niedziela, 31 sierpnia 2014

Łazęgi drugiej strefy

Można powiedzieć, że drogą przypadku trafiłam na informację o wyprawach miejskich pewnego niezwykłego Krakusa, Kuby Terakowskiego. Do tej pory wydawało mi się, że wydostanie się z miasta na tereny zielone i odludne jest w przypadku Krakowa rzeczą szalenie trudną, jeśli nie ma się samochodu i nadmiaru pieniędzy na busy. Zawstydziłam się, że narzekam, nie nie próbując nawet podjąć wyzwania, po tym, jak przeczytałam relację Kuby z jego 24-godzinnej wyprawy wzdłuż granic administracyjnych miasta, podczas której pokonał 102km pieszo... Ejże, skoro tak można, to dlaczego mnie wciąż blokuje fakt, że "do najbliższego lasu mam godzinę drogi autobusem"? I co z tego?? To, że niektórzy mają do lasu piętnaście minut piechotą, nie może stanowić dla mnie wymówki od ruszania się w ogóle poza dom.

Zainspirowana, odnalazłam w sieci mapkę komunikacji miejskiej i ze zdumieniem odkryłam, że niektóre autobusy dojeżdżają w naprawdę odległe miejsca. W głowie zaraz zalęgła się myśl: a gdyby tak, za cenę godzinnego, strefowego biletu ulgowego (2,50zł) i odrobiny samozaparcia, móc poznać najbliższe okolice mojego miasta? Zobaczyć obszar, w którego mocno zindustrializowanym centrum żyję, który mnie otacza? Szybko przerzuciłam się na mapy google i "satelitarnie" obejrzałam sobie okolice, do których docierają te "drugostrefowe" autobusy. Chwilę później wytyczyłam dwie pierwsze potencjalne trasy do przejścia, zapętlenia, mające swój początek i koniec w danej miejscowości. Trasy wiodące tak, bym zdołała zobaczyć w całej gamie różnorodność - a zarazem spójność danego obszaru, charakterystyczne miejsca, lub też zwyczajnie te, które mogą być przyjemne pod względem widokowym. Ale nie byłam wybredna. Nie szukałam tych "naj", bo i moim celem nie jest poznanie tego, co powszechnie znane i doceniane, ale właśnie zobaczenie na własne oczy wszystkiego "po kolei" i uzupełnienie w głowie "krajobrazu regionu".

Rozpoczynam więc łażenie po okolicach Krakowa, za punkt startowy i końcowy obierając pętle autobusów miejskich. Po to, by wiedzieć, gdzie żyję, po to, by odetchnąć od miasta, po to, by nieco poprawić kondycję i zdrowie. Mam w tym wszystkim jeszcze jeden cel: skoro już zostałam na popularnym portalu społecznościowym dodana do grupy "Pies w terenie", nastał ten moment, gdy zdecydowanie trzeba mojego psa zacząć przyzwyczajać do terenowych wypadów, z którymi nieuchronnie wiążą się podróże publicznymi środkami transportu - a z tym mamy problem. Ale, tak jak kończę ze zrzędzeniem, że mam wszędzie daleko, tak i kończę smęcenie, że mój pies byłby stworzony do wypadów terenowych, ale nienawidzi kagańca i podróże z nim autobusem to mordęga. Czas najwyższy po prostu nauczyć go tego i owego, jak i siebie, by móc w pełni korzystać z życia i robić to, co się robić lubi :)

piątek, 29 sierpnia 2014

Prace remontowe na dachu zakończone.

Co prawda nie dokończone, ale zakończyć było trzeba - bo mamy życzliwych sąsiadów, a ja, jak już się decyduję na wieczorny spacer z psami, to wpadam w objęcia dwóch panów blasku niebieskiej poświaty. Tak czy inaczej, panowie wykazali się wyrozumiałością i byli na tyle życzliwi, że poza nieoczekiwaną finalizacją jeszcze niebliskich właściwej finalizacji robót, nie podziało się nic więcej, słowem - przykrych konsekwencji brak. Do wykończenia pozostał jeszcze co prawda jeden komin i pół ściany szczytowej, ale to znaczy akurat te fragmenty, które były zachowane w najlepszym stanie - czyli nieopłakanym.

Klapa włazu jest ciężka, cholernie ciężka - no bo nie może być lekki, co by go jakaś wichura z dachu samoistnie nie zrzuciła. Przynajmniej nie strach się oprzeć o krawędź włazu, kiedy jest już nierozkolebana, nietrzeszcząca i trzyma się kupy. Zaciekać już tędy woda deszczowa nie będzie - wszystko jest ładnie wykończone blachą, z resztą sama klapa pachnie jeszcze nowością, płytą OSB. Podnoszę ją tym ostrożniej, że jestem tu teraz na strychu sama i stoję 4 metry nad posadzką, na starej, drewnianej drabinie z przegniłymi szczeblami, opartej o skośną krokiew. Aparat leży na tej poziomej, przebiegającej obok. Jeden zdradliwy ruch, i pójdzie - aparat, szczebel a za nim ja, lub klapa po dachu w dół, na podwórze, z wysokości połowy dachu dwupiętrowej kamienicy, rujnując po drodze całe rzędy dachówek. Ale ciekawość jest silniejsza i to ona każde mi teraz mocno trzymać lekko uchyloną klapę, a potem wymanewrować nią tak, by dało się wychylić głowę i wyjrzeć na zewnątrz, jeszcze raz rzucić okiem na zrobione prace. Boję się zaryzykować i odłożyć ją ponad mnie, nad właz, tak, by nie miała możliwości się zsunąć. Zahaczam ją zatem pionowo, rogiem o wewnętrzną część włazu, ostrożnie biorę aparat z krokwi i robię szybciutką dokumentację zdjęciową - tak ku pamięci.


