środa, 26 listopada 2014

Rejony nadolkuskie - dzień II

Wstałam dość niespiesznie. Zaczynam chyba przenosić w warunki leśne swój nawyk "dolegiwania" po przebudzeniu w łóżku... A skoro tak, to zastanawiam się, czy jest z czym walczyć. Widocznie mi to potrzebne, a przynajmniej - dobrze mi tak. W każdym razie, gdy już wstałam na poranną toaletę i szybki rekonesans najbliższej okolicy mojego leża, wróciłam na miejscówkę, spakowałam się i ruszyłam naprzód. W stronę otwartej przestrzeni pustyni, której piaski tonęły teraz we mgle, dając tym samym złudne wrażenie jej bezkresu. Dla takiego widoku warto obudzić się w mglisty, ponury poranek, gdzieś na odludziu.
Nie byłam jednak tak całkiem sama. Przez całą noc gdzieś, na pustyni, znajdował się przecież przynajmniej jeden stróż pilnujący zostawianych tu pojazdów, za dnia służących ludziom pracującym przy karczowaniu pewnego obszaru Pustyni. Idąc skrajem piaszczystego terenu słyszałam już ruszające do pracy maszyny, we mgle dostrzegłam też w oddali jeden pojazd przemierzający piaski, z ludźmi w odblaskowych kamizelkach na przyczepie. Czy oni mnie widzieli - nie wiem.

Prace, wedle gdzieś przeczytanych informacji, mają trwać do końca listopada. Zbliżałam się do wykarczowanego "wcięcia" w otaczające Pustynię struktury leśne, przy którym w sierpniu rozbiliśmy wraz z chłopakiem namiot. Chyba w pewnym momencie do niego doszłam, ale nie przypominało już zaoranego pola. Było uładzone, powierzchnia piachu wolna od plątaniny korzeni i wygładzona. Pomyślałam sobie, że niedługo ma szansę przypominać wcześniej mijane, "uleżane" piaski, stanowiące już konkretne ekosystemy.
Prócz rozglądania się na boki, patrzeniem pod nogi i rozmyślaniem o wszystkim, co mnie otacza, zastanawiałam się też, jaką trasę obrać po dotarciu do Kluczy. Szłam, tak jak dnia poprzedniego - trochę pustynią, trochę lasem. Szlak Pustynny znikł mi gdzieś z oczu, zrodziło się we mnie podejrzenie, że drzewa, na których dotychczas widniały oznaczenia, nie ocalały. Porzuciłam więc w końcu dość żmudną wędrówkę piaskami na rzecz twardej, choć wyścielonej tłumiącym kroki rudym igliwiem ściółki leśnej.
Nie byłam pewna, gdzie właściwie zakończyłam swoją wędrówkę dnia poprzedniego. Podejrzewałam, w którym miejscu mogę się znajdować w odniesieniu do mapy, ale przecięta w pewnym momencie odnoga czerwonej trasy spacerowej, biegnąca w stronę północną, całkowicie wybiła mnie z moich dotychczasowych przekonań. Na mapie jedyną kolorową witkę odbijającą w tym kierunku stanowiła odnoga ścieżki dydaktycznej prowadząca przez północną część Pustyni do miejscowości Chechło. Ta, która chwilowo była zamknięta dla ruchu turystycznego, czym tłumaczyłam sobie brak stosownych oznaczeń w miejscu, w którym się jej spodziewałam, czyli na brodzie Białej Przemszy przy przystanku "Oaza". Teraz, rano, nie mogłam sobie przypomnieć, czy na mapce poglądowej zamieszczonej przy ścieżce edukacyjnej owa odnoga faktycznie tam wypadała. Czemu zaufać - intuicji? Pamięci? Stanowi zastanemu?... Cóż. Nie zaufałam niczemu, bo brane pod uwagę nawet dwie z tych trzech rzeczy nie dawały mi spójnego poglądu na sprawę. Poszłam po prostu zgodnie z kierunkami świata, posiłkując się kompasem i równocześnie pamiętając, że od północy ograniczyć mnie musi Biała Przemsza.
Starałam się też kontrolnie trzymać w jakiejś odległości od połaci piachu. Musiała się w którymś momencie we mnie zaląc myśl, że jednak jestem bardziej w połowie wędrówki przez Pustynię, jak u jej kresów, skoro przyjęłam, że mając obszar piaszczysty po swojej prawej idę na wschód. Nie byłam też pewna, czy ów leśny wyrąb, który uznałam wcześniej za ten widziany w sierpniu, faktycznie był tym miejscem... Zgłupiałam więc już całkiem, gdy zobaczyłam w pewnym momencie że idę... Na południe.

