środa, 30 lipca 2014

Ze starymi rurami się nie zadziera.

Mogą być tego przykre konsekwencje, przekonałam się o tym dzisiejszej nocy... Wczoraj mama, zahaczywszy o rurę, rozdarła spódnicę, tej nocy ja - nogę. Wszystko przez to, że w majakach półsennych objawił mi się problem odpływu od pralki u sąsiadki. Do czego wypada? Do nowego pionu  kuchennego, bezpośrednio do wanny, czy jednak do tej starej rury, będącej jeszcze tego ranka (przed przeróbkami) nieczynnym odpływem od wanny, ale za to, jak się okazało, czynnym do kuchni? Wyobraziłam sobie, jak sąsiadka pierze pranie w nocy, a mi zalewa piwnice. Otrzeźwiałam w momencie, serce zaczęło nieprzyjemnie szybko bić. To już było zbyt wiele, za dużo stresów mnie napotyka, zbyt wiele niepewności... Wiedziona tym nagle narosłym niepokojem, wybrałam się po północy do piwnicy. Niby na trzeźwo, ale jednak z lekka przymroczona - niedoszłym snem czy lękiem? Owinęłam się w kocyk i, nie znalazłszy nigdzie na wierzchu latarki, poszłam w dół.

Przy piwnicy okazało się, że jest zamknięta, musiałam wrócić po klucze. I teraz zignorowałam potrzebę brania latarki; w piwnicy stałego światła nie ma, ale na czas prac dociągnęliśmy kabel i w środku, przy pionie kanalizacyjnym, został reflektor. Ubzdurałam sobie zatem, że przejdę do niego po ciemku "na macanego" i u celu przyświecę, by obejrzeć jeszcze raz niby-nieczynny, odcięty odpływ. Jak zaplanowałam, tak też zrobiłam - i tylko po drodze zahaczyłam nogą o starą, żeliwną rurę, będącą fragmentem dotychczasowego pionu. Poczułam zadarcie, ale nie zwróciłam na nie szczególnej uwagi; o co innego się teraz martwiłam. Doszłam, poświeciłam, obejrzałam, nie ustaliłam nic (prócz tego, że nade mną panowała cisza, sąsiadka na pewno prania nie robiła więc i tak nie mogłam nic wysondować) i pospieszyłam do odwrotu, bo usłyszałam wchodzącą do kamienicy, wracającą skądś sąsiadkę. Co z tego, że jej zapytałam, czy odpływ z pralki ma do wanny wpuszczony czy w ścianę, co z tego, że zapewniła że do wanny i że panowie powiedzieli, jak robili z kuchnią, że z pralki może korzystać - wróciłam chwilowo tylko uspokojona do domu, bo zaraz zaczęłam się zastanawiać, czy ona zrozumiała, o co mi chodzi, czy aby na pewno wąż od pralki jest zahaczony o wannę i tam się woda z prania ulewa. Z tym pytaniem męczyłam się całą noc. Sny miałam niespokojne, różnej maści i o różnej tematyce, ale generalnie przesiąknięte niepokojem, bezradnością, niemocą. Wcześniej jeszcze tylko zajęłam się rozdartą nogą - skaleczenie na spokojnie już nie wydało mi się takie błahe; krwawiłam jak wieprz i nie wyglądało na takie całkiem płytkie. Sznyt na jakieś 2,5cm długości. Obmyłam okolice rany jodyną, opłukałam wodą utlenioną, w ogóle nogę umyłam wodą z mydłem. W ranę za bardzo ingerować nie chciałam, mając nadzieję, że wszystkie potencjalnie wprowadzone przez rurę kanalizacyjną bakterie kałowe i inne paskudztwa gromadzące się na niej całe dziesięciolecia, wypłukała z wnętrza rany obficie płynąca wcześniej krew. Ranę zostawiłam niezaklejoną na noc, by szybciej się goiła, z tego też względu nie wprowadzałam weń wody utlenionej, jak to niektórzy z lubością czynią. Jak na razie jest okej, ładnie się zakleiła i nie zanosi się na żadne zakażenie. Skończy się na bliźnie i nauczce, by bez latarki po piwnicach nie chodzić.


wtorek, 29 lipca 2014

"Nie przejmuj się nami i rób tak, żeby tobie było dobrze".

Oparłam się o ścianę i zjechałam w dół, przykucnąwszy. Z nieczynnego, teraz odciętego odpływu z wanny w piwnicy wylewał się na ziemię strumień wody. W głowie miałam mętlik. W gonitwie gorączkowych myśli, analizowania jeszcze raz sieci rur kanalizacyjnych kawałek po kawałku, przewijała się myśl jedna - jak to możliwe?

Do tej pory mogłam się czuć przytłoczona, przeciążona, umęczona remontami. Wczoraj jednak dosłownie nogi się pode mną ugięły, a ja poczułam takie znużenie i rozpacz, jak jeszcze z powodu całego tego zamieszania nie czułam. Za dużo wzięłam na siebie i przestałam się w tym wszystkim odnajdywać. Za dużo, za szybko... Panowie, z którymi finalnie się ugadałam w kwestii wykonawstwa wymiany pionu kanalizacyjnego, byli dyspozycyjni wczoraj - i dlatego też musiałam zostać w weekend w domu, by przygotować wcześniej pion w mieszkaniu lokatorki do wymiany (dość konkretnie zabudowany), a wczoraj latać jak kot z pęcherzem, ogarniając całość kamienicy, prac, finansów, ustaleń i uzgodnień, a także problemów wynikających gdzieś po drodze. Nikomu za bardzo nie był na rękę termin pracy, tak prędko przez panów wyznaczony... Nikomu prócz lokatorce, która tylko do końca lipca miała urlop. Co z tego jednak, skoro to ona się najwięcej nabiadoliła, pomijając już, jak jej koszmarnie nic nie pasowało i z boleścią zrezygnowała z dnia pracy (bo na czas urlopu szkolnego wzięła dodatkowe dniówki w sklepie), by zostać w domu po to tylko, by w domu być. Niby chciała, żeby to zrobić jeszcze w lipcu, a nie chciała. Niby chciała, by przestało ją zalewać z łazienki z góry, żeby nie musiała co chwilę malować, a jednak prace mające temu zaradzić jakoś koszmarnie ją bolały. Niby chciała, żeby miała drożny odpływ z kuchni, a jednak jak już trzeba go było ruszyć, to z przerażenia, że coś znowu trzeba ruszyć, aż przestała mówić i tylko przewracała oczami. Myślę, że ma ten sam syndrom zastania, co i moja mama... Skoro, żeby było lepiej, musi być przez chwilkę gorzej, no to niech będzie źle jak jest źle, bo to przynajmniej zło oswojone. Nie ruszać, nie dotykać... Cieknie pod zlewem? Podstawić wiaderko i niech stoi tam lata... Dobrze, rozumiem. To znaczy nie popieram takiego podejścia do życia, ale wiem, że niektórzy - jak moja mama i sąsiadka - po prostu tak mają. Okej. Tylko to samo przez się niejako odbiera prawo do zrzędzenia i doszukiwania się. A lokatorka mimo to postanowiła z tego "przywileju" skorzystać. I mimo, że jej cały okres zamieszkiwania pod zlewem ciekło z nieszczelnego syfonu, to teraz nagle jej to zaczęło przeszkadzać. I kapiący kran. I postanowiła doszukać się winy w działalności panów od pionu. Ehh... Co ja z resztą bredzę. Choćbym jak chciała opisać to, czym mi się sąsiadka z lekka naraziła, to nie będę w stanie. Bo nie da się przytoczyć tych spojrzeń, oddać wymowy wypowiedzi w stylu "rób tak, żeby tobie było dobrze" bez osadzenia w kontekście sytuacji... Temat sąsiadki więc już zostawiam. Lubię ją i na co dzień mamy dobry kontakt, ale teraz mnie wreszcie zdenerwowała. Tyle.