Z pięciu kominów udało się przemurować, podmurować, zaciągnąć klejem na siatce i okuć wraz z czapami cztery. Piąty, przez życzliwość osób trzecich, jeszcze trochę poczeka, tak samo jak połowa jednej ściany szczytowej. Dobrze, że ani za bardzo tam nigdy nie zaciekało, przynajmniej nie w takim stopniu jak gdzie indziej, ani za bardzo się stamtąd nie sypie cegłami czy dachówkami. Tą część ściany i komin zrobi się więc przy okazji wymiany pokrycia dachowego za kilka lat, co teoretycznie i tak nas czeka, bo stan obecnych dachówek jest zły. No, ale wiadomo, jak to z takimi remontami bywa. Bo bywa często tak, że nie bywa. Temat remontu generalnego znów gdzieś się zapodzieje pomiędzy wydatkami życia doczesnego. Chyba, że znów będę "tą złą", znów położę łapę na pieniądzach i będę pilnować jak cerber, by czasem ktoś ich cichcem nie spożytkował na co innego. Będą się odkładać na to, co konieczne. Ktoś o takich sprawach musi myśleć... Tymczasem nie będzie nam już ciekło skąd tylko mogło, nikomu nie spadnie też cegła z komina czy fragment fajermuru na głowę. Z rynny nie będzie wreszcie wywalało mchu, ani woda nie będzie się lać wodospadem podczas deszczu, rozwalając nam dalej schodów wejściowych. Ptaki nie będą robić gniazd w kominach, zatykając wentylację na amen. W ogóle, ma być lepiej. W wyniku cięć budżetowych pozostanie tylko coroczny problem lawin śnieżnych w zimie, bo remont tak się rozbuchał, że z prognozowanych przez szefa robót 6 tysięcy zrobiło się z montażem drabinek przeciwśniegowych 12, czyli o 6 za dużo ;) Rezygnacja z montażu drabinek pozwoliła zejść do dziesięciu, ale tylko na chwilę, bo potem znów podskoczyło do 12. Finalnie na owych nieco ponad dziesięciu tysiącach stanęło, ale to przez to nieplanowane niezrobienie z ostatnim kominem i z tym jednym fragmentem ściany szczytowej. Za to, już poza szefem, za 150zł mam zrobione gąsiory na szczycie z blachy, co też uspokaja nieco moje obawy w kwestii potencjalnych obluzowanych kawałków skruszałego betonu, na którym niegdyś były osadzone, spadających wprost na głowy niewinnych przechodniów.

W przypadku domu na wsi nie ma takich problemów. Dochodzę do wniosku, że w mieście warto mieć swoje, ale nie całe. Problemy z fundamentami, strychem i dachem chętnie pozostawiłabym poza progiem swego domostwa.

Prace remontowe na dachu zakończone! :) - brzmieć powinno moje entuzjastyczne wołanie. Ejże, a gdzie te fanfary, werble, dzwonki?? Powłóczę beznamiętnie oczętami po klawiaturze, szukając - odruchowo, bo przecież w palcach już to mam - odpowiednich literek, by zanotować ku pamięci. Nie ma we mnie krzty entuzjazmu, bo kosztowało mnie to więcej, niż wymieniane wcześniej kwoty. Nerwy, niepokoje, złości, żale, dylematy. Kto oswojony z tymi pojęciami, ten wie, o jakiego rzędu kosztach mówię. Ale żeby choć to wszystko pozostało za mną... To może i tak. Czas jednak wrócić do życia systemowego. Do poszukiwania pracy, w której będę pracowała całymi dniami, bym zmęczona wracała do domu z marnym groszem i wpadała w wir obowiązków z zarządem nieruchomością związanych. I tak niedługo rozprawa sądowa, potem kolejna, a po drodze tysiące nowych dylematów, zastanowień, problemów i stresów. W międzyczasie próba zdania na prawo jazdy. Gdzieś tam w tym wszystkim szukanie pracy. I przeprowadzka, dopełniająca sztuki przetrwania w przestrzeni miejskiej, w której to srogie nauki od życia pobieram.

wtorek, 19 sierpnia 2014

Gorce, 15-17.08.2014

Dostałam zielone światło. Co prawda z początku chciałam, żeby to Mój tym razem zadecydował, gdzie jedziemy i co robimy, bo miałam trochę obaw co do konfrontowania planów, które roiły mi się w głowie, z jego niedomogami ekwipunkowymi, no ale skoro w wyniku prośby "wymyśl coś", myślał przez dwa dni a na trzeci usłyszałam, że wymyślił, że tak dobrze jak ja to on nie wymyśli, już bez żadnych oporów ruszyłam z planowaniem.

Przedstawiłam mu dwie propozycje: Beskid Śląski lub Gorce. Bardziej go przekonała ta druga, bo skoro jest tam park narodowy, to musi być fajnie. Ja wiedziałam, że fajnie jest i tu i tam. Ale za Gorcami tęskniłam od ostatniego (i zarazem pierwszego w nie) wypadu, ucieszyłam się więc z tego wyboru. Zauroczyłam się nimi bez reszty, a teraz moim odkryciem, miłymi wspomnieniami i radością miałam się wreszcie podzielić z Lubym.