W tamtym momencie nabrałam podejrzeń, że kompas mi się zepsuł. W zasadzie to nie jest profesjonalny sprzęt, a brelok, który dostałam w prezencie od siostry, zawierający kompas, lupkę, termometr i gwizdek zarazem. Wisi mi tak przy szlufce od spodni i dynda, przez co tarczka kompasu raz na jakiś czas mi się zacina i trzeba nim mocno kilkukrotnie stuknąć, zanim się odblokuje. Stąd wizja zepsucia się kompasu wydała mi się nader prawdopodobna. Uśmiechnęłam się w duchu. No co jak co, ale tu zabłądzić na poważnie nie miałam szans, bo od północy mimowolnie ograniczała mnie rzeka, a w razie czego wystarczyło dotrzeć do piachu i zorientować się, gdzie we mgle widać wieżę (radarową czy jakąś) znajdującą się na wzgórzu przy punkcie widokowym w Kluczach. Ale gdybym tak nie znajdowała się w tak charakterystycznym miejscu, a pośrodku jednorodnego, dużego lasu... Rozejrzałam się wokół siebie, szukając jakiejś podpowiedzi, wskazówki, umożliwiającej rozpoznanie kierunków świata. Cóż - widoczność słońca zerowa. Niebo w ani jednym miejscu nie zdawało się choćby odrobinę mniej bure. Mech. Mech rósł wszędzie, tylko nie na drzewach. Pnie drzew zawilgocone były z resztą bardzo nieregularnie, w zależności od ukształtowania kory i nachylenia, bo poranna mgła skraplała się teraz w ich koronach i ściekała po gałązkach, konarach i wreszcie pniach. Szukałam też podpowiedzi w nachyleniu pni właśnie. Może są wygięte w którąś stronę, co świadczyłoby o częstym narażeniu na jakieś kierunkowe wiatry, które raczej w środku lasu znikąd się nie wezmą, musiałyby raczej docierać przynajmniej z jakiejś otwartej przestrzeni... No niestety, poległam. Zastanowiło mnie to i gdzieś tam głęboko utkwiło, jako swoista przestroga. Na pewno muszę szerzej zapoznać się z tematem orientacji w terenie, bo wiedza czy intuicja dotychczasowa są niewystarczające. Wystarczy zgubić mapę i zepsuć kompas. Niewiele.