Ale to ja sama siebie rozwaliłam podczas tych prac tak, jak nic innego. Dawno nie poczułam takiego znużenia - nie tylko tym wszystkim, co wokół, ale samą sobą... To ja bowiem wskazałam odpływ od wanny w piwnicy jako nieczynny. Co z tego, że mnóstwo ludzi - z fachowcami na czele - widziało całą sieć; nikt nie wpadł na to, że owszem, z wanny odpływ został wykonany na nowo, ale w ten stary jest wpuszczony na głupiego odpływ z kuchni sąsiadki. To wynikło jednak dopiero później, po analizie wszystkiego, co było do przeanalizowania. I udało się na szczęście ową kuchnię finalnie podpiąć do innego pionu kuchennego, lecącego z innego mieszkania - no bo podpinać teraz starej, rdzawej rury zanurzonej w wylewce i stropie, do świeżutko zrobionego pionu, sposobu już nie było.


Problem został więc rozwiązany dzisiejszym południem. Za robotę ostatecznie musiałam zapłacić trochę więcej, bo wynikło po drodze dużo nieprzewidzianych rzeczy (np. zakup i podłączenie dwóch nowych ustępów), ale jestem rozliczona a wszystko ostatecznie funkcjonuje tak, jak powinno. Wreszcie zostaną wyeliminowane takie problemy w kamienicy jak zalewanie sąsiadki przez zniszczony odpływ z wanny z łazienki wyżej, to jest przez wylewanie się wody pod wannę przez przeżarty odpływ, plus dżdżownice pod wanną i flizami w tejże łazience, źle spływającą wodę z dwóch miejsc, zamakanie ściany w gabinecie. Finalnie wszystkim będzie się żyło lepiej, choć przez chwilę mają trochę gorzej, bo trzeba się teraz uporać z tematem lekko rozwalonych łazienek (w mieszkaniu siostry, tym z problematyczną wanną, jej narzeczony musiał rozkuć kawałek wylewki i ściany, plus flizy z posadzki, a u sąsiadki jest do ponownego zabudowania pion, do pomalowania łazienka i do wymiany 4 flizy posadzkowe). Ale to i tak musiało się stać, by wyeliminować pewne problemy. Ale to ja "robię tak, żeby mi było dobrze". Bo potrzebowałam wymienić pion teraz, żebym nie musiała stać kolejne dwa lata z remontem mieszkania na górze. Co poradzić... Im więcej człowiek robi tak ogólnie, tym więcej w oczach innych robi dla siebie - a fakt, że robi też więcej dla innych, jakoś ludziom umyka. Muszę to przełknąć.



P.S. Jeżeli już nie można się doszukać niczego pozytywnego w fakcie wymiany pionu, to zawsze przecież można się jeszcze cieszyć, że są dodatkowe siedziska na podwórzu ;)

piątek, 25 lipca 2014

Szefuńcio zaczął działać mi poważnie na nerwy. Żałuję, że prac remontowych od początku do końca nie udało się przeprowadzić w atmosferze szczerości, życzliwości i przede wszystkim zaufania, a właściwie że zaczynam mieć mieszane uczucia co do "głównodowodzącego". Bo jego pracownicy to zupełnie inna historia.

Stało się bowiem tak, że po ostatniej kumulacji moich małych, domowych katastrof i spiętrzeniu problemów z technicznym stanem budynku, zdecydowałam się temu zdecydowanie przeciwdziałać. Tak naprawdę już lata temu trzeba było zająć się pewnymi rzeczami, ale nigdy nie było dość pieniędzy, tak więc póki stało jako tako to stać miało, a problem w naszej świadomości prawie nie istniał. Raz na jakiś czas człowiek się tylko przejął, że zaciek na klatce schodowej, że strop zakidany przez gołębie i zainfekowany grzybami i robakami, że więźba narażona na ciągłe zamakanie i tak dalej... Pojawiała się wówczas myśl przerażająco przytłaczająca, że oto czeka nas remont kapitalny dachu, stropu i czego tam jeszcze trzeba - ale, że budziła zatrwożenie, to szybko się ją odpuszczało. Bo po co myśleć i się zadręczać, skoro pieniędzy i tak nie ma. Nie tyle remont, co nawet samo myślenie o nim, przesuwało się zatem na bliżej nieokreśloną przyszłość.

Ten rok okazał się przełomowy. Nie dlatego, że przyszła wichura i rozpierniczyła co trzeba, żeby się wreszcie tematem zainteresować (a tak się stało w moim poprzednim miejscu zamieszkania, gdzie to nam pewnej ulewnej nocy po prostu zdjęło dach z całego domu i przeniosło na ogrodzenie, ulicę i plac kościelny), ale dlatego, że wreszcie okoliczności życiowe pozwoliły mi wziąć administrowanie i zarządzanie budynkiem w swoje ręce. Póki byłam niepełnoletnim, a później już owszem, ale jeszcze uczącym się "przybocznym doradcą" mojej mamy, mogłam tylko próbować ją przekonywać do podejmowania pewnych działań, z różnym skutkiem - bo nawet, jeżeli jakaś szczątkowa mobilizacja się pojawiała, zawsze rozbijała się o niekompetentność i opieszałość firmy, "dla naszej wygody" administrującej nieruchomością. Z końcem szkoły osiągnęłam swój pierwszy sukces: mama, co prawda niechętnie, ale zgodziła się na rezygnację z dalszej współpracy z ową firmą (musieli po drodze kilka rzeczy spierniczyć, zawalić, zaprzepaścić, namieszać, zawrzeć krocie niekorzystnych i wadliwych umów, a na końcu nazwać mamę "nękołą"). Pieczę nad kamienicą przejęłam ja. Od tamtej pory udało mi się część rzeczy wyprostować, zastopować niekorzystnych procesów i podjąć wiele nowych tematów, choć, nie ukrywam, niektórych wciąż boję się dotknąć, bo odkręcanie niektórych tematów do kilku lat wstecz może być koszmarnie skomplikowane, czaso - i kasochłonne... To jednak jest jeden aspekt mojej "działalności". Drugi to to, że położyłam się w poprzek drogi do bezrefleksyjnego wybierania drobnych kwot zasilających dotychczas nasz wątły budżet domowy, by cokolwiek na koncie mogło się odłożyć. No i wreszcie, cokolwiek się odłożyło, rozdysponowuję teraz. Na remonty.

