wtorek, 13 maja 2014

Mazowiecki Park Krajobrazowy - dzień III

Znów leżało mi się rano na tyle dobrze, że choć od wczesnych godzin wszystko dookoła grało, bzyczało i ćwierkało, a zieleń rozświetlały promienie słońca, nie bardzo chciało mi się wstać. Ostatecznie jednak wydobyłam cztery litery z hamaka i wylazłam spod nisko zawieszonego daszku z poncha, odbyłam poranną toaletę i przebieranie; tej nocy ubrałam się cieplej, tj założyłam dodatkowo pod spodnie legginsy a pod polar podkoszulek, co nie było możliwe noc wcześniej, bo odzież wierzchnią miałam mokrą - a teraz trochę niefortunnie rozbiłam schronienie, tak, że dął mi pod daszek wieczorem mocny wiatr z południowego zachodu, na szczęście w nocy zelżał i było mi nawet zbyt ciepło. Obejrzałam się dokładnie, czy nie mam na sobie jakichś niechcianych pasażerów na gapę - wieczorem ściągnęłam kleszcza z karku, kiedy bestia zaczynała już mi się wbijać w skórę, drugiego kolegę znalazłam na biuście ;) Dziś byłam czysta - no poza czymś na szyi, czego nie do końca byłam pewna, bo zobaczyć siłą rzeczy tego nie mogłam, jedynie wymacałam coś pod palcami i próbowałam zdrapać, ale mógł być to równie dobrze mój pieprzyk... Chociaż chyba nie, bo w końcu poszło ;) W każdym razie, już po wszystkich porannych czynnościach, zrzuceniu z moich rzeczy wszelkiego rodzaju ślimactwa i robactwa, zażyciu leków i nieudanej próbie podejścia bliżej wielkiego zająca pasącego się na łączce poniżej, koło godziny dziewiątej wróciłam na zielony szlak.


Szlak Czartów Mazowieckich; Krzyż Leśników

Wiódł on najpierw przyjemnym, leśnym duktem, później jednak dobił do szerokiej, leśnej drogi pożarowej, świeżo odremontowanej, oczyszczonej, poszerzonej, ubitej i zabezpieczonej przed rozmywaniem dzięki wykonaniu po obu stronach eleganckich rowów, teraz całkiem suchych. Byłam mocno zawiedziona tym odcinkiem trasy, liczyłam na moc walorów krajobrazowych, a tu czekała mnie wędrówka wygodną, widną drogą, aż do Krzyża Leśników. Po drodze zarządziłam sobie mały postój na śniadanie, na które, już z małym obrzydzeniem, zjadłam pół batona i kromkę ze smalcem, popijając wodą. Podczas wypadu jadłam chyba bardziej z przyzwyczajenia, niż z rzeczywistej potrzeby, bo wysiłek fizyczny doskonale pobudza mój metabolizm do wzięcia się za przetwarzanie zapasów gromadzonych na co dzień ;) W górach odczuwałam głód, organizm był bardziej wycieńczony, na terenie płaskim odkryłam jednak, że pracują zupełnie inne - te bardziej wskazane! :) - partie mięśni, podczas gdy całościowe wycieńczenie dopada mnie znacznie później. Kto wie, następnym razem podczas takiej wyprawy odpuszczę sobie całkowicie taki typowy prowiant na rzecz jabłek czy czegoś takiego (co ciekawe, jabłek zasadniczo bardzo nie lubię, a podczas wędrówki to właśnie na jabłka miałam największą ochotę :)). Tymczasem jednak nie byłam jeszcze pewna, czy będę wracać tego dnia czy zostanę na trzeci nocleg w lesie i dopiero w niedzielę wrócę, także zostawiłam sobie na zaś owo jedno małe jabłuszko, które mi pozostało, odmierzając też odpowiedni - na jakieś 3,4 kromki - kawałek chleba. Co do smalczyku to nie byłam pewna, czy będzie się jeszcze później nadawał do jedzenia (ani czy w ogóle będę mogła jeszcze na niego patrzeć ;)).

Po posiłku i chwilowej posiadówie na utwardzonym kamieniami odpływie przy drodze, poszłam dalej, rozglądając się na boki i zastanawiając, czy nie wejść chociaż kawałek głębiej w las - ale nie, bo czarci szlak był naprawdę na całej długości słabo i wrednie poznaczony, niechbym przegapiła zza drzew ów Krzyż Leśników, przy którym miałam odbić na północ, to bym się zaraz znalazła nie tam, gdzie się chciałam znaleźć. Szło mi się dość nudnawo. Krzyż Leśników, do którego w końcu dotarłam, nie wzbudził już we mnie takiej dozy ciekawości jaka czasem się pojawia przy zobaczeniu nowego-nieznanego, bo też znany mi on był z relacji kolegi Dawida. Bardziej potraktowałam go zatem jako doskonały punkt orientacyjny, gdy już do niego doszłam, tu mój szlak schodził wreszcie z leśnej autostrady i skręcał w niewąską, ale bardziej zaciszną drogę, nad którą przynajmniej korony drzew prawie się zamykały.


Na tym mogłabym zakończyć wspominanie o krzyżu, ale nie - bowiem jest na szczęście coś takiego jak internet i właśnie przypadkowo trafiłam na ciekawe informacje owego krzyża dotyczące, stawiające go, że tak powiem, w zupełnie innym świetle ;) Otóż okazuje się, że kilkumetrowej wysokości krzyż został wykonany ręcznie przez osieckich stolarzy, a zasadniczo w okolicy stanąć miało takich siedem; krzyże w tej okolicy stawiano w miejscach, gdzie, najogólniej rzecz ujmując, wedle miejscowych czaiło się zło (straszyło konie i tak dalej), a sam akt ich stawiania poprzedzała procesja, mieszkańcy donosili na miejsce docelowe taki krzyż na własnych barkach, później zaś święcił go ksiądz. Krzyż trochę już lat sobie liczy, bo postawiono go najprawdopodobniej koło 1947 roku, dopiero później, nie wiadomo dokładnie kiedy, zaczęto go nazywać Krzyżem Leśników. Pod krzyżem, jak widać na zdjęciu, spoczywa kamień bez napisu - i wygląda na to (tak podpowiada internet), że tego napisu nigdy tam nie było i miało nie być. Wmurowana jest też pod nim łuska od moździerza z włożonym weń aktem erekcyjnym; drugi egzemplarz trafił do parafii. Obok rzeczonego krzyża stoi drugi, mniejszy, metalowy - na jego temat jednak informacji nie znalazłam, może po prostu stoi w tym miejscu dłużej i zamiast się go pozbywać, mieszkańcy Krzyż Leśników postawili obok... To już są jednak tylko moje domysły.