Zajechał do mnie w wieczór poprzedzający dzień wyjazdu, żebyśmy się mogli we dwoje zapakować do moich plecaków. Zasadniczo częściowo już nas spakowałam, nie łudziłam się bowiem, że on będzie miał do tego głowę. Czekałam tylko, aż dowiezie jakieś swoje ciuchy na zmianę, chleb i jabłka - resztę prowiantu zakupiłam wcześniej. Przyjechał dość późno, odpuściłam sobie więc to przepakowywanie, nastawiłam tylko budzik na rano o pół godziny wcześniej, niż planowaliśmy wstać. Żeby zdążyć ze wszystkim na spokojnie. To chyba więc dopiero rano coś się we mnie aż skręciło, jak zobaczyłam, w których butach się wybiera w góry; wiem, że jako człowiek pracy zwyczajnie nie ma czasu na zakup, poprzednie adidasy styrał całkowicie na warsztacie - ale myślałam, że jednak coś wykombinuje, tym bardziej, że mu problem sygnalizowałam. No ale nic, zapomniał. Ostatecznie jednak wziął swoje robocze zostawione u mnie. Kostki nie chroniły, ale przynajmniej miały jakąkolwiek podeszwę z "bieżnikiem" - a weekend zapowiadał się deszczowy.

Rano wyszliśmy na autobus w ostatniej chwili, nie zdążyliśmy więc wstąpić do monopolowego (jedynego otwartego, bo to święto) po zapalniczkę. Problem odsunęliśmy na później. Dotarliśmy na dworzec autobusowy sporo przed czasem odjazdu PKSu, którym to zamierzaliśmy się dostać do Lubomierza lub chociaż Mszany Dolnej, ale to byl zabieg celowy, by dać sobie czas na spokojne rozeznanie, z którego stanowiska mamy odjazd, czy zmieścimy się w ogóle do autobusu/busa (długi weekend) i tak dalej. Nie widząc nigdzie informacji z naszym kierunkiem, podeszłam do kierowcy któregoś busa, a ten czym prędzej zatrzymał nam wołaniem kierowcę odjeżdżającego właśnie ze stanowiska busem do Koninek, jadącym przez Mszanę Dolną. Dobiegliśmy do niego i zapakowaliśmy się z plecakami, zajmując miejsca stojące. Przez całą drogę muliło mnie okropnie, prosiłam tylko półgębkiem Mojego, by mnie nie szturchał, nic do mnie nie mówił, w ogóle nie dekoncentrował w żaden sposób, żebym nie musiała się ruszać, mówić, patrzeć gdzie indziej jak w ten jeden upatrzony punkcik gdzieś przed sobą - i tak całą drogę :) Wysiedliśmy w Mszanie i tu okazało się, że jedyne połączenie z Lubomierzem to taksówki stojące przy dworcu, tudzież PKS do Szczawnicy, którym to w ogóle mieliśmy się zgodnie z pierwotnym planem przemieszczać. Poczekaliśmy więc tę godzinkę, co ją "zaoszczędziliśmy" - a potem jeszcze trochę, ugadując się w międzyczasie, gdy nie podjeżdżał, z dwoma starszymi paniami również na niego oczekującymi, że jak nie pojedzie, to bierzemy taksówkę na spółę. W międzyczasie zaopatrzyliśmy się jeszcze w piwa, cukierki, jabłka (bo R. z domu w końcu nie wziął) i coś tam jeszcze. Na szczęście PKS podjechał te kilka minut po czasie i wysiedliśmy ostatecznie tam, gdzie wysiąść mieliśmy - na Przełęczy Przysłop.

W drodze na Gorc

Byłam już tutaj. Raz, z forumowym kolegą, soohym, podczas mojego pierwszego wypadu w te góry w listopadzie zeszłego roku. Z uśmiechem przypominałam sobie kawałek po kawałku to miejsce, teraz odmienione zieloną szatą roślinności. Tu kolega znalazł grzyba, którego nie namierzył nigdy wcześniej, i przeżywał to jeszcze na długo potem, tu się zastanawialiśmy, gdzie iść... Tak naprawdę jednak od ostatniego razu zapomniałam, jak dokładnie wyglądała nasza trasa, toteż z R. odkrywaliśmy ją praktycznie na nowo. Coś tam tylko czasem mi się w pamięci odkopało, ale wzbudzało to we mnie tylko dodatkową dawkę ekscytacji miast znudzenia i frustracji, o których odczuwanie zawsze się posądzałam w kontekście przebywania kiedykolwiek ponownie jakiegoś odcinka szlaku już niegdyś "przetartego". Całą trasę na weekend zaplanowałam właśnie tak, by poznać jak najwięcej Gorców jeszcze mi nieznanych - a trudne to nie było, bo przecież jesienią byłam tylko na Jasieniu i Gorcu. Tego ostatniego jednak odpuścić nie mogłam, po prostu musiałam o niego zahaczyć, wdepnąć choć na chwilę do bacówki, w której ostatnio znaleźliśmy z soohym schronienie i życzliwość... Chciałam pokazać Mojemu tą bacówkę, tę polanę, ten szczyt. Dlatego właśnie wystartowaliśmy spod przełęczy niebieskim szlakiem wiodącym na szczyt.