Zaczęło się od sprzątania "dziewiątki", a potem sprzątania i odświeżania piwnic. Wszystko "tymi" i innymi pomocnymi rękami, możliwie po kosztach, z jak największym wkładem własnym. Tak było z każdą kolejną rzeczą, którą tylko potrafiliśmy zrobić we własnym zakresie: sprzątanie suteryny, wykop pod izolację fundamentów, później równanie, izolowanie i ocieplenie tychże, no i wykonanie odwodnienia, wywozy ziemi z wykopu, a potem zasypywanie go dla odmiany podłożem wykopanym z pogłębianej suteryny... W "dziewiątce" też się działo: flizy i posadzka w łazience skute, ostatnio wywiozłam pozostałą porcę szpejów nagromadzonych, tapety zdarte, dwa największe pomieszczenia oskrobane z farby, flizy w kuchni skute, tynk w miejscu przegniłego stropu strącony... I chwilowo prace zmuszona byłam zawiesić, bo po drodze wynikła konieczność podjęcia tematu remontu dachu i kominów.

Obdzwoniłam różne firmy, tylko dwóch panów zdecydowało się przyjechać i obejrzeć miejsce, bo generalnie wykonawcy boją się tak starych dachów tykać - czemu się wcale nie dziwię. Pierwszy przyszedł, rzucił okiem z poziomu strychu, powiedziałam, gdzie są jakie problemy, gdzie cieknie, że kominy się od góry sypią, że dachówki krzywo, że łaty przegniłe, że obróbki blacharskiej brak... Pan następnego dnia koszty oszacował na ok. 6tys netto prac podstawowych, plus to, co przewidzieć mu było ciężko, a co wyniknie po drodze. Drugi wydał mi się bardziej rozważny: przyjrzał się wszystkiemu dokładnie, długo dumał, zastanawiał się, rozmawiał ze mną o pracach wg niego niezbędnych i o możliwych rozwiązaniach. Miał mi dać znać, jak oszacuje koszty przedsięwzięcia. Nie doczekałam się jednak umówionego maila, zadzwoniłam więc do niego - a ten że strasznie przeprasza, ale zapomniał, nie miał głowy, a w ogóle to zbyt wiele ma pracy i nie może się tego o czym rozmawialiśmy podjąć. Pozostało mi więc wrócić do pana pierwszego.

Szefuńcio. Taaak... Przywiózł ekipę składającą się z dwóch pracowników. Okazali się naprawdę normalnymi, rzetelnymi i konkretnymi facetami, którzy jak już coś robią, to robią tak, żeby nie palić za sobą mostów. Jestem szalenie zadowolona z jakości ich pracy i pozytywnego kontaktu, jaki nawiązaliśmy. Z panami naprawdę idzie się dogadać - do tego stopnia, że wiem, że nie są stricte pracownikami szefuńcia, tylko jak on ma zlecenie, to się z nimi kontaktuje, czy się podejmą, oni mu mówią swoją cenę i tak się dogadują, a sami też robią (czyli niepotrzebnie dopłacam za "pośrednictwo" na ten moment), że on nawet nie bardzo w branży siedzi, że im powiedział, że roboty na 3 dni będzie (i dlatego mnie wepchnęli w przerwę w jakimś zleceniu), a im zejdzie na to z dwa tygodnie i jakby sami to zobaczyli to od razu by mi powiedzieli co faktycznie trzeba zrobić... No bo tak, zakres prac okazał się dużo większy i szefuńcio cenę podniósł już do 12 tysięcy. To mój największy zarzut w stosunku do niego.

Od początku się liczyłam ze wzrostem kosztów, bo wiem, że dopóki się np nie dotknie komina to nie ma szans wysondować, jak się trzyma. A okazało się, że pasowało by je właściwie całe przemurować, bo trzymają się na glinie, pod własnym ciężarem. No ale już to, że szef powiedział panom, że chodzi tylko o wykończenie szczytów ścian, a od samego początku było jasne, że chodzi też o łączenia tych szczytów z dachem, bo tam mi przecieka po całości muru - no to było zwyczajnie do przewidzenia i powinien to uwzględnić na wstępie. Takich "umniejszeń" z jego strony wynikło kilka i mam mu to za złe. Tym bardziej, że drugą stroną medalu jest to, że koszty można windować bez końca... Ale tu już jestem czujna i staram się go tonować, tym bardziej, że dzięki rozmowom z pracownikami doskonale wiem, co się dzieje u mnie na dachu, a co mi szefuńcio próbuje wciskać.