Okazuje się zatem, że legenda o czarcie i budowaniu świątyni nie zrodziła się ot tak, bo komuś się nudziło. Ktoś się kiedyś w lesie musiał wystraszyć, komuś spłoszyły się konie i poniosły aż do Zabieżek, ktoś coś posłyszał... I tak w świadomości miejscowych pojawiło się myślenie, że w okolicy straszy, a stąd już niedaleka droga do złych mocy i innych diabłów, którymi to można wytłumaczyć potem nawet to, że ni stąd ni zowąd gdzieś na płaskim, niegórzystym terenie leży sobie głaz narzutowy. Ale to taka dygresja ;)

Szerokie Bagno

"Szerokie Bagno" to rezerwat przyrody, ochrony częściowej, obejmujący torfowisko, fragment boru bagiennego i świeżego, leżący w następnej kolejności na mojej czarciej trasie. Gdy dotarłam do jego krańca, widok za tabliczką wbitą narożnie przy ścieżce nie wróżył jeszcze niczego rewelacyjnego; ot, kawałek lasu. Jednak już parę kroków dalej zobaczyłam pierwsze podmokłe tereny i czym prędzej zeszłam z wygodnej drogi, z zachwytem patrząc i robiąc zdjęcia szmaragdowozielonym mchom nasyconym wodą, srebrzystym mieczom wystającym z wody i kwitnącym trawom, zwieńczonym białymi puszystymi kulkami. Aura miejsca była dla mnie tak magiczna, że nie mogłam stamtąd wyleźć - z dziką przyjemnością dałam się w pełni wciągnąć bagnu, żałując tylko, że nie można głębiej :)


Wydaje mi się, że i tak mogę się tylko cieszyć, że udało mi się "wdepnąć" w bagno w takim a nie innym zakresie; w wielu miejscach widać było, że często stoi woda, co sugerowały obniżenia terenu pomiędzy pniami drzew, teraz wyścielone brązową ściółką i pożółkłymi, wyschniętymi resztkami mchów, oraz wysokimi kępami bagiennych traw. Nie trafiłam na zbyt mokrą porę, mogłam zatem niemal swobodnie okrążać pomniejsze bagienka i zawilgocenia, czasem włażąc niemal w ich centrum "z kępy na kępę", nieco dalej zaś bez problemu też dostałam się pod większe mokradło, zarośnięte młodą brzeziną i kwitnącymi trawami; nie chciałam moczyć butów ani się zbytnio pchać wgłąb tego odmiennego, magicznego światka; gdybym jednak była łosiem, na pewno właśnie tam bym się chowała przed wzrokiem ciekawskich :)


Łażąc tak postanowiłam sobie w duchu, że kiedyś, wzorem wspomnianego wcześniej kolegi, zaplanuję sobie wypad w te rejony tak, by nie być naglonym czasem, nie trzymać się szlaków, tylko właśnie pozwolić sobie na swobodne łażenie ograniczane jedynie przez samą naturę. Teraz jednak moja wyprawa miała zgoła inny charakter, chciałam zobaczyć jak najwięcej punktów szczególnie charakterystycznych, pokonać kawałek trasy, a przy tym wszystkim nie wracać potem pociągiem ubłoconą błotem po szyję ;) Łyżeczką, nie chochelką, powiedziała mi kiedyś pewna istota. No właśnie... Nie można, nie należy chcieć mieć wszystkiego od razu, trzeba umieć sobie dostarczać przyjemności po trosze, na miarę swoich możliwości przede wszystkim :) A ja w parku byłam przecież pierwszy raz, nie mogłam nawet dokładnie wiedzieć, jak tam wyglądają lasy i szlaki, musiałam więc zachować zdrowy rozsądek w swojej wędrówce.

Na bagnie było mi bardzo dobrze, mogłabym się tam tak snuć i pałętać długo jeszcze, ale wciąż nie miałam do końca ustalone, czy wracać tego dnia czy zostać dzień dłużej. Moje dylematy dotyczyły z jednej strony ograniczonych możliwości dotarcia na czas do Warszawy - bo pociągu stamtąd do Krakowa (z biletem w odpowiedniej cenie) mogłam się spodziewać koło godziny osiemnastej, wcześniej przecież jeszcze trzeba było do samej stolicy dotrzeć - no i skąd? Z Zabieżek, do których teraz wiódł mnie mój szlak? Z dwóch stacji dalej, Kołbieli, gdzie teoretycznie powinnam zdążyć dojść w odpowiedniej porze - tylko czy mi stamtąd coś pojedzie? Czy może dobijać, jak planowałam wstępnie, do Celestynowa? Taak, tylko czy wyrobię, czy może nie ma sensu gnać przed siebie, tylko gdzieś przed miasteczkiem zatrzymać się na jeszcze jeden nocleg w lesie? Ale jaki tam będzie las, no i czy nie za blisko osad ludzkich?... Rozważając różne warianty doszłam tymczasem do Zabieżek - które mogłam spokojnie ominąć, bo stamtąd miałam wybyć na szlak niebieski, ale równie dobrze mogłam skrócić sobie drogę i dotrzeć nań wcześniej. Nie wiedząc jednak, czy czasem nie zostanę w lesie na dłużej, postanowiłam uzupełnić we wsi zapas wody pitnej. Wyszłam z lasu rozjeżdżoną przez traktory, piaszczystą drogą, minęłam cmentarz, wyminęłam też kilka ciągników i robotników, by chwilę później przerazić się widokiem przepaskudnego kościółka, który przede mną wyrósł. Spodziewałabym się takiego na Nowej Hucie, ale na wsi, na mazowszu??


Rozsiadłam się na chwilę obok wiaty przystankowej, by, przy odgłosie kosiarki i zygających do siebie mieszkańców porządkujących kościół i jego najbliższe otoczenie, na spokojnie przestudiować mapę i zastanowić się, co dalej. Oficjalnie decyzji nie podjęłam, ale w duchu chyba już ugruntowało się we mnie przekonanie, że wrócę do domu tego dnia, bo finalnie o wodzie całkowicie zapomniałam. Weszłam na szlak niebieski.

Czarci Dół

Już na jego początkowym odcinku zaczęło kropić, później padać. Nie trwało to jednak długo, bo gdy dotarłam do położonego niedaleko rezerwatu "Czarci Dół", pogoda się już normowała i chwilę później mogłam ściągnąć z siebie poncho, przeciskając się przez zarośnięty brzeg kolejnego urokliwego mokradła. W pewnym momencie nawet wyjrzało słońce, rozświetlając dodatkowo i tak miłe dla oka jeziorko.