Zobaczyłam jednak w pewnym momencie wędrówki widok, który wydał mi się znajomy. Podłużne wzniesienie. Szliśmy chyba takim ostatnim razem, z chłopakiem... Jednak wszystko prócz pagórka zdawało się całkowicie obce. Roślinność, ściółka, przysłonięte opadłymi liśćmi i igliwiem ścieżki. Miałam jednak wrażenie, że chyba się "odnalazłam". Dla pewności poszłam trochę na wschód, mając w pamięci, że powinnam dotrzeć tam w którymś momencie do betonowego ogrodzenia, a wcześniej na pewną drogę. Do drogi faktycznie dotarłam - tylko czy tej? Teraz podłużny pagórek miałam po swojej prawej stronie, droga biegła na południe. Jeśli to ta, dotrę do jeziorek. Jeśli nie... Też gdzieś dotrę :)
Moje myślenie okazało się słuszne. Na swojej drodze napotkałam w pewnym momencie mężczyznę z psem, więc skorzystałam z okazji i zapytałam, czy do stawów do prosto. Upewnił się, że chodzi mi o stawy Zielony i Czerwony, po czym potwierdził. No to byłam w domu. No, w Kluczach :) Kilkaset metrów dalej dotarłam do jeziorek.
Jeziorka, czy właściwie, oficjalnie, Stawy, nie przypominały tego, co widziałam tu w lipcu. Wody straciły na kolorze, szczególnie Zielony Staw zdawał się teraz wyjątkowo ponury. Woda była czysta, ale na dnie widać było sporo opadłych liści i jakichś burozielonych glonów. Wzgórze naprzeciwko trawiastego brzegu, stanowiącego w lipcu plażę, obnażyło też dokładniej swoje ostre, skalne zarysy pośród nagich pni drzew i burozielonych, strzelistych sosen. Oczywiście i tak przemknęło mi przez myśl, żeby choć na chwilę wejść do wody, ale szybko sobie ten pomysł wybiłam z głowy ;) Poszłam dalej. Minęłam jeszcze Staw Czerwony, mniejszy, latem będący zbiornikiem z odchowalnią narybku. Teraz szłam już szeroką, błotnistą drogą w stronę cywilizacji.
Doszłam do skrzyżowania, przy którym, na ziemistym placu, pozostały jedynie resztki z wielkich kup trocin i plątaniny korzeni i pni widzianych tu ostatnim razem. Akcja karczowania Pustyni najwyraźniej zostanie zakończona w terminie. Idąc już asfaltem minęłam bloki, boisko, panią zgarniającą trociny z ulicy po świeżo wyciętych topolach, restaurację Opokę. Po chwilowej nasiadówie na przyrastauracyjnej ławeczce, doszłam do drogi głównej, biegnącej od Olkusza prosto na północ. Tu zboczyłam na chwilę na prawo do najbliższego sklepiku, zakupiłam wodę mineralną, po czym przeszłam przez ulicę i weszłam w przecznicę znajdującą się nieco na lewo ode mnie. Ta, poznaczona szlakami, za parkingiem pięła się w górę, zapowiadając niejako kolejną atrakcję.
Za nadleśnictwem postanowiłam się rozsiąść i zjeść jabłko. Bardziej z przezorności, niźli faktycznej potrzeby... Po porannym burczeniu w brzuchu przestałam być głodna. Nie miałam też żadnych dolegliwości po dobie niejedzenia, przeciwnie, czułam się wypoczęta i pełna sił. Coś mi jednak mówiło, że mogę te siły jeszcze gdzieś, po drodze, w tak ponurej aurze dnia, nagle stracić, a jeśli już miałam coś tego dnia zjeść - to rano. Tak sobie uwidziałam, nie chciałam obciążać organizmu później niepotrzebnymi procesami trawiennymi. Wyjęłam jedno jabłko, przyjrzałam mu się, przetarłam, by się ładnie i kusząco błyszczało... No jakoś nie miałam na nie ochoty. Ugryzłam. Zjadłam pół i uznałam, że nie ma co więcej w siebie pchać. Mojemu ciału wyraźnie nagle dostarczona porcja pokarmu na żołądek i finalnie cukru we krwi się nie spodobała. Poczułam się ociężała i znużona, wzmogło się też we mnie pragnienie. Wypiłam sporą ilość wody i ruszyłam dalej, plując sobie w brodę, że w ogóle kupiłam te jabłka. Po pewnym czasie weszłam w las.
Choć byłam na Jurze, skojarzył mi się on z trasą pokonywaną w zeszłym roku wraz z Kolegą w Beskidzie Śląskim. Też było rudo pod nogami, buro i mgliście dookoła, też szło się na pewnym odcinku dość płaską, szeroką ścieżką. Też byłam szczęśliwa.

Ale teraz trzeba się było skupić i obrać dobrą trasę, by dostać się docelowo na pożądany, czerwony Szlak Orlich Gniazd. Mapa od początku wędrówki tego dnia mi nie pomagała. Przede wszystkim, przemieszczałam się przecież teraz niebieskim pieszym, wedle mapy zaś - niebieskim i zielonym rowerowym oraz żółtym pieszym. Mogłam się zatem domyślać, że łatwiej nie będzie. Ponieważ owe rowerowe nie krzyżowały się z pożądanym Szlakiem Orlich Gniazd, przynajmniej nie w satysfakcjonującym mnie miejscu (jeden, wedle mapy, uciekał w pewnym momencie na północ i łączył się z "orlim" pod Golczowicami, drugi nie łączył się z nim bezpośrednio wcale [a jakimś czerwonym rowerowym], zaś żółty pieszy robił jakiś dziwny zawijas na południe pod centrum Jaroszowca, nim miał się złączyć z właściwym szlakiem)... Nie, to takie pokićkane nie tylko w słowie pisanym. Zapewne łatwiej by było przy większej skali mapy, jeszcze lepiej - niewytartej w tym miejscu na załamaniu... W każdym razie to wszystko i tak nie ważne - gdy bowiem przypadkiem zauważyłam słabe, niebieskie oznaczenie ścieżki dydaktycznej "Góra Stołowa", wstąpiłam na jedyną słuszną drogę nauki ;)