Skoro bowiem pierwotnie 6 tysięcy miało kosztować okucie blachą szczytów ścian (okej, no w jego mniemaniu tylko to, chociaż chodziło o coś więcej), obróbka blacharska pięciu kominów z ewentualnymi dociągnięciami, jakby "jakaś cegła spadała" i wreszcie zamontowanie wzdłuż ulicy drabinki zatrzymującej śnieg, plus przełożenie części dachówek (gdzie krzywo, rąbnięte czy coś), to skąd nagle 10, a finalnie (a może jeszcze nie) 12?? Wiem, że blachy pójdzie dużo więcej, niż zakładano. Doszło też przemurowanie na nowo połowy szczytu ściany, bo dosłownie zostawał w rękach. Tu dochodzi więc też, prócz wykonawstwa, klej w sporych ilościach. Okej. No to niech mi dojdą te kolejne tysiące, do 10 miało dobić w momencie, kiedy się okazało, że trzeba przemurowywać również częściowo kominy. A do dwunastu, kiedy szef stwierdził, że kominy są do przemurowania praktycznie w całości. Tylko że ja wiem, że panowie już pierwszy komin przemurowali nie w całości a częściowo - długo z resztą rozmawialiśmy na ten temat i zastanawialiśmy się wspólnie, jak to zrobić, żeby było dobrze ale żebym równocześnie nie utonęła w d,ługach... Ściągnęli więc kilka najgorszych pięter cegieł, a spomiędzy reszty częściowo powydłubywali starą zaprawę i ukićkali nowej, takiej silniejszej. A potem cały komin został odbudowany o 80 cm w górę, osiatkowany i pociągnięty klejem. Do tego dojdzie jeszcze okucie na jakieś 15-20cm. Całość będzie się trzymać wg ludzi, którzy wiedzą, że zrobić muszą dobrze, bo jak będę za kilka lat wymieniać pokrycie dachowe (a będę zmuszona, bo stan obecnego jest fatalny), to jeśli będę zadowolona i przekonana co do ich solidności, to się zwrócę do nich, już bezpośrednio. Mówią mi więc, co faktycznie robią, wołają, pokazują, demonstrują, żebym się o czymś sama przekonała, a ja się cieszę bo widzę, że efekty ich pracy mnie satysfakcjonują. Każdy facet, który przy mnie coś robi (szczególnie mój) wie, że należę do osób, które przed tym, jak docenią całokształt, znajdą ryskę, niedoróbkę, krzywiznę itd. Upierdliwa to cecha, ale jak byłam młodsza to zbyt wiele razy byłam świadkiem, jak różni fachowcy mamili moją mamę, że tak ma być, że inaczej się nie da, że jak jest źle, jak jest dobrze... Ja się tak łatwo przekonać do takich bredni nie daję i póki nie zrozumiem, czemu coś ma wyglądać tak, a nie inaczej, będę drążyć. Tu na szczęście z panami od samego początku złapałam dobry kontakt i nie muszę im zrzędzić za uchem "a dlaczego zrobili tak a nie inaczej", bo zanim coś zrobią, to zdążą wytłumaczyć (nie rozumiałam idei wpuszczania okucia pod dachówkę, nie wiedziałam, jakim cudem nie będzie zaciekać woda, o jakim "rowku" mowa, gdzie w tym wszystkim łaty i jakim cudem dachówki na blasze będą leżeć prosto, ale panowie wszystko opowiedzieli i pokazali), a jak już zrobią, to nie mam zarzutów. Wszystko szczelnie, prosto, elegancko, starannie i z pomysłem. A to ostatnie dla mnie jest szczególnie ważne, bo przy okazji wymiany pokrycia kiedyś nie chcę, by trzeba było zrywać obecne okucia, a że będziemy przechodzić z dachówki na blachę i folię paroprzepuszczalną dla celów mieszkalnych, co przez dochodzące konrtłaty wypada nieco wyżej niż obecne pokrycie, oni muszą to przewidywać "na zaś" i robić okucia tak, by spełniały swoją funkcję tak samo teraz jak i później, kiedy bez zrywania będzie je można po prostu nieco zmodyfikować. Mogli mi też nie mówić, że mam zatkany pion wentylacyjny, w ogóle się mogli w to nie wdawać - a tak, jak ich w którymś momencie odwiedziłam, usłyszałam "niech no pani popatrzy" - i zobaczyłam, że w jednym pionie miałam trawę, ziemię, gniazdo, więcej ziemi i cegłę. Panowie nie chcieli tak tego zostawić i dlatego nie tylko mnie zawołali, ale i jeden co mógł to wygrzebał ręką, a resztę przetkał długim plastikowym drągiem. A mogłam się o tym nie dowiedzieć nigdy.

Cóż. Dziś panowie robią ostatni dzień, później będzie przerwa - bo muszą wrócić do innego, przerwanego zlecenia (miało być u mnie 3 dni, robią już piąty). Nie zostawią jednak rozdłubanej roboty ot tak, pozabezpieczają co trzeba a komin dziś skończą, wieńcząc czapką. Tym samym ja będę mogła być spokojna, bo na strychu za ten czas nic mi się nie podzieje.

Czy będę miała tydzień "wolnego" od podejmowania decyzji, czujności, ustaleń, negocjowania, remontów? Nie. W poniedziałek przychodzi facet wymieniać pion kanalizacyjny na całej długości, to jest od piwnicy, przez dwa piętra, po strych. Tu znowu obdzwoniłam mnóstwo wykonawców (rozbieżność w sposobie podejścia do tematu i poszczególnych wycenach mnie powaliła) ostatecznie jednak wybrałam najtańszego, a zarazem zdającego się być najbardziej rzetelnym - taki się przynajmniej wydał przy okazji obejrzeniu pionu i w rozmowie. Myślę, że będzie spoko. Nie może nie być, bo wiem, czego oczekiwać; zasadniczo sami (tj ja, mój facet i na miarę możliwości narzeczony siostry) chcieliśmy sobie z tym poradzić sami i wiem, że byśmy sobie poradzili, ale czas nam ostatecznie nie pozwolił chwycić się tej pracy. Musimy to bowiem zrobić możliwie szybko, póki lokatorka ma urlop (do końca lipca) i inna osoba się nie wprowadzi (we wrześniu), a Mojemu wpadło zbyt wiele zleceń na warsztacie. Ale i tak będziemy przecież mieli co robić :)



P.S. Właśnie panowie na odchodne mnie zagaili. Otóż, tak rozmawiając między sobą, podliczyli robociznę i materiały - miałabym zaoszczędzone jakieś 3 tys na bidę, bo to najwyraźniej pójdzie dla szefa. Wyrazili też swoje niezadowolenie z niesprawiedliwości - dlaczego on, nie robiąc nic, takie pieniądze bierze. Bo nawet narzędzi używają swoich. A i nie do końca uczciwy, bo im powiedział, że dostał ode mnie 2 zaliczki (a więcej). Ehh... Co poradzić. Póki człowiek kogoś nie sprawdzi, póty się nie wie...

wtorek, 8 lipca 2014

Kumulacja

Obserwowanie wypiętrzających się cumulonimbusów daje mi podwójną przyjemność. Pnące się w górę potężne kłęby pary wodnej są zjawiskiem fascynującym i przy tym bardzo estetycznym, mogłabym tak dla relaksu patrzeć na nie bez końca, gdyby nie dwa szczegóły - mam wrażliwe na światło oczy i ciężko mi w pogodny dzień patrzeć długo w białe masy chmur, no i, że przynoszą deszcz. Ale znowuż, świadomość istnienia tego zjawiska burzotwórczego napawa mnie swoistą satysfakcją i cieszy, bo to dla mnie znak, że zaczynam powoli czytać naturę świata. Dukam na razie okrutnie, ale przynosi mi to pewnie taką samą radość, jak dziecku, które rozpoznaje już kilka liter w mróweczkach tekstu. Tymczasem jednak w przesadny zachwyt wpadać nie powinnam, bo to, że coś potrafię przewidzieć, nie oznacza zaraz, że potrafię przeciwdziałać negatywnym skutkom tegoż. Ale i tej cechy powoli się staram wyuczyć.