W tym miejscu skontaktowałam się z R., prosząc go o sprawdzenie mi wszystkich możliwych wariantów dojazdu do Warszawy a potem do Krakowa na ten dzień. Ułatwiło mi to decyzję o powrocie; musiałam tylko przed godziną siedemnastą dotrzeć do Celestynowa. Po chwili odpoczynku i relaksu powróciłam do dalszej wędrówki, trochę się spiesząc - bo zauważyłam, że w bardzo dziwny i nieujednolicony sposób przemierzałam dotychczasowe odcinki szlaków, raz szybciej, raz wolniej, co wcale nie wynikało z mojego zmęczenia, tylko raczej szukania oznaczeń, gapienia się w mapę i kompas, zbaczania z trasy nad różne mniejsze i większe zabagnienia, przelotne opady... Takie szczegóły znacząco wydłużały mój marsz, a przecież nie wiedziałam, jak będzie tym razem. Nie chciałam dotrzeć co Celestynowa po czasie, po to tylko, by później się z niego cofać i w pośpiechu szukać jakiegoś miejsca na nocleg w lesie.

Gdy doszłam do skrzyżowania szlaków, zmieniłam niebieski z powrotem na "czarci" zielony - oczywiście tym odcinkiem jeszcze nie szłam, zatacza on po prostu taką zorientowaną na południowy zachód pętlę, a ja dobiłam właśnie do jej górnego, tj. bardziej północnego ramienia, którędy mogłam dotrzeć do wspominanej stacji kolejowej Kołbiel. Kawałek przed końcem szlaku postanowiłam więc odbić na leśną drogę, dojść nią do drogi krajowej lecącej w poprzek parku, przeciąć ją i dotrzeć niebieskim rowerowym do punktu docelowego. Na mapie do wszystko wyglądało jasno i przejrzyście, ale oznaczenia zielone na drzewach pojawiały się z rzadka lub wcale, udało mi się nawet na pewnym odcinku, gdzie akurat prześwietlano młody las sosnowy i rozjeżdżono traktorami totalnie leśną drogę i "zatarto" właściwy bieg szlaków, pójść nie tędy gdzie trzeba i nadłożyć kawałek drogi; nie żałuję, bo obrana trasa powiodła mnie wzdłuż kolejnych ślicznych mokradełek.


Powróciłam na szlak w takim miejscu, że przede mną były jeszcze ostatnie na trasie, spore, acz nie nazwane na mapie torfowiska - ale szlak biegł przy nich tylko na króciuteńkim odcinku, żeby zobaczyć wszystkie cuda, jakie zapewne kryją, trzeba by się zagłębić mocno w broniący wodami dostępu las :)


Tymczasem zbliżałam się już nieuchronnie do cywilizacji - o czym świadczył coraz głośniejszy szum samochodów dobiegający z krajówki, i, niestety, potęgująca się ilość śmiecia wszelkiego, z czym na dotychczas przebytej trasie właściwie się nie spotkałam. Szkoda, bo ostatnie bagienka, które żegnały mnie z Mazowieckim Parkiem Krajobrazowym, były już "wzbogacone" widokowo o folie, butelki i opony...


Dochodząc do asfaltu i wbijając na szlak rowerowy przechodziłam tak naprawdę przez publiczną toaletę; wyasfaltowane zjazdy po obu stronach jezdni zapraszały przejezdnych do skorzystania z rozległych terenów i zostawienia nań zawartości domowych śmietników lub własnej. Wszędzie walały się chusteczki i inne odpady :/


To już jednak była właściwie końcówka mojej wyprawy do Mazowieckiego Parku Krajobrazowego i nie zepsuje wielkiego wrażenia, jakie na mnie wywarły widoki w nim serwowane; takie a nie inne zakończenie zgotowali już ludzie, nie przyroda. A to nią się przecież pojechałam zachwycać :)


To by było na tyle. Na zakończenie dodam, że nawet u progu Celestynowa szlak był dziwnie poznaczony i poszłam nie do końca tak jak trzeba, że dotarłam na stację ponad półtora godziny przed czasem, że odpoczęłam, dałam psu z krzywym ryjem kawałek kromki ze smalcem, wsiadłam w pociąg wcześniejszy, kretyńsko się zachowujący gimnazjaliści rechoczący wcześniej na kładce zawieszonej nad torami przy dworcu niestety wsiedli do tego samego przedziału, co ja, gdzieś jeszcze wcześniej widziałam chłopaków, z których jeden śmiał się identycznie jak syn Ferdka Kiepskiego, pod koniec podróży pociągiem trafił mi się (jak to mi) zboczeniec, który specjalnie się przesiadł tak, żebym zobaczyła, jak się ugniata po jajach, a już w Warszawie w oczekiwaniu na przyjazd mojego pociągu pogadałam z chłopakiem, który z żałością i kacem w głosie żalił mi się, że nie ma jak wrócić do Zakopanego, bo spał pijany w pociągu i mu skradziono portfel, a na sam koniec oddałam bezdomnemu pozostały kawałek chleba i resztę smalcu, ten podziękował promiennie i życzył miłej pozostałej części dnia. Bo nie wszyscy ludzie to wilcy ;)

I, rzecz ostatnia - ten wypad przypadł mi dokładnie na rok po pierwszej, samotnej wyprawie! :D Cieszę się, że w ten sposób mogłam świętować rocznicę poznania przeze mnie nowej, leśnej perspektywy :]

poniedziałek, 12 maja 2014

Mazowiecki Park Krajobrazowy - dzień II

W sobotę od najwcześniejszych godzin rannych zewsząd dobiegała mych uszu ptasia muzyka. Była to bardzo miła odmiana po nocy wysłuchiwań rozpaczliwych komarzych pojękiwań, że są tak blisko, tuż tuż, a dostać mnie nie mogą... Dorwał mnie za to pierwszy kleszcz: przy porannych pobieżnych oględzinach znalazłam jegomościa na udzie, był już wbity, ale paznokietkami bez trudu udało mi się go w całości wyrwać. Więcej pasażerów na gapę nie miałam, pogryziona też nie byłam, choć oczywiście jakiś tam komar mnie dziabnął, tak samo jak latające muszki - meszki? - które jednak, prócz rozległych, acz dość szybko ustępujących czerwonych placów na skórze, większych szkód na ciele i umyśle nie powodowały.

Mimo wczesnego przebudzenia i późniejszych chwilowych nawrotów przytomności, leżało mi się w hamaku zaskakująco dobrze (może dlatego, że pół nocy spałam sztywno trzymając się jego boczków i poprawiałam się w obawie, że wypadnę, bo okazał się bardzo wąski a ja zwykłam się wiercić) i ostateczna pobudka i wstawanie wypadło koło godziny ósmej. Na śniadanie na razie nie miałam ochoty, popiłam tylko leki wodą i wzięłam się za porządkowanie i pakowanie mojego skromnego obozowiska. Tu dostrzegłam drugą (prócz porannej wygody) zaletę hamaka - po ogarnięciu miejscówki ze szpejów wyglądała ona właściwie tak, jak ją zastałam, roślinki nie zmaltretowane, nie pogniecione, nie uleżałe... Pozostało mi tylko przykopać miejsce po palenisku, które zresztą znajdowało się na ściółce odgarniętej i zrytej przez leśne stworzenia, także ruszyłam tylko kilka razy butem i wszystko wyglądało jak pierwotnie.


