kiedy", co mogło przypaść właśnie dnia dzisiejszego lub jutrzejszego. Zabrałyśmy się zatem z mamą za zbiurokratyzowaną wersję "darcia pierza" - tj kilku pudeł dokumentów kamienicy z kilku-kilkunastu lat wstecz, które już absolutnie do niczego przydać nam się nie mogą. Podczas tejże porywającej czynności właśnie zadzwonił chłopak, żebym przygotowała cały złom spod "dziewiątki" (mojego przyszłego mieszkania), który tam selektywnie nagromadziliśmy do wywiezienia osobno podczas wielkiego sprzątania. No i potwierdził, że do mnie przyjedzie. Było po dwunastej.

Razem z mamą zniosłyśmy cały złom na klatkę schodową od strony wejścia do kamienicy, żeby rodzice chłopaka, mający "po drodze" przyjechać po to busem dostawczym (jechali po jakieś okucia do pryszniców) nie musieli się na długo niepotrzebnie zatrzymywać. Przyjechali, złom odebrali i pojechali, a Bub został :)

Zjadłam obiad, poszliśmy do sklepu po worki i zeszliśmy do piwnicy działać. Przewidziane działania, od których trzeba było zacząć, to rozwalanie w jednej części piwnic drewnianych przepierzeń, które wydzielały mniejsze komórki dla dawnych lokatorów, a następnie ruszenie kupy miału węglowego, który od lat tam zalega. W ogóle idea jest taka, że remont generalny mieszkania chcę powiązać (bo ma to po prostu sens) z generalnym remontem takiej większej, kilkupomieszczeniowej suteryny, w której chciałabym zrobić docelowo pracownię protetyczną. A żeby ją ruszyć, muszę najpierw wynieść z niej wszystkie rzeczy do innej piwnicy, którą przedtem też trzeba uprzednio przygotować... Tak trafiamy właśnie do rzeczonej piwnicy, którą zgodnie z planem ruszyliśmy dzisiaj. Nie da się ukryć, że bez "pomocy" Mojego (a tak naprawdę zasadniczej części roboty przez niego zrobionej), chyba w życiu bym tego nie ruszyła. Do tego trzeba było nie tylko sporej siły, ale przede wszystkim niebywałego samozaparcia, którego ja nie mam w takich okolicznościach za grosz (siadam i zaczynam dumać ;)), a on, z natury wielki entuzjasta prac wszelakich, ma aż nadto. Teraz po kąpieli leży w pokoju i cierpi, bo coś go tam solidnie w trakcie pracy rozbolało - no ale to nie był powód, by sobie przerywać ;)...

Pozostaje mi zatem odnotować: przepierzenia (3 ściany, cholerstwo zbite jak nie wiem) rozwalone, gwoździe (całe mnóstwo) z desek i belek powyjmowane (lub zagięte, żeby się nikt na to nie nadział), 19 worków (chyba) 60litrowych miałem i węglem załadowane. Jutro ciąg dalszy działań :)