Dzisiejsze cumulonimbusy wyglądały równie pięknie, co te wczorajsze, uśmiech i błogość zastąpiło więc skupienie i koncentracja. Na szczęście od wczoraj wiele prowizorycznych zabezpieczeń przeciwdeszczowych zostało, miałam więc tylko domknąć okno u taty i poprawić folię zabezpieczającą niedokończoną izolację fundamentów, co uczyniłam jeszcze przed deszczem. Gdy zaczęło w jakimś oddaleniu grzmieć, a u nas delikatnie kropić, pogłębiłam jeszcze powstałe w chwilach wczorajszej największej mobilizacji koryto "rzeki", odprowadzające wodę z całego terenu sąsiadki, spływającą na nasze podwórze, gdzieś z dala od kamienicy, do ogrodu za murem. Opróżnianie wszystkich miednic, wiader, koryt, kubków i słoików porozstawianych na strychu i w dziewiątce z wody deszczowej zostawiłam sobie na potem, widząc, że na razie się nie zanosi na taką nawałnicę jak dnia poprzedniego. Z resztą, i tak miałam lada moment wyjść na strych, bo byłam umówiona z facetem z ogłoszenia od remontów dachów. Ten nas bowiem czeka nieodwołanie.

Podczas wczorajszej ulewy już naprawdę nie wiedziałam, gdzie się podziać. W pierwszej kolejności pobiegłam poprawiać folię wzdłuż fundamentów, która chwilowo zastępuje brak wykończenia jakąś listwą czy blachą izolacji fundamentowej - a szkoda, by pomiędzy poizolowany mur a styropian i folię kubełkową wlewała się woda. Później chyba pobiegłam do dziewiątki. Wietrzysko było okrutne, deszczem zacinało tak, że przez niepodomykane, wypaczone ze starości skrzydła okienne dosłownie wlewały się krocie wody. Cieszę się, że walczyłam z oknem "kuchennym", gdy trzasnęła szyba w tym pokojowym. Oczy, uszy i inne fragmenty ciała mogą mi się jeszcze przydać jakiś czas. Co tam jednak okna... Jeszcze dobrze od nich nie odeszłam, a już ratowałam przed przelaniem strop nad I piętrem, bo z dziury w stropie nad dziewiątką lały mi się już strumyczki. Poleciałam po miednicę, potem wyotwierałam jeszcze kilka wiader ze starą farbą, przeznaczonych do wyrzucenia, bo zbiorników na wodę jakby mi nie wystarczało - a przecież jeszcze nie byłam na strychu. Gdzieś tam na dole, przez otwarte drzwi do dziewiątki, usłyszałam w międzyczasie podniesione głosy; to siostra, mama i lokatorka z dołu ratowały dla odmiany piwnicę, bo przez stare drzwi balkonowe z II półpiętra poszedł kolejny strumyk i ciekł przez wysokość klatki schodowej na dół.


Tymczasem ja już naprędce organizując kolejne naczynia, poleciałam na strych - i tam ogarnęło mnie zwątpienie. Gdyby nie to, że byłam cała zlana potem z duchoty i gorąca tam panującego, zmokłabym i tak. Nie wiem, skąd się nie lało. Wiem natomiast, że było to jakieś apogeum przeciekania - dotychczasowo ustawione "na stałe" pojemniki nijak się miały do ilości przecieków. A to mowa tylko o tych przeciekach, które da się wyłapać, które elegancko skapują w dół, a nie ciekną po krokwiach, łatach i ścianach kominów po to, by rujnować moje nadzieje dotyczące możliwie ograniczonego zakresu prac remontowych przyszłego gniazdka. Gdzie mogłam, podostawiałam, co miałam, potem zleciłam jeszcze młodszej siostrze znalezienie kolejnych naczyń - bo ona zbierała w międzyczasie szufelkami, wraz z córką lokatorki, rosnącą kałużę na klatce schodowej przy drzwiach wejściowych, którymi się zazwyczaj wlewa woda ze schodów, przelewająca się w tym miejscu z rynny. Sama pognałam na podwórze - głupia ja, z parasolką! - ratować sytuację. Parasolka przydała się o tyle, że leżąc do góry uchwytem miała w kopule wrzucone pospiesznie klucze do piwnicy, więc mi przynajmniej w tym wszystkim nie zginęły. Ja, biegając w ścianie wody i ślizgając się w błocie, pospiesznie tworzyłam przekierowanie nurtu wody, spływającej z podwórza sąsiadki, elegancko wyłożonego kostką brukową. Problem pojawił się, kiedy to chłopak siostry, przywożąc piach i żwir oraz wywożąc ziemię, wyjeździł tymi swoimi kilkoma tonami wgłębione koryto. Tym szedł teraz strumień prosto na środek naszego rozjeżdżonego, ziemistego podwórza. Całe szczęście, że mnóstwo wody poszło do zasypanego niedawno szamba, nad którym zapadła się kolejna porcja ziemi, tworząc efektowny ustęp ziemny o średnicy 1,5m. Woda tu gdzieś ginęła, ale też już wszędzie indziej na podwórzu zaczęły się robić małe akweny wodne, które groziły zalaniem mi świeżo zasypanego wykopu przy fundamentach. Mimo, że odwodnienie wzdłuż nich zrobiliśmy właśnie na taką okoliczność, to jednak z niepokojem sprawdzałam stan studzienki i obserwowałam, czy aby woda gdzieś nie staje. I czy nie przelewa się ze świeżo podłączonej przez nas rynny. Na szczęście obie wykonane prace zdały egzamin.






Przemoczona poszłam zatem do piwnicy sprawdzać, czy nie wybija kanalizacja i nie zalewa mi piwnic od strony chodnika. Okienka rewizyjne do kanalizacji idą na szczęście 0,8m poniżej powierzchni podłogi, więc nawet, jeśli miałoby z nich trochę wybić (a warto wspomnieć, że woda z połowy powierzchni dachu, tj ze 100m2, jest puszczona do kanalizacji, bo na ulicy nie ma oddzielnej burzowej), to nie płakałabym z tego powodu. No ale już woda wlewająca się przez okienka nad chodnikiem zalała mi dwie paczki cementu i kawał ceglanej posadzki. Pod cegłami ziemia, to mi teraz będzie stęchlizną pewnie walić po nozdrzach, a cement do wyrzucenia - na szczęście był stary i nie wiem nawet, czy się jeszcze do użycia nadawał. Po kontroli wszystkich uprzednio wykonanych "zabezpieczeń", poszłam przebrać się w suche ubrania i opłukać stopy i buty z błota. Ulewa z resztą już powoli odpuszczała. Potem ległam do góry brzuchem i długo myślałam.