Przed godziną dziewiątą ruszyłam w dalszą trasę - jeszcze tylko kawałek przemieszczałam się szlakiem niebieskim, później odbiłam na prawo i wkrótce przecięłam biegnącą w poprzek Parku ruchliwą drogę krajową, dosłownie kawałek wcześniej widząc wreszcie pierwszą sarnę na trasie. Znalazłam się tym samym właściwie pod linią wysokiego napięcia, na granicy osady Tabor. Skierowałam się na maleńką stację benzynową i zaopatrzyłam się w 0,5l wody mineralnej (po 2,5zł!), kolejną porcję wody pitnej mając nadzieję zdobyć w jakimś sklepie albo prosić w domostwie na dalszej trasie (bo miałam jeszcze przechodzić tego dnia przez kawałek wsi).

Na łące pod liniami energetycznymi rozsiadłam się w słoneczku i przesiedziałam dobrą chwilę, susząc buty, portfel, mapę, grzejąc stopy i jedząc wreszcie śniadanko w postaci kromki z lekko upłynnionym od ciepła smalczykiem. Słonko jednak świecić wiecznie nie zamierzało, czego się domyślałam, patrząc na przemykające po niebie mniejsze i większe chmury. Z resztą prognozowane przelotne opady miały towarzyszyć mi podczas całego wypadu. Zebrałam się więc w końcu i poszłam kawałkiem łąki wzdłuż linii przesyłowej, co zasadniczo było zabiegiem zbędnym, mającym mi jedynie urozmaicić ten króciutki dystansik, który mogłam pokonać po prostu asfaltem przez te kilka zabudowań. Jak się okazało, urozmaiciło mi wędrówkę mocno - bo w pewnym momencie napotkałam bajoro i nie udało mi się go w żaden sposób wyminąć ani przejść przez nie suchą stopą.


Bagno Całowanie 

Bajoro rozlało się na drogę, którą miałam iść - po pokonaniu przeszkody poszłam więc już dalej prosto, by dotrzeć to wcześniej wspomnianego asfaltu, gdzie niemal zaraz w miejscu wyjścia miałam odbić na ścieżkę dydaktyczną o dziwnej nazwie "13 błota stóp", wiodącą po Bagnie Całowanie... I teraz, w tym miejscu właśnie powinnam napisać pewnie słów kilka o samym bagnie ;)

Bagno Całowanie jest jednym z największych torfowisk tego typu (czyli niskich) na Mazowszu. Na wiki można się dowiedzieć wiele ciekawych rzeczy na jego temat, ja natomiast pokrótce przedstawię to, czego się dowiedziałam w ten czy inny sposób podczas swojej wędrówki. A więc przede wszystkim, co nietrudno dostrzec na mapie, bagno zajmuje ogromny obszar, od północy rozpoczyna się mniej więcej na wysokości Karczewa, na południu kończy się gdzieś na wysokości Osiecka. Wiki podaje, że ma ok. 15km długości, ze 3 szerokości. Tak naprawdę wzdłuż wschodnich granic bagna przemieszczałam się już od dnia pierwszego, wspominany w relacji z tegoż dnia rezerwat "Na Torfach", z jeziorem Torfy włącznie, leżą na obszarze Bagna Całowanie. Jego skrajne części są częściowo lub niemal całkiem zalesione, północna chyba też bardziej wilgotna - tak przynajmniej wynika z mapy, środkowa zaś to w przeważającej mierze torfowiska o charakterze podmokłych łąk. Właśnie w tej części poprowadzono ścieżkę dydaktyczną "13 błota stóp", której przejście rozpoczęłam od końca, tj "stopy trzynastej". W tym obszarze znajdują się również pasma piaszczystych wydm, z których najwyższa jest Góra Pękatka. Tu jest jedno ze stanowisk archeologicznych, znajdywano tu ślady świadczące o bytności na tym obszarze niegdyś łowców reniferów - o tym dowiedziałam się z bloga kolegi ;) Na terenie torfowiska, prócz wspomnianego rezerwatu, utworzono jeszcze drugi, ochrony częściowej, o nazwie "Wymięklizna" - ale na mapie go nie odnalazłam i pojęcia nie mam, gdzie się może znajdować. A tak w ogóle to Bagno Całowanie w całości objęte jest programem "Natura 2000".

Tyle wiadomości teoretycznych. W praktyce powiem tak: marzy mi się poszwendanie kiedyś po tym obszarze dłużej, bo czuję, że nie poświęciłam mu uwagi takiej, na jaką zasługuje. Poznałam Jezioro Torfy, Czarne Jeziorka, teraz weszłam na ścieżkę dydaktyczną wiodącą wygodną drogą przez łąki... Łąki pełne wody i życia; alarmujące o nadchodzącym człowieku wołanie pary żurawi przepłoszyło sarnę, która przebiegła z jednej strony łąk przez moją drogę na drugą stronę i zdążyła całkowicie zniknąć mi z oczu pośród traw; same żurawie odlatywały co chwilę, by wylądować kawałek dalej na łąkach i podnieść się do lotu znowu, kiedy do nich powoli dochodziłam. W ten sposób widziałam je ze 3-4 razy w locie, zanim odleciały na łąki za zadrzewieniem, dla mnie już nie widoczne. Dookoła słychać było świergot ptaków, gdzieś w zaroślach słyszałam także prawdopodobnie derkacza. Na jednej z wydm tropy szybko zaprowadziły mnie do lisiej nory - choć na którejś z tablic "stóp błotnych" dowiedziałam się, że obszary bagienne są doskonałą ostoją dla wielu gatunków z tego względu, że są trudno dostępne dla drapieżników, jak choćby lisy właśnie. Podejrzewam też, że to właśnie na obszarze Bagna Całowanie może się najlepiej żyć łosiom, które są obecne na terenie Mazowieckiego Parku Krajobrazowego w ilości ok. 13-15 sztuk, przez co, jeżeli nawet zdarzy mi się jeszcze bywać w Parku, to mogę ich nie zobaczyć - chyba do najbardziej towarzyskich zwierząt to nie należą ;) Na błotku na ścieżce znalazłam też tropy jakiegoś ptaka, na razie nie wzięłam się za ich identyfikowanie.


