wtorek, 24 grudnia 2013

wigilie

Dziwny to dla mnie czas. Dziwny, bo jakoś tak zbyt wieloma problemami i rozterkami nieważkimi zamykam Stary Rok, ale też dziwny w ogóle, patrząc z perspektywy lat wielu - właściwie parunastu z niewielu więcej, jakie jestem na świecie. Święta Bożego Narodzenia z wczesnego dzieciństwa wspominam zasadniczo dobrze, choć słabo. Była radość i beztroska, odwiedziny rodziny i nasza jazda do domu rodzinnego mamy, tam cukierki i dom niczym labirynt w oczach dziecka, powrót z kartonem soku truskawkowego w słoikach, który to lądował na krótko do brązowej szafki w naszej ciasnej kuchni, bo był przez nas uwielbiany... Sama wigilia to wyglądanie za pierwszą gwiazdką, znajdowanie prezentów pod choinką - no,  raz były prosto od Mikołaja, ale ten został zdemaskowany, kiedy to siostra pociągnęła za brodę osadzoną na gumce.W sumie to tak te wszystkie święta mniej więcej wspominam, choć przecież nie były one wcale takie kolorowe - chyba którejś wigilii właśnie mama z nami uciekła. Spakowała najpotrzebniejsze ubranka do reklamówek i pospiesznie, cichcem, opuściła z nami na zawsze mieszkanie i tatę.

Jeśli miało to nim wstrząsnąć, to wstrząsnęło, ale pozytywnego skutku nie przyniosło. Stoczył się całkiem, ale to zupełnie odrębna historia... W ogóle kawał mojego życia to jakieś skrajnie niepowiązane okresy i zdarzenia, wiele zdarzeń, w przeważającej mierze złych. W końcu to te pierwsze wigilie, spędzane w rodzinnym domu, w ciasnym mieszkaniu w naszym małym gronie, wspominam dobrze. Później było już tylko gorzej. Przez kolejne 8, może 9 lat każde święta, jak z resztą i pozostały czas tamtego okresu życia, przeżyłam w rodzinnym domu mojej mamy, u dziadków, gdzie się zaczepiłyśmy. Pierwszych, drugich, zasadniczo nie pamiętam. Z tych późniejszych miewam już przebłyski, choć nie wiem, co było kiedy, trudno to wszystko odtworzyć chronologicznie - w sumie zawsze było podobnie. Wielkie, rodzinne świętowanie na dwadzieścia kilka osób, dość smaczne jedzenie, miła atmosfera - i tylko z każdym rokiem coraz trudniej przychodziło mi znosić życzenia. Zgodnie z rodzinnym zwyczajem, przy stole, podczas dzielenia się opłatkiem, każdy z każdym musiał złożyć sobie życzenia. Nienawidziłam tego. Z początku dlatego, że mnóstwo wujków i ciotek pochodziło, bredziło coś o szóstkach i obcałowywało. Nie czułam z nimi więzi, bliskości takiej, bym swobodnie się przy nich wszystkich czuła. Ale to okazało się problemem żadnym w stosunku do nowego, narastającego z każdym rokiem - mojego zwątpienia, potem odejścia od wiary i wreszcie poczucia się stuprocentowym ateistą. Z tym faktem nie mógł się pogodzić nikt z mojej licznej, katolickiej rodziny, szczególnie babcia. Jej nigdy nie wybaczę tego, jak mnie psychicznie zmasakrowała... Do dziś nie mogę się z tego wszystkiego wygrzebać, momentami pewne rzeczy wypływają w najdziwniejszych sytuacjach... No ale nic. W każdym razie którejś wigilii posłyszałam serię życzeń w stylu "żebyś zmądrzała", "żebyś pogodziła się z babcią", "żebyś przejrzała na oczy". Od tej pory poczułam, że to już nie jest zupełnie mój świat. Stałam się obca tej społeczności. Byłam czarną owcą rodziny. Musiałam jeszcze znieść kilka takich wigilii, coraz częściej z "ucieczkami" do toalety podczas składania życzeń, wreszcie w ogóle wycofywania się z imprezy. Tylko że zawsze było wysyłanie do mnie delegacji, to proszącej, to grożącej. Pretensje i utwierdzanie w poczuciu wyobcowania. To były moje święta.