Dziś obdzwoniłam wreszcie kilku fachowców od remontu dachu, jeden nawet już był zobaczyć sytuację i ma mi zrobić wycenę napraw, drugi przyjdzie jutro. Trzeci ma czas dopiero we wrześniu. Czekam więc cierpliwie na przyjazd drugiego faceta, żebym mogła porównać ich oferty i wybrać lepszą. A zrobię to z bólem serca, bo nienawidzę wydawać pieniędzy na "remonty doraźne", kiedy coś wymaga remontu generalnego... A dach się o taki zwyczajnie prosi. Tak, jestem kobietą, ale siedzę w temacie i wiem, co jest do zrobienia. Na pamięć znam ekspertyzę z 1992 roku (!), gdzie mi cytują wszystkie występujące w więźbie paskudztwa, na oko mogę stwierdzić fatalny ścian kominów (przemokniętych, spękanych, praktycznie pozbawionych zaprawy pomiędzy cegłami nad poziomem dachu) i ścian szczytowych (ten sam zarzut co w przypadku kominów, z tym dodatkowym, że jedna się chyba lekko odchyla). Ani kominy, ani ściany szczytowe, nie mają praktycznie obróbki blacharskiej, tj okuć i kołnierzy. Łaty, szczególnie przy kominach i ścianach szczytowych są przegniłe i uginają się pod ciężarem dachówek, które przez to leżą coraz bardziej krzywo i tylko pogarszają sytuację. Co tam z resztą łaty - przecież i krokwie też są zniszczałe. Mam nadzieję, że nie na wylot, i kilkanaście lat ten dach jeszcze wytrzyma. Na razie są permanentnie zamoknięte i zainfekowane grzybem, temu trzeba zaradzić natychmiast. Nie wiem, w jakim stanie jest drewniany strop - no, poza tym miejscem, gdzie wygniła w nim dziura i mogę sobie niemal pomachać ze strychu do dziewiątki. Reszty mogę się tylko domyślać, no i wiem, że na całej jego rozciągłości, właściwie to w nim (pomiędzy powierzchnią podłogi na strychu a sufitem) jest dokładnie drugie tyle cuchnącego guana gołębiego, ile było niegdyś na samym strychu. Czyli jakieś 10-15cm grubości gołębich odpadów i samych gołębi, właściwie ich szczątków.


To jest dla mnie kolejna zagwozdka i już powoli dojrzewam do decyzji o częściowej wymianie stropu na okoliczność remontu mojego przyszłego mieszkanka, przynajmniej nad nim. Muszę jeszcze się skonsultować z wujkiem - budowlańcem, ale to chyba się by dało zrobić tak, żeby rozebrać strop od dołu, od strony mieszkania - tj te wszystkie obsrane i zbutwiałe dechy, co poprzedziłoby zrzucenie sufitów (otynkowana podbitka z trzciny). Żeby tylko same belki stropowe były do zostawienia, nie wiem, oczyszczenia i zabezpieczenia... I wtedy do takowych by się bezpośrednio przytwierdziło konstrukcję sufitu podwieszanego, a nad nią jakieś ocieplenie. Stara podłoga na strychu musiałaby jeszcze chwilę zostać (deski, bo wyłożoną cegłówkę należy jak najszybciej ściągnąć, żeby strop odciążyć). Żeby tylko tak się dało zrobić... Nie chcę nawet myśleć, jakie są koszty takiego przedsięwzięcia. Wiem tylko, że jakimś cudownym sposobem pilnie muszę za skromne fundusze wyremontować doraźnie dach (ahh, zapomniałam o drabinkach przeciwśniegowych od strony ulicy, bo mamy co roku problem z lawinami z dachu), dokończyć izolację, wstawić przynajmniej 2 okna, zrobić wylewki w suterynie i jeszcze zrobić cały pion kanalizacyjny, od piwnicy, przez parter i dwa piętra po strych. Nawet się nie ośmieszę, jaką kwotą na to wszystko dysponuję. Ale dysponuję czymś więcej: zacięciem.



niedziela, 6 lipca 2014

Weekend w Kluczach, 5-6.07.14

Wyjazd, jak na naszą parę, był mocno spontaniczny - do tego stopnia, że gdy ze strony Lubego padła ta myśl w piątkowe popołudnie, żeby gdzieś na sobotę i niedzielę pojechać, pomarudziłam mu trochę. A bo to gorąco ma być, to co on w ogóle by chciał, a bo mam przecież jeszcze kupę piachu do wygrzebania z drugiego pomieszczenia w suterynie, samo się przecież nie wykopie, a ja już żywcem patrzeć na to nie mogę... A bo jeśli jechać, to może chociaż z poniedziałkiem włącznie, a skoro nie ma takiej możliwości, no to może chociaż pod namiot tę jedną nockę... Powiem wprost: nie urządzała mnie wizja kolejnego weekendowego wyjazdu do Sułoszowy, gdzie koniec końców zaleglibyśmy w ten gorąc przed telewizorem, wypili kawę i zjedli ciacho na schodkach, dysponowali pełną lodówką jedzenia, a rekreacyjnie wyszli na spacer po polach, bo na  jakikolwiek dłuższy to za gorąco i perspektywa odpoczywania "po domowemu" wydawałaby się zwyczajnie wygodniejsza. A jak mi Bub wyjechał z tekstem, że będę mogła posadzić kwiatki [czyt. roślinki skalne ode mnie ze skalniaka] na skarpie przed domem, skrzywiłam się mimowolnie. Lubię prace ogrodowe, ale chwilowo jakby widok ziemi, łopaty, i wszystkiego, co z tym można drogą nawet najbardziej odległych skojarzeń powiązać, zbrzydło mi z lekka. Zbojkotowałam zatem pomysł sadzenia kwiatków i obiecałam, że się zastanowię i dam mu znać później.

Kto mnie dobrze zna ten wie, że z takimi zagwozdkami nie należy mnie zostawiać samej, z dwóch powodów: po pierwsze, nienawidzę dokonywać wyborów (a to ja ostatecznie miałam coś wymyślić i zaproponować), a po drugie, lubię ustawiać pod siebie i tam gdzie się da, kombinować. Skoro więc pojawiło się już przypadkiem w rozmowie telefonicznej hasło "namiot" i "może", uczepiłam się tychże (szczególnie pierwszego) i uknułam takie plany, które by właśnie nockę w terenie uwzględniały ;) Ponieważ miał być to "pierwszy raz" Mojego, trzeba to było mu jakoś dobrze sprzedać i zaasekurować się na wypadek, gdyby mu się jednak odwidziało - czyli tereny "bezpieczne", nieodległe. Szczerze mówiąc- nie do końca wierzyłam w powodzenie planu w jego nocnym zakresie, upewniałam się jeszcze więc potem, czy aby na pewno mam w ogóle przytraczać namiot do plecaka, bo szkoda by mi było nosić go i dwa śpiwory niepotrzebnie po świecie, jeśli mielibyśmy dobić na noc do domku w Sułoszowej... Bo za cel zasadniczy obrana została miejscowość Klucze.