W głowie miałam zakodowany obraz jakiejś mijanej w kluczach mapy poglądowej, wedle którego ścieżka powinna mi się gdzieś łączyć ze Szlakiem Orlich Gniazd. Z początku trudno było znaleźć drogę, trzeba się było przemieszczać intuicyjnie, albo też zwyczajnie zawracać, gdy zbyt długo nie pojawiały się kolejne oznaczenia. Dotarłam jednak do pierwszego - a właściwie czwartego na trasie przystanku "Martwe drewno".
 Fajna ta ścieżka, pomyślałam sobie już na wejściu. Wcześniej minęłam dwa drzewa strzelone przez pioruny, trzecie było nadwęglone. Aura miejsca budziła lekką ekscytację. Treść tablicy przystankowej przypominała, że "martwe drewno" jest tak naprawdę pełne życia i często w uprawach leśnych specjalnie zostawiane są uschnięte pnie, powalone drzewa czy sterty gałęzi, by dać schronienie i pożywienie leśnym istnieniom. Przy przystanku znajdowały się dwa naprawdę reprezentacyjne przykłady wykorzystanych przez leśne byty do granic możliwości pni. Spróchniałe, podziurawione, zdrapane, z wydziobanymi (a nawet świeżutko wydrapanymi u posady jednego z pni) dziuplami. Na tablicy zaprezentowane zostały też w formie obrazkowej wybrane gatunki korzystające z takiego drewna; od tych je zamieszkujących po te, co je jedzą.

Dalej za ścieżką już wszędzie mnóstwo było porozwalanych gałęzi. Myślałam, że to wciąż w celu przyswajania wiedzy przez spacerowiczów tak pozostawiono, ale nabrałam już sporych wątpliwości, gdy przedarłam się w końcu, przez powalone na ścieżkę drzewa i nałamane konary, do kolejnego przystanku. Miejsce było absolutnie zachwycające. I typowo jurajskie :)
 Dopiero po przeczytaniu treści tablicy edukacyjnej zorientowałam się, że imponująca, wysoka na dobre kilka metrów skała, znajdująca się po mojej prawej stronie, zawiera podłużną, pionową szczelinę o szerokości ok. 40cm. Jej końca nie było widać, nie bez powodu, gdyż była niejako przedsionkiem dość konkretnej jaskini... Nie dane mi jej było zwiedzić. Nie tym razem. Powalony u wylotu szczeliny, śliski od wody pień skutecznie uniemożliwiał mi bezpieczny zeskok jakiś metr niżej, na dno szczeliny, a dalsza eksploracja bez latarki i tak nie byłaby możliwa. Tak czy inaczej - miejsce zacne. Znajdowałam się teraz właściwie u stóp szczytu Góry Stołowej i oddawałam jej w zachwycie cichą cześć. Z przyjemnością tam wrócę. Chociaż pewnie ścieżka będzie już wtedy nie taka fajna, ogarnięta...
Mogłabym w tym miejscu zatrzymać się chwilę dłużej, ciekawość jednak gnała mnie dalej. Numerycznie przystanki się "zwiększały", nie byłam więc w stanie przewidzieć, ile jeszcze atrakcji Góry Stołowej na mnie czeka. Okazało się jednak, że zapoznano mnie jeszcze tylko z ptakami i ssakami występującymi na obszarze góry, po czym doszłam do miejsca połączenia ścieżki ze szlakami. Żółtym, czerwonym i jakimś jeszcze.
Tu mogło być już prosto i przejrzyście. Nic, tylko iść moim czerwonym aż do Rabsztyna, a potem Olkusza... Ale nie. Okazało się, że kawałek dalej Szlak Orlich Gniazd został zmodyfikowany. Upatrywałabym kolejnego błędu w mapie, ale nie - otóż ów szlak najwyraźniej skrócono, wytyczając jego trasę w taki sposób, że pokrywała się ze szlakiem rowerowym przedstawionym przez mój coraz bardziej wyświechtany od ciągłego wyciągania i wkładania do kieszeni spodni kawałek papieru. Tymczasem w stronę stacji w Jaroszowcu, a potem przez Rezerwat Pazurek, wiódł szlak zielony. Na nowym drogowskazie, przy zielonym kolorze, widniała zaś adnotacja "Szlak Orlich Gniazd", jak i przy czerwonym z resztą. Naprawdę, idzie zgłupieć.