Nie pamiętam, czy pojawiłam się na ostatniej rodzinnej wigilii przed przeprowadzką. Przeprowadziłyśmy się bowiem wreszcie na swoje - do mojego rodzinnego domu, tylko innego mieszkania; tata nasze poprzednie doprowadził do ruiny i teraz stało zamknięte, zawalone nazbieranymi po śmietnikach gratami, meblami i śmieciami. Decyzja o remoncie innego mieszkania zapadła jeszcze kiedy był na miejscu, ale jego losy tak się potoczyły, że trafił pewnego dnia do szpitala psychiatrycznego, a potem - do domu pomocy społecznej. Nie wyszedł już stamtąd nigdy, przebywa tam wbrew swojej woli. Od tego czasu minęło już jednak dobre parę lat i wszystko się zmieniło... Nasze święta od tamtego czasu wyglądają dziwnie. Wszystkie jesteśmy skażone, każda z nas nosi uraz i już nigdy nie będzie tych świąt kojarzyć z okresem beztroski, miłości i rodzinnego ciepła. Jednak jakiś sentyment pozostał; człowiek bez tradycji, bez odprawiania swoich małych, głupich rytuałów zatraca w ogóle rytm trwania... Każda z nas zatem, co roku, mniej lub bardziej stara się, by ten okres jakkolwiek się wyróżniał. Odkąd mieszkamy na swoim, nasze wigilie wyglądają podobnie pod względem przygotowań - tylko co roku inna z nas ma jakiś taki świąteczny zryw i potrzebę zrobienia tego "po bożemu", żeby choć trochę odtworzyć nastrój, jaki powinien w naszym przekonaniu podczas tych świąt panować. To ja się naprodukuję i napiekę/nagotuję/nawymyślam prezentów, to znowuż któraś inna - a ja w tym czasie akurat mam doła, syczę dookoła i obwieszczam, że w danym roku nie świętuję. Jakoś tak nie możemy się zgrać. Także to jest jakaś jedna stała, która powoli staje się naszą rodzinną tradycją... Druga to głupawka, która włącza się nam, czyli mnie i siostrom K., które, mimo wielu różnic, wdałyśmy się jednak w rodzinę taty i nadajemy na tych samych falach. Mama, iście B., pozostaje rozdarta pomiędzy to, co jej wpajano i jak ją wychowano, a swoje córki, wszystkie tak inne od niej samej... Stoi jedną nogą tu, drugą w przeszłości. Jakoś się jednak w tym wszystkim godzimy, a przynajmniej nie zabijamy. Z tradycji świątecznych kultywujemy również barszcz z uszkami, sałatkę jarzynową, plus wszystkie inne "nadprogramowe" specjały, zmienne co roku. Pojawia się też moment odnajdywania podarków pod choinką; zawsze coś się pojawia, symbolicznie i skromnie, bo pieniędzy zawsze brakuje. W tym roku o dziwo nie dostałam skarpetek (nie licząc tych od Rodzyna w Bukownie :P). A pozostając już w temacie prezentów - jak prezenty, to i choinka. Siedzę teraz przed wstrętnym, plastikowym straszakiem naubieranym przez młodszą siostrę... Lampeczki i tak nadają klimat, choćby nie wiem jak brzydkie to drzewko było. Ja regularnie od chyba trzech lat dostawałam żywe drzewko od chłopaka, który bardzo chce, bym poczuła ducha świąt. Co roku większe i piękniejsze, do tego często jakieś choinkowe ozdoby. W tym roku się zbuntowałam i poprosiłam, by mnie choinką nie obdarowywał... Nie chciałam świąt. Właśnie w tym roku mam do nich awers i nic na to nie poradzę. Zbyt marnie kończę ten rok, by się cieszyć i świętować. Nie mam na to nawet nie tyle ochoty, co siły... Chociaż i tak zostałam w niecny sposób wciągnięta w świąteczne zajęcia, nie było jak się wybronić. Ale o tym później.