Klucze to gmina wiejska, położona na północ od Olkusza. Jej obszar mieści się w granicach Parku Krajobrazowego Orlich Gniazd, rozciągniętego na dwa województwa - małopolskie i świętokrzyskie. Park na mapie i w internecie prezentuje się naprawdę obiecująco, będę kiedyś chciała wybrać się na krótki wypad terenowy, nastawiony na złażenie parku wzdłuż i wszerz. Tym razem miałam jednak nadzieję jedynie przedostać się z Olkusza na Pustynię Błędowską, po drodze ewentualnie nieco zbaczając na Rabsztyn. Ostatecznie jednak, ze względu na lekką obsuwę czasową na starcie (no doobra, spóźniłam się 40 minut :P) i ogromne zmęczenie nas obojga po tygodniu fizycznej pracy, Rabsztyn odpuściliśmy. Szkoda, że przez sprzeczkę wynikłą z debilnego powodu po dotarciu do Olkusza, chyba nas mocno przyćmiło, bo zamiast sprawdzić jakiś dojazd w okolice pustyni, ruszyliśmy z buta i szliśmy tak niepotrzebne 14 kilometrów.

Trasa była uciążliwa, bo wiodła wzdłuż głównej drogi łączącej Olkusz z Zawierciem. Mimo tego, nastroje już się nam dawno zdążyły poprawić i szliśmy, nie marudząc więcej niż zwykle. Właściwie to nawet pokuszę się o stwierdzenie, że szło się dobrze... Ciężko mi teraz tylko przejść nad tą wędrówką do porządku dziennego i do opisu kolejnych wydarzeń, bo w stosunku do nich, wędrówka asfaltem zajęła trochę czasu :P No ale oczywiście, doszliśmy w końcu do Kluczy (Klucz?). Z początku tak zwana "głęboka wieś" przeistoczyła się po chwili w schludną miejscowość z małym centrum, rondem, parkiem, placem zabaw, boiskiem i trzema restauracjami: Finezją, Opoką i - dla równowagi, na szczęście - Pizzerią Corleone. O ile bowiem Finezja z zewnątrz straszyła schludną nijakością, a Opoka PRL-owskim dizajnem, o tyle Corleone wydawała się po prostu normalna. No ale głodni póki co nie byliśmy, na punkty gastronomiczne patrzyliśmy raczej pod kątem obiadu dnia następnego. Odpoczęliśmy zatem na zacienionych ławeczkach w parku, ja przeszłam się do sklepów po jakiś prowiant i ruszyliśmy na wzniesienie Czubatkę, na którym jest punkt widokowy na leżącą nieopodal Pustynię Błędowską.

Droga wiodąca do punktu widokowego, z niewiadomych mi przyczyn, z prostej została zmieniona na prowadzącą naokoło; widać, że kierunkowskazy przemalowali nie tak dawno. Poszliśmy jednak grzecznie tam, jak nas strzałka pokierowała, a potem równie grzecznie obejrzeliśmy sobie pustynię nieco z góry, ze sporego placu usypanego drobnym żwirkiem, z drewnianymi barierkami i tablicami informującymi o różnych rzeczach - że pustynia, że natura, że obszar chroniony, że prace i generalnie że wstęp surowo wzbroniony - do odwołania, do 30 czerwca lub do listopada. Widok tego wszystkiego nie poruszył moim sercem, może dlatego, że akurat w głowie mi szalało stado bizonów i nie wiedziałam, jaką to pozycję przyjąć, żeby choć trochę mniej bolała. A może dlatego, że trochę rozczarowuje - "pustynia" to jednak dumna nazwa jak na bezkresy młodników sosnowych rosnących w piachu. Ze sporą przecinką, ba, karczowiskiem. To jednak z góry wyglądało jak wielkie, zaorane pole.


Żeby jednak nie było, że nie doceniam; otóż właśnie doceniam i jestem pod niemałym wrażeniem, ponadto jestem zwyczajnie zdumiona intensywnością i zasięgiem prac, mających przywrócić zarastającej pustyni jej "pierwotny" - bo nadany przez człowieka poprzez masową wycinkę na potrzeby huty srebra i ołowiu - pustynny charakter. Teraz teren Pustyni Błędowskiej jest objęty programem "Natura 2000" i w związku z tym, na okoliczność ratowania niszczejących siedlisk jakichś tam ciekawych gatunków, pozyskano dofinansowanie z Unii na oczyszczenie terenu z zarastających drzew. Prace trwają, a z góry ciężko sobie wyobrazić, ile to tak naprawdę roboty przy tym jest. My mieliśmy możliwość przekonania się o tym z dołu, ale to nieco później.

Postanowiliśmy bowiem obrać kierunek północny i tak jakby skrajem pustyni dojść do sporego zbiornika wodnego zaznaczonego na mapie, a potem, wzdłuż niego, do rzeki Białej Przemszy - i rozbić się tu lub ówdzie. Zaskoczeniem dla nas było chwilowe pojawienie się po drodze żółtego szlaku, bo posiadana mapa przebiegu takowego nie sugerowała. Szliśmy chwilę, aż nagle przed nami, między drzewami, dostrzegliśmy wodę. Jeziorko! Poszliśmy oglądać - to oczywiście nie był jeszcze zbiornik, którego wypatrywaliśmy, ale ten zastany tak z nagła i w sumie niespodziewany, przyciągnął nas jak magnes. Śliczne jezioro, otoczone ze wszystkich niemal stron drzewami, woda niebiesko-zielonkawa, na dnie piaseczek... Coś cudownego. Odpoczęliśmy nad nim chwilę, skusiliśmy się nawet na ochłodzenie rozgrzanych upałem i wędrówką z plecakami ciał - konkretniej to Mój zanurzył nogi, a ja się cała prócz głowy. Woda była chłodna, ale nie zimna, przyjemna :)