Gdybym nie wiedziała, gdzie się właściwie i którędy chcę dostać, to bym się pewnie dłużej głowiła nad rozwiązaniem. Poszłam jednak "na skróty", za wskazaniami czerwonymi, rezygnując już definitywnie z kolejnego noclegu gdzieś w lesie. Chciałam więc dostać się do Olkusza o przyzwoitej porze, by stamtąd dotrzeć jeszcze do domu, ale też drugim powodem mojej decyzji była myśl, że po prostu tamtym szlakiem uderzę kiedy indziej z Olkusza w stronę... No nie ważne. Jest w każdym razie pretekst do kolejnego wypadu ;)

Ostatnim punktem programu wycieczki były ruiny zamku w Rabsztynie. Moim szlakiem dotarłam najpierw do Jaroszowca (ale nie do stacji), później znów weszłam na chwilę w las, by dalej, na długim odcinku drogi iść jego skrajem. Gdyby nie mgły, widziałabym zabudowania, a tak - było całkiem intymnie.
Dotarłam do skromnych zabudowań na zacisznej uliczce, potem zaraz na lewo, w górę, odbijały "schody" w stronę ruin. One same objawiły mi się chwilę później, jak dotarłam na wzniesienie - i nie pożałowałam, że się tu zapuściłam. Choć wiedziałam, że od dłuższego czasu są zamknięte dla zwiedzających z powodu trwających prac zabezpieczających, od dawna "chodziło" za mną poznanie ich. Wciąż napis Rabsztyn kuł w oczy, gdy tylko przeglądałam mapę tych rejonów, planując jakiś kolejny wypad, wciąż obiecywałam sobie, że uderzę tu któregoś razu, jak znów będę w Sułoszowej. Miałam się tu wybrać z facetem... Cóż - teraz to już może zawalać kolejne terminy i niweczyć mi plany ;) Rabsztyn zaliczony.
Pod ruinami oznaczenia szlaków znów mnie zamotały, ale ciężko to wyjaśnić, nie brnąc w kolejne zawiłe "objaśnienia". Ot - jeden płynny zakręt na mapie 1:100 000 to dwa zakręty w tym samym kierunku w terenie. Trzeba brać na to poprawkę i nie nazbyt pochopnie wbijać na szlak czerwony, który, jak się okazało - biegł w przeciwnym kierunku. Jak, skoro z niego przecież teoretycznie przyszłam - nie wiem. W każdym razie zorientowałam się co do swojej pomyłki dopiero w momencie, gdy doszłam do konkretnej drogi, może krajówki - nie wiem, bo na mapie widziałam w tym miejscu jedynie tory :P Tory jednak też tam były, zatem droga musiała być stosunkowo niedawno wybudowana. Albo moja mapa jest gorsza, niż myślałam.

Cała sytuacja miała jednak swój plus. Na ścieżce leśnej znalazłam całkiem przyjemną czapkę. Czarna męska zimówka. Podniosłam, myśląc, że spadła przejeżdżającemu wcześniej rowerzyście, ale w środku znalazłam dwa ślimaki.Leżała tam, taka biedna, zmoknięta i zmarznięta... Przygarnęłam ;)
Ilość nieporozumień i omyłek napotykających mnie podczas wędrówki skutkuje czasem myślą: może to ja po prostu jestem kompletnie nieogarnięta, a z otoczeniem wszystko jest ok? Pocieszające są wówczas sytuacje ukazujące, że nawet jeśli to ze mną jest coś nie tak, to nie tylko ;) Widzianą pod ruinami parkę spotkałam na skrzyżowaniu pod ruinami, pod które musiałam się cofnąć, by pójść już we właściwym kierunku. Coś tam gdybali w pewnej odległości ode mnie, po czym skierowali się tam, skąd ja właśnie wróciłam. Mój powrót musiał im jednak dać coś do myślenia, bo podczas gdy urządziłam sobie później na trasie odpoczynek, zobaczyłam, że zawrócili i szli już za mną. Mijaliśmy się tak potem na trasie, choć oni szli bardzo niespiesznie, ja - moim standardowym, nieco szybszym tempem. Gdy jednak przysiadałam, żeby się napić wody i nabrać ochoty do dalszej drogi, która już właściwie była finalnym odcinkiem trasy, parka doganiała mnie. Zgubiłam ich dopiero gdzieś na przedmieściach Olkusza. Sama tam oczywiście jeszcze raz źle poszłam, ale stosunkowo szybko się zreflektowałam :) Spoko, też bym doszła do centrum, tylko nie tak, jak chciałam. A tak - dostałam się ostatecznie w okolice dworca, skąd, przy stacji benzynowej, odjeżdżały busy do Krakowa. Na jednego się nie załapałam, ale może to i dobrze - na kolejnego czekałam niedługą chwilę, a przejazd okazał się niespodziewanie tani, ledwie 6zł. Ot, niby nic, a jednak taki miły akcencik na zakończenie wypadu :)