Wspominałam o pewnych świątecznych "stałych", a nie powiedziałam, co się zmienia, co co roku ewoluuje. Mam tu na myśli spędzanie świąt z tatą. Tak, dopóki mieszkałyśmy w L., święta odbywały się zupełnie bez niego. Raz chyba przyjechał pijaniutki o dwunastej w nocy taksówką i kwilił, dopóki go mama tą samą taksówką nie odesłała do jego mieszkania... To, co się z nim podziało przez te kilka lat, to nie sposób opisać. Mam z resztą te wszystkie obrazy w pamięci, nigdy tego wszystkiego nie zapomnę... I tych dobrych, i tych złych. Tych drugich z czasem było coraz więcej. Wiem, że jak byłam dzieckiem to było ich tyle samo, tylko że byłam mała i to wszystko widziałam po dziecięcemu - że tak ma być i tak jest dobrze. Z resztą, tata nas bardzo kochał i gdy nie pił, był rewelacyjnym ojcem. Gdy przychodził pijany, był tylko złym mężem. Przykry to był dla mnie widok, patrzeć, jak się stacza coraz bardziej przez te wszystkie lata... Miał okres, że się starał. Przyjeżdżał do nas regularnie, przywoził prezenty. Czasem to myśmy do niego jeździły, nocowały. Sprzątały. Podglądały, jak sączy piwo przy biurku i złorzeczy na mamę i jej rodzinę pod nosem. Od dawna mówił do siebie, od dawna miał urojenia. Nakręcał się coraz bardziej, we wszystkich widział wrogów. Pisał listy otwarte do mieszkańców L., w których mieszał mamę z błotem. Pisał do proboszcza, do szkoły. Walczył o nas w sądzie, odwoływał się. Tak. Był okres, że o nas walczył, tracąc nas coraz bardziej - robiąc nam tak wielki obciach spowodował, że zaczęłyśmy się go wstydzić. On podupadał coraz bardziej a my coraz mniej za nim tęskniłyśmy. Nie trzeba nam było w życiu ojca. Tylko kiedy babcia wściekła wołała "pojedziecie sobie do tatusia", odzywał się cichutki głosik w głowie - "a proszę bardzo, u niego na pewno byłoby lepiej niż tu". Ale nigdy sobie nie pojechałyśmy. No, nie licząc faktu, że mama przez wzgląd na mnie i moje fatalne relacje z babcią podjęła jeszcze raz wielką walkę w życiu - remont mieszkania, własna firma (do tej pory pracowała całymi dniami i czasem nocami, by nas utrzymać), znoszenie serii upokorzeń ze strony pijanego byłego męża. Przeprowadziłyśmy się w końcu. I tak zaczęły się te nasze nowe święta i nowe życie.

Dziwne życie. Pokręcone, pogmatwane i pełne absurdu i paradoksów. Kobieta, która zaznała tyle cierpienia ze strony ojca swoich dzieci, jeszcze przed przeprowadzką organizowała nam wspólne spotkania wigilijne z tatą, na neutralnym gruncie, choć oczywiście bez paru bluzg się nie obeszło. A potem... A potem kolejne wigilie, coraz częściej z tatą, który leczony w DPSie i równocześnie z postępującą demencją starczą łagodnieje na stare lata. Z największego wroga dostrzegł w mamie w pewnym momencie sprzymierzeńca, a wręcz wybawiciela. Walki sądowe o wspólny majątek zmieniły się w chęć przepisania całego majątku na nas lub na nią. Tata stał się ugodowy, prorodzinny. Niepijący, stary i schorowany. Od paru lat znów spędzamy wspólnie wigilię... Z dwugodzinnych przepustek zmieniła się ona w jego pobyty u nas z noclegami. W ogóle to wszystko pokręcone. Oto walczymy teraz w sądzie o wypuszczenie go z DPSu, żeby się nim zająć na stare lata... Ma przygotowane małe mieszkanko. Jest już mało sprawny, trzeba się nim zajmować. Zadbać o posiłki, o toaletę, o jego codzienne funkcjonowanie, o zażywanie leków, o wyjechanie z nim na wózku na spacer. Można polemizować, czy to wszystko jest racjonalne, czy to wszystko tak powinno wyglądać - ale ja w tym widzę sens i mam swoje motywy takiego a nie innego postępowania. Nie robię tego z poczucia obowiązku czy jeszcze gorzej, poczucia winy. Na szczęście rozumiem siebie i wiem, po co to wszystko... Tylko czasem nie mam siły.

W tym roku będzie bigos. Tacie się marzy, swego czasu robił świetne bigosy. Coś podziałamy.