Szło się przyjemnie, choć słaba kondycja już od samego początku dawała mi się we znaki. Załagodziłam oczywiście nieco jej konsekwencje, na wstępie organizując sobie leśne kije. Podczas, gdy ja łaziłam w chaszczach za kijkami, a R. zmieniał spodnie na krótkie, dobiła do nas kobieta, z którą wspólnie wysiadaliśmy na przełęczy. Ona jednak też w tym miejscu zaczęła się przygotowywać i przepakowywać, także pod górę pierwsi uderzyliśmy my. Później jeszcze ze dwa razy wymijaliśmy się na trasie, wymieniając uśmiechy, bo nie parliśmy ostro pod górę - za dużo po drodze było borówek i malinek do oskubania ;) Pewnie gdyby nie R., w tym zajadaniu się darami natury zatraciłabym się wielokrotnie bez reszty, na szczęście narzucał on zasadniczo tempo i zmuszał mnie do odejścia od kolejnych napotkanych krzaczków, zostawiając mnie po prostu złośliwie trochę w tyle. Nie pędziliśmy jednak, zatrzymań krótszych i dłuższych mieliśmy kilka - a to na kabanoska, a to na łyk wody, złapanie wdechu, wypowiedzenie jakiejś dłuższej kwestii nie cierpiącej zwłoki (to ja :P) i w ogóle. Zdjęć po drodze wiele nie powstało, bo i trasa do pewnego momentu widokowa nie jest. Coś tam tylko przy malinach, jakiś widoczek tu i ówdzie, potem na polanie Świnkówce - pogoda jednak nie sprzyjała dojrzeniu takich widoków, jakich tam zapewne można uświadczyć. Stamtąd pozostał już tylko kawałek do Gorca Kamienickiego. Tam zatrzymaliśmy się na dłużej.


Niemal do samego końca, idąc przed siebie pod górę przy złotych łąkach, ogrodzonych prowizorycznymi, drewnianymi zagrodami, nie miałam pewności, czy to już to miejsce. Inaczej wyglądało, a na pewno inaczej je zapamiętałam. Dopiero, gdy u szczytu wzniesienia otworzył się przede mną rozległy widok na trawiasto-borowinowe łąki i zalesione szczyty, poczułam, że oto jestem u celu. Każdy następny etap tej wędrówki nie był przeze mnie tak wyczekiwany, jak ponowne znalezienie się w tym właśnie kawałku świata... Widoki tak znajome, choć zupełnie inne, wypełniały mój umysł i zderzały się ze wspomnieniami. Z entuzjazmem pognałam też w stronę bacówki, z której komina unosiła się smużka dymu; z pewnością ktoś gościł w środku, udało mi się więc w końcu przekonać R., by wstąpić na herbatkę. On był nieco bardziej sceptycznie nastawiony do tego pomysłu, ale to tylko dlatego, że nigdy w takim miejscu nie był, nie wiedział, co tam zastanie i czy tak w ogóle można. No i czy nie będzie tam tłumów, a on tłumów nie lubi. Nie miał jednak innego wyboru, jak podążyć za mną. Na polanie przed bacówką jacyś ludzie robili sobie sesję zdjęciową. Przywitałam się i zapytałam chłopaka, czy mają może numer do właścicieli, bo chcieliśmy się grzecznościowo "zapowiedzieć". W odpowiedzi dowiedziałam się, że on jest właścicielem, w drugim pokoleniu, i że jak najbardziej możemy wdepnąć. Zdziwiona ale i ośmielona tym zaproszeniem wbiłam do środka, gdzie siedziała jeszcze dziewczyna i chłopak. Nie chciałam, żeby dziwnie wyszło, że oto się wpakowują obcy ludzie bez słowa do prywatnej bacówki, więc zapytałam, czy są znajomymi właściciela (w domyśle tego młodziana z rozwianym włosem i lnianymi portkami z łąki) i dopowiedziałam, że z nim gadałam, że chcielibyśmy skorzystać z wrzątku, bo widziałam, że się pali w piecu, że byłam tu w zeszłym roku... Dziewczyna również podała się za właścicielkę, z chłopakiem z łąki chyba nie miała zbyt wiele wspólnego. Trochę z nią i jej towarzyszem pogadaliśmy, ucieszyła się, że poznałam w zeszłym roku Mieszka. Wypiliśmy więc z Lubym po herbatce miło sobie gawędząc z naszymi rozmówcami - a właściwie rozmówczynią, Asią, po czym zebraliśmy się w dalszą drogę, zabierając ze sobą - dla mnie kolejne - wspomnienia z tego niezwykłego miejsca.


Na łące ostatni raz, z daleka, widzieliśmy przed nami kobietę spod przełęczy. Wiedzieliśmy, że szła na Turbacz, jak my, ona chyba jednak musiała pospieszyć do przodu, bo więcej jej nie spotkaliśmy. Nam się nie spieszyło; nocleg mieliśmy zaplanowany tam, gdzie dotrzemy, na jakiejś łączce lub w lesie, w namiocie. Pogoda co prawda była mieszana i należało brać pod uwagę zapowiadane burze, przelotne opady i nawałnice, ale byłam dobrej myśli. Od samego początku chciałam dwie noce spędzić w namiocie, w przeciwieństwie do R., który wolał przynajmniej na jedną noc zaczepić się w schronisku. Wszystko miało się jednak wyklarować po drodze. Tymczasem, po uzupełnieniu zapasu wody z kraniku przy drugiej bacówce, weszliśmy w las i zaszliśmy na szczyt.


Posiedzieliśmy chwilę na pniach zwalonych drzew. Ktoś zamazał na tablicy z nazwą szczytu jej drugi człon, z rzadka jeszcze funkcjonujący w przyjętym nazewnictwie, Nie byliśmy sami, między krzakami ulokowała się też w kręgu spora grupa młodych, z czego każdy kurzył teraz fajkę. Słychać też było otwierane puszki. Nie przeszkadzaliśmy sobie jednak, tak jak z resztą wcześniej i potem - bowiem na niemal każdym etapie wędrowania mijało się jakichś turystów, pojedynczo lub w grupkach. Gdy zrobiło nam się chłodniej od wzrastającego zachmurzenia, wiatru i bezruchu, poszliśmy dalej. Tu powtórzyłam Lubemu zasłyszaną opowiastkę o Królu Gór i jego kapliczce - ciekawą, jak każda legenda, jak każda legenda też ubogaconą, przekształconą i przeinaczoną przez opowiadającego. Dość, że nie znalazłam na jej temat żadnego innego wpisu po wpisaniu do wyszukiwarki, jak wpisu kolegi na jego blogu... Na moim też kiedyś zagościła - i tyle o niej ;)