Musiałam być bardzo mocno pochłonięta oglądaniem otaczającego mnie świata, bo, nie wiedzieć kiedy... Zgubiłam ścieżkę dydaktyczną :D Szłam dobry kawałek wygodną drogą, nim się zorientowałam, że coś jest nie tak. W pierwszym momencie myślałam, że ktoś po prostu zdewastował kolejne tablice, ale nie, zbyt długo szłam prosto... Nie zwróciłam w swym roztargnieniu uwagi na fakt, że na mapie ścieżka nie biegnie po linii "prostoąta", tylko w paru miejscach się załamuje, tworząc takie jakby "schodki". Gdzieś po prostu na czas nie skręciłam, w efekcie, jak już się na samym końcu okazało, mocno skróciłam i zubożyłam całą trasę. Wypadłam bowiem na asfalt jakieś 2/3 długości wcześniej, niż planowałam i tam dopiero zrozumiałam wreszcie, co to się stało ;) No nic, pozostało mi iść dalej, przez miejscowość Podbiel, gdzie już na jej granicy zrobiłam sobie przerwę na wypoczynek. Aaa, wcześniej wstąpiłam do wiejskiego sklepiku i nabyłam 1,5 litra mineralnej i banana (kobieta zza lady łypała na mnie tak, jakbym jej zaraz miała spalić ten sklepik), banan też stanowił mój posiłek urządzony na poboczu, wraz z wietrzeniem stópek i schowaniem się przed króciuteńkim deszczem wraz ze szpejem pod ponchem na rozłożonej karimacie. Gdy już dobiła godzina 16, ruszyłam w dalszą drogę - niemal na granicy wsi i lasu od asfaltowej drogi odbiegał szlak czarny, na który wdepłam na parę kroków po to tylko, by zaraz z niego zejść, pójść na skróty... I zabłądzić B)

Szlak Czartów Mazowieckich; Ponurzyca

Tak się to bowiem stało, że zaraz u początku szlaku skręciłam w jedyną możliwą odnogę od trasy, całkiem wygodną leśną drogę z resztą, biegnącą w pożądanym kierunku; chciałam na skróty dostać się w okolice Czarciego Dołu, gdzie wiódł Szlak Czartów Mazowieckich i drugi, Szlak Wiejski, oba biegnące zgodnie razem od Papizów, przyczółku wsi Ponurzyca. W ogóle tam zlokalizowane było większe skrzyżowanie szlaków, bo tu zielony (czarci) skręcał do centrum wsi, żółty leciał dalej, w stronę Celestynowa, no i dobijał tu ten mój nieszczęsny czarny, który tak pewnie sobie podarowałam. Ale mnie nie interesował ten kierunek a przeciwny, południowy. No więc poszłam leśnym duktem, na mapie też miałam go elegancko zaznaczonego... Tylko że na mapie nie urywał mi się on w środku lasu. Trochę zgłupiałam, no ale od czego ma się kompas - poszłam dalej na azymut, mając nadzieję prędzej czy później dotrzeć na drogę z wiodącymi przezeń dwoma wspominanymi wcześniej szlakami. Szłam i szłam, aż wreszcie doszłam do pól i sadu. Punkt charakterystyczny? No nie bardzo - zgodnie z mapą nie mogłam się tam znaleźć, nie przecinając pożadanych szlaków. Gdybym była wierząca albo chociaż przesądna, to pomyślałabym w tym momencie całkiem serio - "czarty płatają figle". No dobrze, ale uznałam, że w takim razie prę na południe, bo za Czarcim Dołem szlak skręcał na wschód, a od południa kawałek dalej ograniczyłyby mnie tory, gdybym się za bardzo rozpędziła. Poszłam drogą nad poletkiem i sadem, wzdłuż młodego lasku... I doszłam do rozdroża, gdzie wreszcie znalazłam oznaczenie szlaku. Czerwonego rowerowego. Mina mi całkiem zrzedła: jak to?? Przeskoczyłam kilka kilometrów dalej? Gdzie, kiedy?... Czerwony rowerowy na mapie leciał  spory kawał od miejsca, gdzie siebie dotychczas lokalizowałam, już daleko na wschód poza Czarcim Dołem, wiódł z resztą z Osiecka na północ i w pewnym miejscu krzyżował się ze Szlakiem Czartów Mazowieckich. Świetnie. Ponieważ widziany przeze mnie w realu szlak biegł dokładnie w tych samych kierunkach na skrzyżowaniu, co na mapie, uznałam, że jakimś cudem przeskoczyłam szmat drogi, że czarci szlak jest tak beznadziejnie poznaczony, że go przeoczyłam i tak dalej. Poszłam zatem w kierunku północnym, gdzie miał wieść pozornie zgodny z mapą czarci szlak... I dotarłam do Papiz, na skrzyżowanie żółtego, zielonego i czarnego.

Wiem, ciężko ogarnąć to, co napisałam B) Trzeba to po prostu przeżyć, albo mieć mapę... W każdym razie w tym miejscu oznaczenia wszystkich szlaków cudownie się znalazły, ja ustaliłam swoje faktyczne położenie i poszłam z powrotem drogą wzdłuż łączki i lasku, już trzeci raz pod rząd. Moja pomyłka wzięła się stąd, że faktycznie musiałam wcześniej przeciąć, tak jak planowałam, zielony i żółty szlak, tylko tego nie zauważyłam, bo generalnie żadnej, nawet najmniejszej dróżki nie przecinałam... No ale nic. Tak oto tworzy się legenda, legenda o złośliwym czarcie, co to przy Czarcim Dole złośliwie pościągał z drzew oznaczenia szlaków i poprzelepiał na inne, co by zbłąkany turysta chcąc nie chcąc musiał zahaczyć o Ponurą Wieś ;)

...A tak naprawdę legenda istnieje, tylko jest nieco inna :) Szlak Czartów Mazowieckich swą nazwę zawdzięcza urokliwej opowieści o tym, jak to dawno temu czart miał posiąść dusze mieszkańców tych ziem w zamian za zbudowanie w ciągu jednej nocy świątyni. Czartowi się to jednak nie udało, a kamienie z budowli porozrzucało po całej okolicy. Stąd "czarcie" nazwy w tym regionie, jak choćby Czarci Dół, Czarcie Kościoły, rezerwat Czarci Dół (bo pierwszy "dół" w rzeczywistości wzniesienie :)), oraz występujące w okolicy głazy narzutowe. Są i inne groźnie brzmiące nazwy - góra i rzeka Ślepota, czy choćby wieś Ponurzyca - która jednak swą nazwę wywodzi nie od ponurości, a od tego, że jej poszczególne "przyczółki" porozrzucane są po zagłębieniach terenu, czyli "norach". Jednak, co by było urokliwiej, moją legendę dolepiam do starej, bo "licho nie śpi" ;)


W drodze na punkt widokowy przyłapałam na bezczelnej drzemce na środku ścieżki lisa. Byłam zaledwie parę metrów od niego, gdy wstał, przeciągnął się i spacerkiem poszedł w przylegający do ścieżki młodnik... Myślałam, że jest wyjątkowo niestrachliwy - ale nie, biedak mnie po prostu nie zauważył, bo kiedy chciałam mu zrobić zdjęcie pośród iglaków to dopiero wówczas mnie usłyszał, obejrzał się i czmychnął :) Mam zatem tylko jego niewyraźnie zdjęcie ze ścieżki, na dodatek zrobione na szybko, tak, że nie zauważyłam, że obiektyw mam ustawiony "w oddaleniu". Zatem, lisek był bliżej niż go zobaczył i utrwalił aparat.