Wspomniałam jeszcze o "wkopaniu" mnie w świąteczną atmosferę. Nie mam na to wszystko czasu, nie teraz, nie przed egzaminami, przed szukaniem pracy, przed dwoma procesami sądowymi, walką o odzyskanie mieszkania, zakładaniem firmy, dwoma wielkimi remontami, pomiędzy problemami rodzinnymi i osobistymi... Obiecałam sobie, że swój Nowy Rok będę świętować po egzaminie, w drugiej połowie stycznia. Tak jak chcę, bez narzuconych ograniczeń, pomysłów, zasad. A świąt nie chciałam wcale. Myślenie o prezentach w takim momencie - to dla mnie jakaś totalna abstrakcja. No ale cóż, musiałam się pojawić w domu rodzinnym chłopaka, bo obiecałam, że się zjawię. I zostałam tradycyjnie już obdarowana: domowego wyrobu pasztetowa, kiełbasa, szynka, boczek, ser biały na sernik, jajka, grzyby suszone, kapusta kiszona na bigos... Wróciłam z dwoma siatami świątecznego jadła. I opłatkiem, i życzeniami świątecznymi. Sama zawiozłam, tak jak zwykle, trochę rożków orzechowych i pierniczki wycinane nożem, każdy inny i niepowtarzalny - tym razem tym bardziej, że stworzone z pomocą mory :D W każdym razie, choć od choinki się wymigałam, to od samego świętowania jako takiego już nie bardzo. Czuję się wobec tego faktu bezsilna, ale nie zła - to raczej coś pomiędzy znużeniem a wzruszeniem. Bo tak naprawdę to właśnie o takich świętach, jak to mają w domu chłopaka, marzę od zawsze: rodzinnie, świątecznie, beztrosko, przede wszystkim zaś życzliwie. U nich mogę nie lubić śledzi, być niewierzącą (no - w pewnym zakresie, po prostu nikt mi się w to nie wpiernicza), mogę mieć ojca alkoholika, mogę lubić jeść, mieć chorą wątrobę... Mogę czuć się jak u siebie. Tylko że ja tam zawsze będę w gościach. Tak mnie już to życie ukształtowało.

czwartek, 12 grudnia 2013

Smakowanie marzeń

Byłam wczoraj w domu rodzinnym mojego faceta. Wspominałam już tu zapewne kiedyś, jak bardzo lubię tę rodzinę, jako całokształt i każdego z osobna - babcię, rodziców, rodzeństwo wraz z ich partnerami (dziewczyną brata i facetem siostry ;)), sześć lat starszego od nas "wujka"... Ci ludzie mają różne temperamenty, tak wady jak i zalety, każdy jest charakterystyczny i niepowtarzalny, choć mają pewne cechy wspólne - przede wszystkim jednak stanowią prawdziwą rodzinę. Zazdroszczę im tego po cichu i chciałabym kiedyś wspólnie z R. coś takiego stworzyć... Tylko on widzi to trochę inaczej, on nie ma potrzeby tworzenia takiej struktury od podstaw, bo w tej, w której egzystuje, jest mu po prostu dobrze. Widziałby mnie po prostu przy swoim boku pośród nich. A ja, "wprowadzona" w taką szczęśliwą rodzinę, nigdy nie będę mogła poczuć, że jestem u siebie...


Ale nie o tym chciałam. No więc wybrałam się tam wczoraj, bo zadeklarowałam pomoc przy robieniu wędlin. Dwa dni wcześniej zakupiono wieprzka i tak naprawdę najbardziej wymagające prace tym razem mnie ominęły. Szkoda, bo zawsze bardzo chętnie uczestniczę w takich gospodarskich czynnościach. Najwięcej dodatkowych rąk do pomocy potrzebne jest zaraz po świniobiciu. Najpierw przy zbieraniu krwi, zaraz potem podczas golenia szczeciny. W zeszłym roku lub dwa lata temu miałam okazję to robić. Skórę polewa się wrzątkiem i goli nożem. Szybko dochodzi się do wprawy i nie zacina skóry, która przypomina nieco ludzką. Po polaniu wrzątkiem ryja, ten wykrzywia się od temperatury na kształt uśmiechu. Oczy zwierzęcia zachodzą powoli mgłą.

Ogolone zwierze dzielone jest przez ojca chłopaka na fragmenty, a te następnie są porcjowane. Tak naprawdę ze świni pozostaje niewiele odpadków, niemal wszystko można wykorzystać. Najgorsze jest czyszczenie jelit, co zajmuje nie tylko mnóstwo czasu, ale jest też koszmarnie śmierdzącą i brudną sprawą. W dzisiejszych czasach gra nie warta jest świeczki - zamiast naturalnych, jelita na osłonki do podrobów i kiełbasy można dostać w sklepie, np w postaci specjalnych rękawów z różnego rodzaju tworzyw i różnej średnicy. O czyszczenie flaków można pokusić się jeszcze w przypadku krowy, bo flaczki przyrządzone po domowemu są wyjątkowo smaczne, a smrodu przy czyszczeniu jest mimo wszystko trochę mniej. Zawartość jelit wyciska się porcjami, później jelita przewraca się na lewą stronę i płucze. Raz, rugi, dwudziesty... Ręce i włosy śmierdzą później jeszcze przez kilka dni, ale co zrobione, to swoje...
Tym razem nie było odzyskiwania jelit. Poszły do odpadów, jako jedne z niewielu rzeczy. Większe i ładniejsze gnaty są zamrażane, tak samo z resztą jak i kawałki mięsa: łopatka, schab, boczek, słonina, karczek... Część mięsa, w ładnych, zwartych kawałkach, ląduje w wannie. Stąd, po tygodniu konserwowania w roztworze na bazie soli i przypraw, trafią do wędzarki w postaci szynek, boczków czy żeberek.