...na szlaku za Gorcem

Gdybyśmy popędzili teraz w dół, bo przecież ze szczytu pozostało nam schodzić "z górki", nie wydarzyłaby się bardzo ważna rzecz: podczas mojego zatrzymania na malinach, R. przypomniał sobie, że w końcu nie kupiliśmy zapalniczki i nie będziemy mieli czym rozpalić ogniska. Szybko postanowiliśmy zawrócić w stronę Koła Palaczy, po drodze pytając jeszcze mijaną parę o ewentualne posiadanie zapalniczki lub zapałek. Już idącą grupę zagailiśmy niedługo potem o to samo i na szczęście druga z osób, która przyznała się do posiadania źródła ognia, obdarowała nas nim :) Tak doposażeni obraliśmy z powrotem właściwy kierunek wędrówki.


Nie wiem, ile razy po drodze kropiło, siąpiło i padało. Na ten moment ciężko mi to odtworzyć, bo ile razy się psuła pogoda i ciemne chmury groziły mi zalaniem aparatu, tyle razy sprzęt chowałam do plecaka. Teraz, przeglądając zdjęcia, wychodzi więc na to, że cały czas mieliśmy dobrą lub bardzo dobrą pogodę - a przecież kilka razy zdążyliśmy zmoknąć, trasa była błotnista i miejscami zdradziecko śliska, a chaszcze i borówki nieprzyjemnie wilgotne. W takich warunkach, dotarłszy wreszcie na pierwszą za Gorcem polanę przy szlaku, w obawie przed kolejnym deszczem, zaczęliśmy się pospiesznie rozbijać. Na mokrych borówach właśnie, bo w zasadzie porastały one całą polanę. Przed deszczem zdążyliśmy jeszcze nazbierać w lesie "suchej" rozpałki i kilka większych patyków - wszystko o tyle suche, że mniej mokre od reszty ;). W trakcie rozbijania się zaczęło padać i kończyliśmy w deszczu. Potem jednak opad ustał i pokusiliśmy się na rozpalenie ogniska i przygotowanie ciepłego posiłku na kolację. W tym celu, nie posiadając żadnej podpałki i nie namierzywszy nigdzie w pobliżu brzozy, użyliśmy papieru z odzysku - konkretnie etykiety z konserwy, wody mineralnej i sporego fragmentu mapy - i tu ważna rzecz: mapa zasadniczo pali się kiepsko, jeśli w ogóle, a już szczególnie zawilgocona od pobytu w kieszeni mokrych spodni ;) Cieszę się, że Mój nie traci na okoliczność rozpalania ognia cierpliwości; ja dawno bym odpuściła po trzeciej czy czwartej nieudanej próbie, a tym samym pojadłabym zimnego na kolację i tak poszłabym spać. Dzięki R. mogliśmy więc wypić gorącą herbatę i zjeść gorący rosół i mięso z kurczaka :) To moje nowe odkrycie, taki rosół w puszce - pierwszy raz spotkałam się z czymś takim w sklepie i kupiłam na próbę, nie wierząc, by było to w ogóle jadalne - ale było na promocji, z prawie ośmiu złotych na niecałe trzy, toteż zaryzykowałam. Świetna rzecz! Rosół był nie tylko zjadliwy ale zwyczajnie niezły, bez żadnych udziwnień i sztuczności, można by go tylko lepiej przyprawić. Noga z kurczaka była naprawdę smaczna, nie trąciła wcale konserwą, czego się obawiałam. Ogólnie strzał w dziesiątkę :)


Z gorącym rosołem i herbatą zamelinowaliśmy się do namiotu. Później, przebrawszy - czy raczej rozebrawszy się (miałam przemoczone spodnie), wbiliśmy do śpiworów i już na zewnątrz nie wyglądaliśmy. Schrupaliśmy jeszcze tylko paczkę orzeszków ziemnych i zmęczeni mieliśmy w zamiarze posnąć. Co z tego jednak, skoro się co jakiś czas rozpadywało, a gdy już nastała noc, zahaczyła też o nas burza. Lało jak z cebra, ściany namiotu co jakiś czas rozjaśniały błyskawice. Centrum burzy znajdowało się jednak gdzieś obok i nie trzaskało wokół nas, a mocne wietrzysko zerwało się tylko na chwilę, już po przejściu największej ulewy. Wszystko to jednak spowodowało, że rano namiot był nasiąknięty wodą (choć my biliśmy susi, bo bezpośrednio na nas nie ciekło) a i założenie butów przy nocnym wyjściu "za potrzebą" nie było najprzyjemniejsze. Wyspać to się jednak wyspałam jak dawno, chyba tylko w lesie się tak wysypiam - a teraz jeszcze miałam miękko przez borówki :) Choć sen, tradycyjnie, miałam przerywany fazami "czuwania", bo a to coś mi ogonem tłukło w podłoże namiotu nad głową, a to deszcz, a to wiatr, a to grzmot... Myślę jednak, że taki sen jest dużo bardziej zbliżony do tego "pierwotnego", przypisanego naturze człowieka. Albo to wypoczęta psychika daje złudne poczucie lepszego wyspania niż w warunkach domowych. Nie wiem. R. obudził się połamany.

Na śniadanie zjedliśmy chyba kabanosy z pieczywem. Ale to później, bezpośrednio po przebudzeniu nie bardzo mieliśmy ochotę. Raczej się nie ociągaliśmy ze zwinięciem swoich rzeczy, pogoda od rana i tak nie dawała szans na przeschnięcie tychże, także założyłam mokre spodnie i polar, a z namiotu przed złożeniem strzepaliśmy trochę wody - reszta, siłą rzeczy, miała mi nieco dociążać plecak podczas dalszej wędrówki.