Z punktu widokowego widoków się nie naoglądałam wcale, bo na wzniesieniu wyrósł dom a teren został ogrodzony... Nieco zawiedziona poszłam więc dalej; tego dnia nie chciałam już zajść nie wiadomo gdzie, powoli też nadciągała godzina 18, o której poprzedniego wieczora zaczęłam się rozglądać za miejscówką na nocleg i uznałam, że jest to pora odpowiednia. Pozwoliłam sobie jeszcze tylko opłukać kurz wędrówki z buzi, szyi, karku i rąk, a także wymoczyć stopy w orzeźwiająco chłodnym cieku wodnym (mam nadzieję, że nie ścieku). Poszłam zgodnie z zielonym, "czarcim" szlakiem i kawałek dalej, po długich wahaniach, obrałam wreszcie za miejsce noclegowe wąskie pasmo nasadzenia sosnowego pomiędzy dwoma polami, z widokiem na zachód słońca. Wyboru jeszcze do późnych godzin nie byłam pewna, bo byłam absolutnie nie zasłonięta, tuż przy drodze, co prawda ewidentnie polnej i porośniętej trawą nie maltretowaną kołami przynajmniej kilka dni, ale jednak drodze... Rozbiłam się tam jednak, w ten sam sposób jak dnia poprzedniego, zjadłam kolację - 2 kromki ze smalcem i woda, by do późnych godzin siedzieć w słoneczku, a później dyndać w hamaku, czekając na ulewę, potencjalnego złego człowieka, zachód słońca, zmierzch, który do godziny 23 jakoś nastąpić nie chciał, tak, że byłam gotowa uznać, że mam przestawiony o godzinę zegarek... I na sen, który długo nie nadchodził, ale kiedy już mnie ogarnął, to na całą noc, nie przerywaną żadnymi niepokojącymi dźwiękami :)

Mazowiecki Park Krajobrazowy - dzień I

Wizja połączenia koniecznego-i-pożytecznego z pożytecznym-acz-przyjemnym, wykreowała się w moim umyśle już jakiś czas temu. Właściwie to jeszcze w styczniu, kiedy to termin następnej kontrolnej wizyty lekarskiej wytyczono mi na maj; od razu pomyślałam sobie, że tym razem będę chciała wyjazd do stolicy połączyć z jakimś leśnym wypadem - żal nie skorzystać, kiedy można liczyć na wsparcie finansowe przejazdu w te i wewte ze strony mamy, bo to przecież powód ważny, zdrowotny... Chwilę później postanowiłam: Mazowiecki Park Krajobrazowy! Nie był to przypadkowy wybór; pewnie nawet nie wiedziałabym o istnieniu tegoż, gdyby nie to, że kolega Dawid z bloga ludzkietropy.pl, którego regularnie od jakiegoś czasu odwiedzam, często bywa w tamtym rejonie i ze swoich wypraw zdaje później piękne i ciekawe relacje, którymi to zainspirowana, nabrałam wręcz dzikiej ochoty na poznanie tego niezwykle interesującego miejsca :)

Minął luty, marzec, kwiecień... W kwietniu był zlot forum reconnet.pl , który chwilowo pochłonął moją uwagę bez reszty, zatem snucie wizji na temat wypadu do Mazowieckiego Parku Krajobrazowego zostawiłam sobie na później. W odpowiednim momencie uprzedziłam rodzinę i chłopaka, ba - nalegałam, żeby się ze mną wybrał, ale ostatecznie względy ekonomiczno-logistyczne przesądziły o tym, że wyprawę miałam odbyć samotnie... I nie martwiło mnie to szczególnie, nawet napawało pewną dozą dodatkowej ekscytacji - w końcu sama w terenie byłam zaledwie trzy razy i to niemal zaraz na początku mojego włóczenia się w ogóle, później zdarzały się już wypady w nieco większym gronie lub leśne imprezy - a ponieważ trochę za bardzo obca stała mi się ostatnio wizja samotnej nocy w lesie, jakaś taka nierealna i dziwna, wtórnie zdziczała i nieoswojona, to trzeba było możliwie szybko się przełamać i wybyć w nieznane ;]

Zasadnicze przygotowania i plany, dość nawet nieszczegółowo zakreślone, poczyniłam dzień przed wyjazdem. Wieczorem zakupiłam bilety do Warszawy na godzinę 5:32 następnego rana, w ostatniej chwili też, tuż przed zamknięciem Empiku, porwałam z półki mapę, przedstawiającą południowo-wschodnie okolice Warszawy, czyli obejmującą swym zasięgiem interesujący mnie obszar. Na kompletne spakowanie się nie miałam już za bardzo sił, kilka rzeczy zostawiłam sobie na rano - w tym zorganizowanie moskitiery ze starej firanki, odciągów do poncha z linek i gumek, rozpałki z dentystycznego wosku kleistego, który wiem, że gdzieś mam, ale nie wiem, gdzie... Kiedy rano (w nocy) zadzwonił budzik, dałam sobie jeszcze 10 minut snu - i tych dziesięciu minut brakło mi właśnie, by dopiąć wszystko na ostatni guzik (rozpałki na przykład nie wzięłam wcale). Toteż lekko mnie zdenerwował fakt, że gdy już dotarłam na dworzec, ba, gdy już siedziałam w pociągu, jego odjazd opóźniono o pół godziny, bo brakło jakiegoś podpisu na jakimś protokole i konduktor wraz z motorniczym latali po dworcu w te i wewte, żeby wszystko załatwić. No ale w końcu ruszyliśmy, a po samotnej podróży (w przedziale dopiero w późniejszym czasie dosiadły się jakieś dwie niewiasty), dojechaniu do Warszawy tylko parę minut po planowanym czasie, poczynieniu zakupów w postaci dwóch jabłek i batona, niemal bezproblemowym dotarciu do lekarza, szybkim i miłym przebiegu wizyty i, wreszcie, po powrocie do centrum, udałam się na stację Warszawa - Śródmieście, skąd pociągiem Szybkiej Kolei Mazowieckiej, za cenę biletu miejskiego, dotarłam do Otwocka B)