Tymczasem na bazie drobniejszych kawałków mięsa przygotowywany jest farsz do kiełbasy. Nabity jest następnie w zakupione jelita i tak przygotowane pęta kiełbasy trafiają na kij do zawieszenia w wędzarce. Tym razem robienie wędlin przypadło na chłodną porę roku; podczas wakacji, gdy rozbierana była wołowinka, w mięsarnię i wędzarkę próbowały się wciskać hordy much.

Kiedy kiełbaska się wędzi, nastaje moment na przygotowywanie wszelkiej maści podrobów. Z wątroby, skórek i innych "resztek" powstaje pasztetowa, pakowana później w osłonki i do słoików. Z kaszy, krwi oraz tak samo skórek i "resztek" robi się kaszankę (kiszkę). Kawał wątroby jest pozostawiony do późniejszego usmażenia na któryś obiad. Można się jeszcze pokusić o pasztet, ale nie tym razem. Głowizna natomiast musi powstać obowiązkowo. Właśnie przy tym zajęciu jest mi dane tym razem uczestniczyć.

Gotowane przez kilka godzin w wodzie z dodatkiem liści laurowych i ziela angielskiego wszelkie możliwe "resztki" - przede wszystkim ryj, uszy, podgardle, jakieś inne pozostałe skrawki mięsa, skórki, tłuszczyki, jęzor - odstawiane są w garze do ostygnięcia. Mięsko musi się wręcz rozpadać w palcach. Gdy breja wystarczająco przestygnie, cedzona jest z grubsza i teraz następuje moment, kiedy mogę w czymś wreszcie pomóc. Trzeba ten cały gar głowizny (tym razem z wkładką w postaci świńskich racic) przemacać, kawałeczek po kawałku, by w gotowym salcesonie nie zapodziała się czasem nieproszona kostka lub chrząstka. Dodatkowo większe fragmenty "mięsa" należy podzielić, rozszczepić na mniejsze pęki włókien mięśniowych, poprzedzierać zbyt duże płaty skórek, powywalać, co brzydkie i niejadalne. Nurzam obie ręce w garze pełnym ciepłej, pięknie woniejącej brei i biorę się do roboty. Całkiem przyjemne zajęcie. Jeszcze nie kosztuję, trzeba to będzie później wszystko przyprawić, tymczasem obieram ugotowany ozór z wierzchniej, ściętej na biało "skórki". Pod spodem odsłania się apetyczne, ciemne, chude mięsko.

Odpadki wędrują do jednego garczka, mięso do drugiego. Gdy wszystko jest już przebrane, na powrót zalane zostaje odsączonym wcześniej wywarem. Teraz trzeba to doprawić. Mama R. sypie sól, pieprz, kminek, wciska też kilka ząbków czosnku. W międzyczasie, z rewelacyjnym wprost wyczuciem, zjawiają się "przypadkiem" kolejno tata chłopaka i on sam. Nadchodzi moment na degustację. To, co przed chwilą było pływającym w wywarze ryjem, nogą i ozorem, teraz jest smakowitą głowizną, tylko jeszcze w płynnej postaci i na ciepło. Brakuje właściwie wszystkiego, mama dosypuje zatem każdej przyprawy w sporej ilości. I jeszcze trochę pieprzu. I jeszcze ciutkę czosnku. Teraz smak jest wyborny, mocno słony, ale ta sól wejdzie jeszcze w mięso, później by jej brakowało gdyby się teraz idealnie do smaku jej zużyło. Babcia rozrabia w międzyczasie torebkę żelatyny. Co prawda raciczki i mnóstwo innych "żelujących" dodatków samo w sobie powinno wystarczyć, ale lepiej nie ryzykować nieścięciem się salcesonu w osłonkach. Żelatyna rozprowadzona zostaje po garze. My w tym czasie szykujemy osłonki i sznurki. Trzeba taki rękaw pociąć na odpowiedniej długości odcinki i dobrze związać z jednej strony. Później mama chłopaka wlewa do takowych głowiznę, on skręca osłonkę od góry, ja związuję. Tu trzeba współpracy i większej ilości rąk, bo zawartość osłonek nie tylko jest trudna przez swoją płynną postać, ale też tłuści palce, którymi ciężko potem związać wyślizgujący się sznurek. A związać trzeba dobrze, żeby to wszystko później przy parzeniu nie wyleciało do gara. Jedna z pasztetowych właśnie przez źle zawiązany sznurek znalazła się w wodzie. Wiążę więc ostrożnie, R. za słabo skręca osłonki i powstaje kilka "flaków". Potem bardziej się przykładamy. Tata chłopaka docina kilka sznurków, za krótkich. Skręca też na "drugą zmianę".