Polanę dalej, tą, na której ja chciałam się rozbić poprzedniego dnia (bo było ją widać), nim zaczęło mżyć i przystałam na propozycję Lubego, namiot zwijała inna parka. My już nabieraliśmy tymczasem powoli tempa marszowego. Droga była różna, ale dużych przewyższeń miało nie być; tak starałam się ogarnąć trasę, by to pierwszego dnia było najbardziej pod górę, a potem już raczej spacerować rekreacyjnie, niż się nadmiernie męczyć. W kilku miejscach, widocznie z powodu nadmiernego "rozjeżdżenia" drogi, utworzono na niej swoiste "utwardzenie" w postaci ścieżek z półbali. Nie powiedziałabym, że jest to wygodne rozwiązanie - no, może dla kogoś z dłuższymi stopami. moje zwyczajnie nie trafiały na płaskie i wpadały w szczeliny ;)


Jaworzyna Kamienicka

Pogoda była bardzo zmienna. Dosłownie z minuty na minutę ciemne, gęste chmury potrafiło przewiać, a wychłodzony po nocy świat rozgrzewały przyjemnie ciepłe liźnięcia promieni słońca. Zatrzymaliśmy się na śniadanie, jak się później okazało, kawałek przed piękną i widokową polaną Jaworzyna Kamienicka. Tu, siłą rzeczy, zrobiliśmy sobie drugi dłuższy postój, zwyczajnie delektując się widokami w niemal niezmąconych cywilizacją okolicznościach przyrody - bo zdumiewająco rozdarci turyści rychło polanę opuścili.



W drodze na Turbacz

Z polany mogliśmy zejść na chwilę szlakiem doprowadzającym do Zbójeckiej Jamy, ale odpuściliśmy sobie spacer w te i wewte, obierając od razu kierunek właściwy - czyli na południowy zachód, w stronę Kiczory. Co prawda nasz główny szlak i obrana trasa nie zakłała wejście na ten szczyt, to jednak "ścieżką edukacyjną" odbiliśmy nań i w ciągu pięciu minut znaleźliśmy się dzięki temu na skraju Hali Młyńskiej, zorientowanej na południe i fantastycznym widokiem na Jezioro Czorsztyn i pienińskie okolice. Tym samym mieliśmy już tego rana trzeci postój, tym razem również na wspólne zdjęcie i borówki :)


Spod Kiczory, z Hali Młyńskie, już czerwonym szlakiem zaszliśmy do punktu, gdzie łączył się on z kończącym się "naszym" zielonym. Miał nas on wieść już na sam Turbacz, i dalej, kolejno na Rozdziele, Obidowiec, Przełęcz Pośrednie, w stronę Maciejowej i wreszcie Rabki Zdrój. Taki był plan na ten dzień i następny, bo właśnie w niedzielę chcieliśmy wrócić z Rabki do Krakowa. Nie spieszyło nam się więc zanadto, raczej na spokojnie dotarliśmy sobie tym samym do Hali Długiej, skąd już mieliśmy tylko kawałeczek do schroniska pod Turbaczem.

Nie wiem, gdzie usłyszałam od Mojego ciętą ripostę dotyczącą łąk, po której długo jeszcze nie mogłam wyjść z szoku i rozbawienia. Natomiast to na Hali Młyńskiej będąc, zastanawialiśmy się z R., co w górach robi grupka 5 młodych (11-13 lat?) chłopaczków, bez żadnego opiekuna. Z resztą, niedługo później dołączyło do nich jeszcze kilkoro dzieciaków i wszyscy po chwilowym namyśle stwierdzili, że skierują się na Przełęcz Knurowską. Wielkie zatem było nasze zdumienie, gdy jakieś pół godziny później, już na czerwonym szlaku na Turbacz, spotkaliśmy ciekawie wyglądającą, innoskórą panią (R. się upiera, że to była azjatka, mi trąciła mulatką :)) w wielkim, białym kapeluszu, która radośnie i beztrosko, łamaną polszczyzną, zapytała nas po prostu "Pszieprasziam, gdżie poszłi dżieczi?". Poinformowaliśmy ją zatem, że już daleko i że się skierowały na przełęcz, ona powtórzyła sobie przełęcz, zakodowała i równie ucieszona jak przedtem poszła dalej. No okej ;)

Na Halę Długą, poprzedzającą Turbacz, docieraliśmy już przy niebie powoli zanoszącym się gęstszymi chmurami. Przepytani pod chatką stanowiącą bazę GPN-u przez panią ankieterkę o czas, cel, sposób i powód naszej wycieczki po Gorcach, ruszyliśmy w stronę widocznego już w oddali schroniska. R. oddał jeszcze niechcący po drodze efektowny skok w błoto, z którego widoku i wspomnienia sytuacji nie mogłam się jeszcze długo otrząsnąć i uspokoić. Minęliśmy stado owiec, wdepnęliśmy do bacówki z oscypkami, gdzie zakupiliśmy jednego, i jakoś wtedy zaczęło siąpić. Nie przeszkodziło to jednak biegaczom startującym akurat w jakimś konkursie spod schroniska - przynajmniej nie do czasu, gdy zaczęło walić gęsto gradem. Ale my wtedy już siedzieliśmy sobie w środku, i w dużym holu przy ławie zjadaliśmy kanapki z konserwą i ogórkami zielonymi, popijając kolejnymi herbatami i kawą. Z posilenia się daniem obiadowym serwowanym przez restaurację w schronisku zrezygnowaliśmy szybko, bo wybór był tak wielki jak ceny posiłków. Wszystko brzmiało, wyglądało i pachniało smakowicie, ale nie po to pojechałam w góry, żeby delektować się np. taką polędwiczką wieprzową w sosie pieprzowym ;]