Otwock i Czerwona Droga

W rzeczonym miasteczku nie gościłam długo. Zatrzymałam się tylko na stacji, żeby moje leśne jedzonko na planowane 3-4 dni, w postaci kupionych wcześniej jabłek i połówki batona (druga posłużyła za śniadanie), 0,5 mineralnej, kilku herbatek cukru, uzupełnić o coś bardziej sensownego. Zakupiłam mały chlebek i smalczyk ze skwarkami. Później popełniłam kilka "dokumentacyjnych" zdjęć - zabytkowemu budynkowi otwockiego dworca, oraz równie zabytkowym i urokliwym: wystającej pośród drzew wieży dróżniczej i budynkowi magistratu miasta. No i mijanej na szlaku, wiodącym już od stacji kolejowej, pięknej, drewnianej Willi Górewcza. Mam słabość do starych budynków, a tych drewnianych w szczególności. Poprzez siatkowe ogrodzenie błądziłam oczami po siedmioskrzydłowej, rozległej posiadłości, wlepiałam z zachwytem wzrok w ażurowe drewniane zdobienia, przeszklone tarasy... Budynek zachwyca i zapada w pamięć; po powrocie dowiedziałam się, jaka jest jego historia, że jest wybudowany w charakterystycznym dla regionu stylu, oraz, co smutne, że teraz stoi i niszczeje... Mam nadzieję, że ktoś bogaty ale nie bezwzględny odkryje zakurzony potencjał tego miejsca i tchnie w nie nowego ducha. Ja bym tak zrobiła B)


Pierwszym punktem na wytyczonej przeze mnie z grubsza trasie, który koniecznie chciałam zrealizować, było dotarcie do Jeziora Torfy. Gdy, przemieszczając się czarnym szlakiem, wydostałam się już z miejskich zabudowań i weszłam w las, zachmurzone niebo nie wróżyło niczego dobrego. Zasadniczo byłam psychicznie przygotowana na przelotne opady deszczu, z przygotowań rzeczowych ograniczyłam się do wzięcia poncha (pod którym i tak podczas większości wypadów sypiam) i założenia skórzanych butów górskich, mojego ostatniego, zimowego nabytku. Nie pomyliłam się, że sprawdzą się one lepiej podczas deszczu niż adidasy - choć i tak nie pokusiłam się o ich ponowną impregnację i nie okazały się wodoszczelne... Stało się bowiem tak, że gdy tylko zaliczyłam ostry zakręt na Czerwoną Drogę, nad okolicę nadciągnęły zewsząd burzowe chmury, zerwał się silny wiatr, a po chwili zaczęło trzaskać piorunami i lunęło jak z cebra. W kilka chwil zarzuciłam na siebie i bagaż na plecach poncho, ale z ruszeniem w trasę chwilę się ociągałam; bo może zaraz przejdzie, bo niby podczas burzy się kuca ze złączonymi nogami a nie chodzi... Ale ulewa przejść tak szybko jednak nie planowała, ze mnie spływały już kaskady wody, a że podczas burzy w ogóle się w lesie nie przebywa a ja właśnie w lesie byłam, to i postanowiłam ruszyć naprzód. Szybko spływająca ze mnie woda skutecznie przemoczyła mi nogawki spodni - tak poniżej kolan, jak i powyżej, bo zaciekała mi bokami przez silny wiatr i to, że generalnie jedno poncho na mnie i plecak okazało się być niewystarczające (a pokrowca na plecak oczywiście nie wzięłam :)). Jak nogawki spodni, to i portfel, i mapa trochę ucierpiały, ale generalnie połowę głowy i większy kawałek ciała uchowałam suchy - nie licząc faktu, że bokami woda dostawała się na wewnętrzną stronę, a i cokolwiek ciepło mi w tym wszystkim było ;) Zeszłam z Czerwonej Drogi a padać nie przestawało, choć pioruny już tak nie waliły naokoło. Pozostało mi kluczyć obrzeżami dość szerokiej, teraz kompletnie zalanej leśnej drogi i przeć naprzód, nie licząc na nic.

Jezioro Torfy

Całkiem znienacka przestało padać, jeszcze tylko coś tam kropiło - i równie niespodziewanie otworzył się w tym samym mniej więcej czasie widok na dojście do jeziora. Nie spodziewałam się fajerwerków... I szczęka mi opadła. Nic tam, że nad taflą jeziora wisiały jeszcze chmury burzowe, że dotarłam nad brzeg dość późno, przemoczona, trochę już też głodna... Na poręczy od kładki wiodącej przez płytki, przybrzeżny kawałeczek torfowiska do platformy widokowej, rozwiesiłam byle jak poncho i pospieszyłam zachwycać się zastanymi rarytasami krajobrazowymi :)


W międzyczasie oczywiście całkowicie przestało padać, mało tego, chmury burzowe przesunęły się gdzieś na wschód, ustępując miejsca lżejszym, i przebijającemu zeń coraz śmielej słońcu. Nie mogąc się napatrzeć, zdecydowałam się rozłożyć w słonku poncho, buty i portfel do przeschnięcia, a samej rozciągnąć się na podeście i pogapić dłuższą chwilę w czarną taflę jeziora, kołujące nad nią ptactwo, dostojnego łabędzia w oddali i płochliwe kaczki, wreszcie otaczającą mnie ze wszystkich stron bujną roślinność nadbrzeżną. Zjadłam też pierwszy (nie licząc połowy batona w Warszawie) posiłek - kromkę ze smalcem i jabłko, pokręciłam trochę w te i wewte, poczytałam na tablicach informacyjnych o miejscu, w którym się znajdowałam. Jezioro powstało mianowicie w miejscu dawnej kopalni torfu, w wyniku podsiąkania wód gruntowych i dodatkowego zasilania wodami przez licznie tu występujące na torfowiskach źródełka. Jest płytkie (ale czarniutkie :)), żyje w nim kilka gatunków ryb, jednak jedzonka w jeziorze generalnie za wiele nie jest to i nie osiągają one gigantycznych rozmiarów. Wreszcie, jeśli dobrze pamiętam, jest to miejsce występowania naturalnie żółwia błotnego, łosie też gdzieś się tam czają w niedostępnej części rozlewiska i zarośli. A biorąc do kupy wszystkie  walory przyrodnicze, słusznie utworzono tu rezerwat przyrody "Na Torfach" :)


Gdzieś tak po godzinie 15, o ile się nie mylę, postanowiłam zebrać się w dalszą drogę. Spakowałam się, założyłam wilgotne buty i ruszyłam szlakiem wiodącym chwilę wzdłuż nieregularnej linii brzegowej - a właściwie wzdłuż szlaku, ale szlajając się ścieżkami ludzio-zwierzęcymi, lawirującymi między przybrzeżnymi mokradełkami, a kiedy te się znienacka kończyły, to "z kępki na kępkę". Dzięki temu pooglądałam jeszcze chwilę jezioro z innej perspektywy, a poza tym same mokradełka tak mnie ujęły za serce, że to im po cichu zadedykowałam moje dalsze wędrówki po Parku ;)