Gotowe salcesony będą się jeszcze przez pół godziny parzyć w garnku z wodą. Opuszczam babciną kuchnię gospodarczą, idę do domu na górę, zjeść kolację. Kiełbasy już dość się nakosztowałam, wyszła wyborna. Teraz gotujemy sobie z Moim jajka na miękko, wychodzą na twardo oczywiście. Takich wiejskich jajek jestem w stanie zjeść dowolne ilości. Tym razem trzy, ale tak naprawdę w poprzednim tygodniu zdążyłam zjeść (samych na miękko) przez cztery dni 12 (przy czym te dostaliśmy od cioci). Potem dojadamy (z łakomstwa, brat narobił nam smaka) zapiekankami.

Znów załapałam się na transport pod sam dom, chłopak siostry Mojego jest z tych okolic co ja i jeździ samochodem. Oddałam im wreszcie pieniądze, które im byłam dłużna od sierpnia... Nikt mnie nie poganiał, nie przyjęli całej kwoty. Droga powrotna upływa nam szybko na rozmowie o rajdach, jakie Szymeon urządza sobie dwa razy w roku po Polsce ze znajomymi - pomijając oczywiście "Pożegnanie Lata", imprezę polegającą na przejechaniu kawałka Polski autobusem miejskim wypożyczonym na kilka dni od MPK. Dojeżdżamy pod kamienicę. Wysiadam, żegnam się... Biorę jeszcze tylko mleko wiejskie, które dostałam na odchodne od mamy chłopaka. Po wędliny i kości dla psów mam się stawić w przyszłym tygodniu.

wtorek, 10 grudnia 2013

Przekora

Dostałam prezent. Dla mnie. Brelok składający się z gwizdka ratowniczego, kompasu, termometru i lupki. Wszystko w jednym, maksimum funkcji w minimum objętości. Brelok był podarkiem mikołajowym od siostry, która - w nawiązaniu do mojej burzliwej rozmowy z mamą i wylania swoich żali poprzedniego wieczora, dotyczącej braku akceptacji mnie jako takiej i nieustannej próby wtłoczenia mnie przez najbliższe otoczenie w pewne ramy, w to, "jaką" powinnam być - do breloka dołączyła tajemniczą karteczkę z napisem "mam nadzieję, że zrozumiesz". Nie zrozumiałam. Aluzja, żebym się nie pałętała, gdy jest mróz? Że mogę się zgubić?... Wyjaśniła mi później z trudem. Zrozumiała, o co mi chodziło i ona nie chce, żebym się zmieniała. Chce, żebym wiedziała, że niezależnie od tego, kim jestem i jaka jestem, mogę liczyć na wsparcie. Poczułam wzruszenie i ulgę.

Dostałam drugi prezent. Od Kogoś. Zestawik składający się z podkładu, tuszu do rzęs i tym podobnych kobiecych przyborów. Prezent dostałam od najbliższego mi człowieka. Uśmiechnęłam się... Nie wiem, czemu liczyłam na drugi brelok.
Prezent pod względem doboru kosmetyków bardzo trafiony, jednak mój uśmiech wynikał z paru sprzecznych emocji, które w tamtym momencie poczułam. Rozczulenie, że o mnie myśli, że chce, bym była piękna... I przejmujący smutek - bo choć patrzy na mnie z miłością to wiem, że lepiej by mu było patrzeć na mnie inną, taką właśnie z podkręconą rzęsą, ponętnym błyskiem ust... Chciałby, żebym była inna. Kocha, ale ma nadzieję, że mi przejdzie, że się zmienię. Nigdy mnie nie zrozumie.

Z uśmiechem użyłam jednak tego wieczora sprezentowanych mazidełek. Poszliśmy do kina. Film był świetny, ale jeszcze lepsze było rozpromienione spojrzenie Mojego. Makijaż mnie zmienia nie tylko tuszując moje niedoskonałości czy dodając urody. Ubieram się w makijaż tak samo jak w moro - mijając przechodniów na ulicy ubrana w tym czy innym wydaniu zyskuję na pewności siebie, wdzięku, charyzmie i empatii w stosunku do innych. Tylko w lesie, w naturze, ani jedno, ani drugie mnie nie zmienia, nie przejmuję się opiniami innych i jestem po prostu sobą.