Schronisko pod Turbaczem wygląda tak, jak wyglądają tego typu właśnie obiekty w górach, w szczególnie popularnych miejscach. Osobiście w życiu nie widziałam ich wiele, a jednak wszystkie do kupy wydają mi się podobne. Jak dla mnie są to mało klimatyczne miejsca, przynajmniej w sezonie, kiedy na jadalni czy przy stolikach na zewnątrz siedzą krocie pstrokatych turystów, popijających piwo z wysokich szklanic. Memu sercu bliższe są chyba jednak bardziej przytulne i zaciszne miejsca - mogą mieć skromniejsze menu i uboższe wyposażenie, ale ludzie w nich z natury chyba są jacyś tacy bardziej otwarci. Na naszej trasie tego dnia mieliśmy jeszcze poznać dwa schroniska, ciekawa byłam, czy się do któregoś przekonam na tyle, by noclegu w takowym nie traktować jako fanaberię. Po ulewie i opadzie gradu, jak jeszcze trochę mżyło, ruszyliśmy na szczyt.

W drodze na szczyt pogoda, po chwilowym przejaśnieniu, znowu się paskudziła. Jakiś turysta idący z naprzeciwka ostrzegł nas, że za nim jest już czarno. Faktycznie, jak spojrzeć na niebo w kierunku, w którym podążaliśmy, nie wyglądało na to, by deszcz nas ominął. Jak już zaczynało padać intensywniej, schroniliśmy się na chwilę pod jakimś drzewem. Później zelżało, to ruszyliśmy, i na szczycie zrobiliśmy na szybko kilka zdjęć. Wiatr szarpiący mi włosy w momencie dognał nad nas kolejne chmurzyska deszczowe, z których lunęło obficie. Schodzenie ze szczytu okazało się zatem całkiem niezłą rozrywką, bo nasze strome, kręte, kamieniste, mocno wyżłobione ścieżki w otoczeniu wiatrołomów, paproci i uschłych pni, zamieniły się w strumyki górskie. Dobrze, że obydwoje mieliśmy już w tym czasie kijki (na wcześniejszym etapie, w wyniku złamania jednego z moich, dosztukowałam sobie i przy okazji skompletowałam Mojemu drugi zestaw). Nie szło się nudzić, tym bardziej, że na przykład z dołu nadciągnęli równie przelani co my turyści, z pytaniem, ile jeszcze na szczyt - a jak usłyszeli "jakieś 20 minut", to odparli, że to słyszeli już jakieś dwadzieścia minut temu. Nie rozumiem, co jest z tymi ludźmi w górach, że zapytani zawsze umniejszają faktyczne dystanse czy czasy przejścia - czy to potrzeba pokazania, że można przejść "tak szybko, bo oni tak przeszli", czy chęć zmobilizowania pytających, swoistego wsparcia, a może zwyczajnie czas w górach jest odczuwany inaczej? My, zapytani, staraliśmy się podawać czasy "rozsądne", biorąc poprawkę na kierunek, a więc nachylenie terenu, no i przede wszystkim warunki pogodowe. Bo trasę, którą przy słonecznej pogodzie pokonuje się pół godziny, nie ma się szans w tym samym czasie przebyć, gdy pilnuje się każdego stawianego kroku na śliskim podłożu, by nie wyrżnąć.



Dalej na szlaku

Pierwsi minięci i tak mieli nieźle, bo przynajmniej powiedzieliśmy im o czasie dojścia na szczyt w miarę dobrze. Drudzy nas mocno zdziwili, bo szli z naprzeciwka w naszą stronę z pytaniem, gdzie tu jest odbicie na zielony szlak w stronę Koninek. Trochę zgłupieliśmy, bo takowy mijaliśmy dosłownie pod schroniskiem, a ich ponoć ktoś pokierował tu w dół - i szli i szli, w tą stronę co my, tylko że w końcu zwątpili i zawrócili. Odesłaliśmy ich więc z powrotem na Turbacz, z resztą, gdyby nas nie napotkali, i tak by tam doszli. Tymczasem później, przeglądając mapę już w całej okazałości (jak już nie padało), zauważyliśmy z R., że kolejny zielony szlak leci w stronę Koninek z naszej trasy od Obidowca, do którego mieliśmy jeszcze kawałek drogi. Dobrze ich zatem ktoś pierwszy pokierował, tylko pewnie powiedział, że to 20 minut drogi stąd i przez to całe zamieszanie ;)