Szlak Borów Nadwiślańskich; Czarne Jeziorka i nocleg

Kawałek dalej mój dotychczasowy szlak skrzyżował się z niebieskim, lecącym nieco inną trasą z Otwocka. Nim dotarłam do niewielkich wód, na mapie zaznaczonych jako Czarne Jeziorka. Nazwa okazała się słuszna, bo woda zdawała się w nich być jeszcze czarniejsza niż w Jeziorze Torfy; stąd również z resztą torf wydobywano, barwa tafli jeziorek zatem nie stanowi zagadki. Miejsce okazało się również bardzo urokliwe, na tafli za zaroślami tłukły się dwa kaczory - do czasu, kiedy ich przypadkiem nie spłoszyłam, docierając przez rozmokły teren nad sam brzeg wód. Tu, towarzysząca mi od minuty mżawka, przerodziła się w kolejną ulewę, a ja tym samym straciłam wiarę w suchy i ciepły nocleg...


Kiedy zatem kawałek lasu dalej znów się rozpogodziło, postanowiłam wykorzystać ostatnie promienie słońca i przesuszyłam lekko poncho na ogrodzeniu mijanego młodnika, po czym zaczęłam rozglądać się za miejscem na nocleg. Znajdowałam się mniej więcej w tym miejscu, w którym się znajdować spodziewałam planując trasę, szlak w tym miejscu wiódł jednak dość pokaźnym leśnym duktem, a las był bardzo przejrzysty. Postanowiłam mimo to nie iść dalej tylko skorzystać z takich a nie innych warunków, w gruncie rzeczy promienie słońca pozytywnie mnie nastrajały, jakoś nie przeszkadzała mi wizja rozbicia się niemal na widoku - przelazłam tylko kawałek od drogi wgłąb lasu i rozłożyłam graty kawałek za niewielkim wzniesieniem, mającym mnie osłaniać przed niepożądanymi oczami. Wybrałam drzewa rosnące w dogodnej konfiguracji i wzięłam się za konstruowanie schronienia. Miało mi za nie posłużyć poncho, stara, śmierdząca piwniczną stęchlizną firanka (jako moskitiera) i siateczkowy hamak, którego jeszcze tak naprawdę nie testowałam, oraz, w razie niemożliwości przespania na nim całej nocy, zwijana karimata. Tą ostatnią próbowałam na początku rozścielić w rozwieszonym pomiędzy pniami hamaku, ale zdecydowanie nie było to udane rozwiązanie, poszła więc w odstawkę - miałam tylko nadzieję, że ner mi nie przewieje. Po rozwieszeniu hamaka rozpięłam nad nim poncho, formując dwuspadzisty daszek, a na koniec wzięłam się za rozwieszanie mojej moskitiery. Poszło mi to nadspodziewanie sprawnie i szybko, i choć efekt nie rzucał na kolana w aspekcie estetyki, to był nawet funkcjonalny - no może podczas gigantycznej ulewy fragmentarycznie wystająca spod poncha i częściowo spoczywająca na ściółce firanka nasiąknęła by wodą, zawilgacając mi bardziej krańce hamaka, ale te i tak by były mokre, bo poszłoby po linkach... Najważniejsze, że komary miały się obejść smakiem ;)


Przed godziną 19 schronienie miałam już gotowe. Nie napaliłam się za bardzo na palenie ogniska, bo choć miałam ochotę na gorącą herbatkę a i rzeczy przydałoby się choć trochę podsuszyć, to jednak nie łudziłam się, że znajdę choć kawałeczek drewna nie oblanego do reszty wodą z dwóch potężnych ulew. Od niechcenia przywlokłam jednak kilka znalezionych gałęzi (a o te w takim typie lasu naprawdę trudno :D), z rosnącej w pobliżu brzozy zebrałam trochę kory, nałamałam drobnych brzozowych (przemoczonych) gałązek i wzięłam się za rozpalanie ognia. Kora brzozy w końcu się zajęła od zapalniczki, ale przeskoczenie do następnego etapu - uzyskania choć chwilowo trwałego płomienia - zajęło mi sporo czasu i wymagało ciągłego rozdmuchiwania. Finalnie, ze łzami w oczach uzyskałam niewielkie ognisko, mające może ze 20cm średnicy, płonące ogniem żadnym, za to buchające kłębami pary i białego dymu, mglącego okolicę. Kiedy za górką zobaczyłam przemykające kaski rowerzystów, pomyślałam sobie, że bardzo głupie to palenie ognia - ale zmieniłam zdanie, kiedy zagotowałam sobie trochę wody, zaparzyłam i wreszcie wypiłam herbatkę do wieczornej kolacji - kromki z lekko roztopionym smalcem. Kiedy zaczął zapadać zmierzch, ja wciąż siedziałam przy moim maleńkim ognisku, próbując najpierw dosuszyć patyki na opał, a wtórnie, bardziej nad żarem jak żywym płomieniem, nogawki spodni, mokre tym razem już na niemal całej długości. Nawet trochę mi się to udało, ale też nie zależało mi na tym aż tak, bo miałam w zapasie do spania wzięte legginsy. Tak więc gdy już było mocno szarawo, zmęczenie wzięło górę i koło 22 poszłam spać. Nie czekał mnie sen spokojny, bowiem momentami ogarniał mnie nocny chłodek, w pewnym momencie też ze snu wyrwał mnie donośny szczek kozła - dziad miał takie wzburzenie w głosie, że aż słychać było nieprzyjemne wibrowanie jego strun głosowych. Znajdował się zdecydowanie za blisko, kiedy szczeknął, myślałam, że serce mi wyskoczy, później uznałam, że się odezwę - ale dźwięk, jaki z siebie wydobyłam był tak dziwny (coś a'la Simba ćwiczący ryczek na żuczku w kanionie :D), że aż się speszyłam i obiecałam sobie więcej się nie odzywać ;] Kozioł jeszcze chwilę krążył i mnie bezczelnie obszczekiwał, ale jakby coraz mniej śmiało i z coraz dalsza, w końcu zamilkł - albo ponownie zasnęłam ;] Drugie przebudzenie stanem przedzawałowym zagwarantowało mi chrapnięcie, jakby koń, tyle że nie koń - ale to raz, coś tam zawołałam i odgłos więcej się nie powtórzył. Trzecie stresowe przebudzenie to już wina gałązki, która spadła mi na zadaszenie. Więcej przygód tej nocy nie miałam, a ciąg dalszy relacji napiszę zapewne na dniach ;)