Pomyślałam sobie potem, że tak naprawdę czeka mnie taki okres w życiu, kiedy gwizdek i lupka na niewiele się zdadzą. Przypominać będą tylko boleśnie o tym, że ktoś mnie zaakceptował, ale też o tym, że chwilowo nie mogę cieszyć się wolnością. Nie tylko zima mnie powstrzyma. Znalazłam się w bardzo trudnym momencie życia, na co składa się nieszczęśliwie na raz kilka okoliczności. Walczę o swoją przyszłość, jestem głównym strategiem prowadzonych równolegle kilku walk, a zarazem swoim jedynym żołnierzem. Ode mnie zależy, jak zinterpretuję i jak dostosuję się do rzeczywistości, bym tym samym nagięła ją na własne potrzeby. Stawka jest wysoka: wolność.

Wolność ma dla mnie wiele odcieni. Uwielbiam odczuwać tę "leśną", kiedy to wszystkie zmartwienia tego świata dotyczą nie mnie, kiedy to czuję, że mogę pójść gdzie chcę, spać jak chcę, jeść jak chcę, trwać jak chcę... Drugi rodzaj wolności wiąże się z poczuciem niezależności i samodzielności przy równoczesnym poczuciu spełnienia - czyli niemal nieograniczonych możliwości realizowania wszystkich swoich potrzeb. Las mi tego do końca nie jest w stanie dać, po prócz potrzeb duchowym mam też "prymitywne" zachcianki i upodobania; uwielbiam remonty, marzę o własnej firmie w wybranej przeze mnie profesji, a właściwie dwóch... Ktoś może zarzucić mi, że to jest pogoń za pieniądzem, że jestem omamiona a prawdziwe szczęście leży gdzie indziej. I że nie można mieć wszystkiego. Ale ja właśnie, na przekór innym i zdrowemu rozsądkowi, ostatnio na powrót zaczęłam marzyć. Tak po dziecięcemu. A dzieci marzą o wszystkim właśnie, nie kalkulują, które z marzeń jest bardziej realne, które więcej warte. Chcę zatem zmierzyć się ze swoimi ograniczeniami i ograniczeniami tego świata, próbując zrealizować właśnie wszystkie marzenia po kolei. Chcę mieć małe gospodarstwo z kozami i królikami, własnymi wędlinami i przetworami, chcę mieć rodzinę, dzieci, bliskich, którzy będą mnie trzymać w domu - ale chcę też być niezależna i wolna, móc pozwolić sobie wyjechać na weekend w teren, by chłonąć esencję natury i czuć się prawdziwie wolna. Chcę przy tym wszystkim mieć stałe źródło utrzymania, lub nawet kilka, którego będę musiała doglądać i interesować się nim. Chcę przy okazji mieć czas i pieniądze na realizowanie całkiem dziwnych pomysłów wynikających z moich zainteresowań - pozwolić sobie na remont tu i ówdzie, pozwiedzać opuszczone budynki, poszwendać się po kawałku świata... W każdym razie marzę i wierzę, że przynajmniej w jakimś zakresie mi się uda - a to już bardzo wiele jak na niewierzącego sceptyka ;)

Teraz termometr i kompas idą w odstawkę. Mogą tylko przypominać o moich celach, świadczyć o dualizmie mojej natury... Póki co jednak to tusz do rzęs i błyszczyk się przydają. Dziś pomyślałam, że są jak zła wróżba - póki ich nie było, póty życie było dla mnie bardziej łaskawe w ostatnich miesiącach. Że wywołano wilka z lasu i będę zmuszona teraz udawać. Później dopiero uświadomiłam sobie, że tak naprawdę, ubrana w maskę makijażu, wcale nie jestem kimś innym - to, że dzięki niej łatwiej mi wejść w rolę w teatrze codzienności nie oznacza, że jestem dwulicowa i nie jestem sobą. Bo właśnie jestem taka - czy w makijażu, czy kurzu z ogniska, jestem po prostu tym kimś, kto potrafi się odnaleźć w tych dwóch skrajnych stanach. Jak kameleon, nie posiadam jednej, pierwotnej barwy. A jeśli już miałabym takową wskazać, to powiedziałabym - przeźroczysta...