Stare Wierchy i Bacówka na Maciejowej

W dalszej drodze na Stare Wierchy już raczej wielu osobliwych turystów nie spotkaliśmy - no, przynajmniej tego nie pamiętam. Minęliśmy za to miejsce katastrofy lotniczej, upamiętnionej zbiorowiskiem głazów i szczątków samolotu, miejsce spalenia kilku drzew od uderzenia pioruna i miejsce śmiertelnego wypadku jakiegoś rowerzysty, co wywnioskować można było po kole zębatym wbitym w głaz spoczywający przy drodze w otoczeniu zniczy. W końcu dotarliśmy do schroniska na Starych Wierchach z postanowieniem zjedzenia jakiegoś obiadu. Na pierwszy rzut oka skojarzyło mi się trochę z tanim barem. Na wejściu przechodziło się obok zamrażarki z frytkami i kiełbasami, co odbierało ochotę na danie tego rodzaju. Zasiedliśmy więc w jadalni przy długich ławach i zamówiliśmy czekoladę na gorąco, placki po węgiersku i placki ze śmietaną. Wszystko niestety mnie zawiodło. Może i sosik do placków był niezły, śmietanie kubkowej ciężko coś zarzucić, poza tym, że kubkowa, ale placki - czyli baza dania - pozostawiały wiele do życzenia. Małe, ciapate i niesmaczne. Jedne za 10, drugie za 20 złotych - wnioskuję więc, że tą dychę w przypadku drugich kosztowało te kilka kawałeczków mięsa w sosie. Aaa nie, i ogórki kiszone :P Tak czy inaczej, po obiedzie zgłodnieliśmy, za to smak na cokolwiek chwilowo nam jakby odszedł. Kupiłam jeszcze mapę Gorczańskiego Parku Narodowego, która zgodnie z cennikiem miała kosztować 10zł, z niewiadomych przyczyn pani chciała mi ją sprzedać za 12, ale tak długo grzebałam w portfelu za tymi dwoma złotymi, że mi odpuściła. Ze Starych Wierchów wyszliśmy mało zadowoleni, z niepokojem zmierzając do ostatniego na trasie schroniska - na Maciejowej, gdzie teoretycznie mieliśmy się zaczepić na resztę dnia i nocleg.


Nadzieję mieliśmy o tyle, że strona internetowa schroniska - właściwie Bacówki na Maciejowej - prezentowała się przyjemnie. Gdy wreszcie tam zaszliśmy, nie doznaliśmy zawodu. Nie dość, że pogoda się poprawiła i szło się naprawdę przyjemnie i w towarzystwie przyjemnych widoków, po drodze razem z innymi turystami dziwnym trafem zeszliśmy ze szlaku i wspólnie próbowaliśmy się odnaleźć (trochę nadłożyliśmy drogi, ale nikomu to nie przeszkadzało), to jeszcze na koniec wędrowania naszym oczom ukazał się przyjemny, typowo górski, drewniany, mały domeczek. Tego widoku sobie właśnie w duchu życzyłam. O ile bowiem wcześniej jeszcze zastrzegałam ewentualność nocowania drugi raz w namiocie, o tyle po wejściu do schroniska wszelkie wątpliwości i niechęć mnie opuściła. Wykupiliśmy nocleg dla dwóch osób i rozgościliśmy się jak w starym, znanym, bliskim sercu miejscu.










Schronisko wspominać będę naprawdę dobrze. Towarzyszy w pokoju mieliśmy życzliwych i kulturalnych, jedzenie było smaczne, herbaty w dużych kubach, czekolada na gorąco krzepiła. Z kątów ław do siedzenia przy stołach szczególnie ciężko się było zebrać - w towarzystwie miękkich poduch i kremowych, puszystych owczych skór siedziało się naprawdę błogo. Ludzie w schronisku, a trochę ich było, też wydawali się fajniejsi, bardziej wyluzowani i swojscy niż spotykani wcześniej - choć nie daję głowy, że część z nich i wcześniej minęliśmy na szlaku ;) W pokoju na piętrze trafiły nam się dostawki - to jest coś wysuwane spod łóżek właściwych, bo na łóżka była dokonana rezerwacja - ktoś jednak ostatecznie jej nie wykorzystał i mogliśmy spać na normalnym poziomie. Tu powiedziałabym, że i tak sienniki były okrutnie twarde, obudziłam się połamana i z zapuchniętą twarzą - od kurzu? siana? - ale, ponieważ w jadalni wisiała tabliczka "zakaz narzekania", toteż narzekać nie mogłam i nie będę ;) Mieliśmy jeszcze problem z namiotem, bo generalnie rozwiesiłam na balkonie szpej do suszenia, a gdy zerwał się wiatr, to namiot przewiało mi na dach i zahaczył się linkami o piorunochron. Ostatecznie jednak udało nam się dzięki wyproszonej drabinie właściciela uporać się z tematem.

Na Rabkę

Nie spieszyło mi się rano; w ogóle najchętniej posiedziałabym tam dłużej, ale Lubego coś nosiło. Chciał zajść do Rabki i jeszcze po niej samej połazić. Po przejrzeniu przeze mnie księgi gości spakowaliśmy się więc, podziękowaliśmy za gościnę, pożegnaliśmy i ruszyliśmy do miejscowości. Tam ochota na chodzenie i w ogóle nastrój mnie jakby opuściły, poszwendaliśmy się więc tylko trochę po parku bez celu, wysiedzieliśmy się nad rzeką, poszliśmy na średni smakowo obiad, zjedliśmy gofra z bitą śmietaną i owocami, a na koniec wzięliśmy lody gałkowe w czterech smakach - gumy, gumy, gumy i gumy. Pierwszy raz w życiu caluteńkie, ledwo liźnięte lody wylądowały w koszu. Coś paskudnego. Nigdy więcej nie dam się nabrać na lody "własnego wyrobu" w Rabce.


Bus podjechał na przystanek już pełen, pozostały nam miejsca stojące. Kierowca okazał się sympatycznym i kulturalnym człowiekiem, co się wśród busiarzy dość nieczęsto zdarza. Wysiedliśmy tam, gdzie chcieliśmy, idealnie podjechał nam autobus jadący do chłopaka i tam wylądowałam na resztę część dnia, a potem zabrałam z moimi dwoma plecakami do domu, korzystając z transportu dzięki życzliwości chłopaka siostry Mojego. Tak zakończyłam nasze wspólne weekendowanie - usatysfakcjonowana, zadowolona, pokrzepiona i w jakimś stopniu wypoczęta, choć zmęczona. No i mam wreszcie przekonanie, że Luby skusi się jeszcze kiedyś na podobny wypad :)