Po tej chwili relaksu poszliśmy dalej. Dalsza droga na północ po jakimś czasie okazała się nawet nie tyle wątpliwa, co niebezpieczna. Zaszliśmy bowiem w leśne chaszcze, z których ciężko się było przebić dalej na wprost, a po chwilowym błądzeniu, podejmowaniu różnych decyzji, usłyszałam "spierniczamy, osy" - i jak i mnie dziabnęła jedna, spierniczyłam za Moim. Jego ugryzły 3 sztuki, kolejne dwie, zdaje się, próbowały, ale nie "dogryzły". Pośmiałabym się z tej historii na miejscu, jeszcze nie mogąc złapać oddechu po ucieczce, ale sytuacja do końca śmieszna nie była, bo R. ma różne uczulenia... Obyło się na szczęście bez jakichś poważniejszych działań, Bub wziął szybko lek antyalergiczny i skończyło się na kilku bąblach i zaczerwienieniu, no i jakimś takim mniejszym zapale do ponownego łażenia po krzakach w poszukiwaniu zalewu. Poszwendaliśmy się trochę, odpoczęliśmy na szyszkach i piasku i zdecydowaliśmy o zakończeniu łazęgi - no, jeszcze poza tym, że trzeba było znaleźć jakieś ustronne miejsce na nocleg, bo piaszczysto-iglasty teren wokół nas zdawał się być dość chętnie odwiedzany przez ludzi pieszo i tych na quadach.

Przyjemne miejsce na biwak znaleźliśmy po lekkim zagłębieniu się w teren zarośniętej pustyni. Właściwie to kilkadziesiąt metrów dalej zaczynała się jedna z mniejszych "odnóg" karczowiska - i tu właśnie, widząc w oddali zgromadzone maszyny i mając pod nogami przeorane wzdłuż i wszerz pole piachu, z regularnymi resztkami wyciągniętych korzeni, można się było dopiero dobrze zastanowić nad całym przedsięwzięciem. Mam nadzieję, że kiedyś będę mogła się jeszcze rozbić w tym miejscu i popatrzeć już nie na zaorane, brudne, suche pole, a na rozległe piaszczyste wydmy, przenoszone ziarnko po ziarnku delikatnym wiatrem :)


Mimo dość wczesnej pory byliśmy już mocno zmęczeni, przede wszystkim tygodniem pracy i gorącem. Rozbiliśmy zatem namiot i rozpaliliśmy maleńkie ognisko, by zagotować wodę na herbatę do kolacji, na którą składały się dobra wcześniej nabyte: konserwa turystyczna ze sklepu w Olkuszu (naprawdę smaczna, za 8zł), chlebek wieloziarnisty (wzięty przez R.) i jogurt pitny (trzeci; dwa wypite w parku w Kluczach, jeden poszedł do piachu na noc, żeby się schłodził), Bub dojadł pączkiem. Herbata z wkładką z pędów sosnowych wyszła paskudna, bo niestety wzięłam najmniejszą, a zarazem najtańszą z półki sklepowej. Wypiliśmy ją jednak, pojedliśmy, poleżeliśmy gapiąc się w niebo, a potem przeszliśmy się jeszcze na karczowisko i wróciliśmy do namiotu, by pozbawić komary posiłku. Te tłukły się potem o materiał, nie mogąc nas dorwać, ale w szybkim zaśnięciu nam to nie przeszkodziło. Wcześniej przejedliśmy jeszcze chipsami i uzupełniliśmy płyny piwem ;) - tym samym na rano zostało nam pół butelki wody mineralnej, paluszki, pączek, druga konserwa (za 2zł - o zgrozo), trzy kromki chleba i jogurt z piachu. Spało się dość dobrze, nic nam nie przeszkadzało, tylko całą noc trochę huczało, chyba z pobliskiego terenu przemysłowego (czytam z mapy). No i ugryzł mnie jeden komar, przez materiał, w mały palec u nogi. Poza tym - spoko, luksusy ;)

Wstaliśmy przed ósmą. Po śniadaniu (większość konserwy zostawiliśmy dla wygłodzonego dzikiego zwierzątka, bo inne by się jej chyba nie chwyciło) i ogarnięciu obozu, zgodnie przyjęliśmy plan na ten dzień: nie męczyć się nadmiernie ;) Skierowaliśmy się zatem nad jeziorko, po małym pobłądzeniu (nie doszliśmy finalnie do porozumienia, bo Mój biedny myśli, że to ja się myliłam a on miał rację, pokazując kierunki świata i gdzie mamy iść, a to ja pokazywałam dobrze, tak jak teraz on twierdzi, że pokazywał... No, to tak właśnie zawsze jest :P). Tam rozwaliliśmy nad brzegiem klamoty, przebraliśmy się w krótkie spodenki (niczym profesjonalnym do kąpieli nie dysponując) i wleźliśmy do wody. Tym razem śmielej, już tak, żeby się wymoczyć konkretniej i coś tam popływać, nigdzie się nie spiesząc :)

Koło 11 zaczęły się kłębić chmury, a my nie mieliśmy wiedzy na temat możliwości powrotu do domu. Zebraliśmy się zatem po 12 i jakieś półtora godzinki później siedzieliśmy już w Pizzerii Corleone i zajadaliśmy się wyśmienitą pizzą w dwóch smakach - hawajską i kluczeńską. Obydwie przepyszne - bo już samo ciasto było tak dobre, że i krawędziami się nie gardziło, jak to zwykle bywa. Mimo drobnych wpadek obsługi - tj tego, że zamówienie trzeba było zamówić przy barze i z baru odebrać (bo akurat blisko siedzieliśmy), i że nie dostałam cukru do herbaty przez roztargnienie i zabieganie bardzo sympatycznej kelnerki, lokal mogę zdecydowanie polecić, bo sobie człowiek poje, a do tego się naje i nasmakuje :) W międzyczasie nastała burza i potężna ulewa, ale my to wszystko obserwowaliśmy zza okna, zastanawiając się, czy zmieścimy jeszcze jeden kawałek pizzy. Potem, po piwach, herbatce i deszczu, wyszliśmy na zewnątrz, sprawdziliśmy rozkład jazdy autobusu do Olkusza, rozłożyliśmy się pod dębem w oczekiwaniu na czas przyjazdu, a po jakiejś godzince finalnie zbieraliśmy dosłownie w biegu klamoty, bo nieoczekiwanie na przystanek zajechał PKS do Krakowa :)


P.S. W PKSie na tylnym siedzeniu pod oknem (za nami) siedział starszy pan, który nieustająco charczał, chrząkał, kasłał i siąkał - a wszystkie jego wydzieliny gardłowe i nosowe lądowały na zasłonce, którą używał zamiast chusteczki, dopóki na niego któryś raz z kolei nie zerknęłam - albo się wreszcie speszył, albo skończyło mu się suche i czyste miejsce na materiale. Chyba nigdy więcej nie usiądę przy zasłonce.