Stanęłam przed lustrem, nałożyłam fluid, puder, pomalowałam oczy. Ubrałam buty na obcasie, wskoczyłam w płaszczyk, wzięłam torebkę i wyszłam z domu. Najpierw do komornika. Później urząd miasta, jeden wydział. Inna ulica, inny budynek, urząd miasta, inny wydział. Dom Pomocy społecznej, po podpis od ojca na jednym wniosku. Urząd miasta, znów ten drugi wydział, dziennik podawczy. Bo wcześniej to plątanie się po odpowiednich referatach i odpowiednie rozmowy z odpowiednimi ludźmi. Rozmowa u mecenasa, właściwie prowadzona na ulicy, bo spieszy się do sądu i po drodze może ze mną zamienić kilka słów. Wybranie się do kolejnego komornika. Oczy dalej umalowane, rola dalej grana. Świetnie się w niej z resztą czuję, w sumie nie muszę grać, jestem po prostu sobą - choć nieco inną niż wydanie codzienne. Tu prośba poparta życzliwym uśmiechem, tu wniosek przedkładany rozmówcy z nieskrywaną pewnością siebie, tu oficjalny, chłodny ton. Trzeba wyczuć ludzi, wiedzieć, czy należy ich zdominować czy pozwolić im na poczucie władzy, by załatwić sprawę... Jeszcze administracja. Niee, podaruję sobie. Psychicznie dałabym radę, z rozpędu - ale obcasy, tak dawno nie używane, męczą teraz okrutnie stopy. Wracam do domu. Jeszcze jeden telefon, jedna tylko rozmowa została... A potem zmyję makijaż. I pooglądam las. Na zdjęciach.

czwartek, 5 grudnia 2013

Bukowno 29.11-01.12.2013r.

...Próbuję siąść już któryś raz i zebrać myśli, by napisać cokolwiek o ostatnim weekendzie, spędzonym w bardzo miłych, leśnych klimatach - ale jakoś zdecydowanie nie chce mi to wyjść. Trochę mi się życie z początkiem tygodnia pokomplikowało i w najbliższym czasie łatwiej w tym zakresie nie będzie, a szczegóły wypadu szybko wietrzeją z głowy ;) Stąd, mimo wszystko, wiszę kolejny raz nad klawiaturą i, wpatrzona w białe okno tworzenia posta, zamierzam niniejszym zrelacjonować mniej lub bardziej chaotycznie spotkanie w Bukownie, na którym dane mi było się znaleźć :P

Część pierwsza - wywód nie na temat, można sobie zdecydowanie podarować :D

Moja obecność wcale nie była tak oczywista. Już od dawna czaiłam się na ten wypad i uprzedziłam tym razem odpowiednio wcześnie chłopaka i mamę, żeby ich protesty i sprzeciwy cichły z każdym dniem i bym tym samym mogła ostatecznie, bez większych wyrzutów sumienia, pojechać do bukowieńskich lasów. Miała się tam odbyć leśna impreza, z nie byle jakiej okazji z resztą... Właściwie tych okazji to było kilka - świętowane miały być podwójne urodziny, podwójne pępkowe - tak, dwóch leśnych dołączyło ostatnio do grona szczęśliwych ojców :) - i obrona inżynierki; to właśnie Kubush, który to niedawno się bronił, zaprosił mnie na imprezę. Z entuzjazmem zaproszenie przyjęłam i myślałam, że nic mi nie stanie na drodze... Później jednak okazało się, że w tym terminie ma się u nas w szkole dla dziesięciu wybrańców odbyć kurs związany tematycznie z naszym fachem, finansowany prze unię - tematyka ciekawa, a mnie osobiście jeszcze długo na takie kursy stać nie będzie, bo to pieniądze niemałe w normalnych warunkach kosztuje... Żal było nie skorzystać, choć z drugiej strony zdążyłam się już załapać na podobny kurs i o tyle byłam w jakiś sposób usatysfakcjonowana. Normalnie nie miałabym większego dylematu, co wybrać, tu jednak na wypad do Bukowna tak mocno się nastawiłam, że gotowa byłam z owego kursu zrezygnować... Na szczęście się nie zakwalifikowałam i problem odpadł samoistnie :P Nie tak od razu, bo właśnie postanowiłam mimo wszystko rekrutować, żeby nie mieć potem wyrzutów sumienia na zasadzie "a może bym się dostała, może ominęła mnie jakaś szansa" - i do pierwszej dziesiątki się nie załapałam, bo 7 osób zostało potraktowanych priorytetowo z tej racji, że na żadnym kursie jeszcze nie byli, pozostałe dwa miejsca zajęły osoby z najwyższymi średnimi, no i trzecie koleżanka z taką samą średnią co ja; tu o wybraniu jej przeważyła liczba godzin nieobecności w zeszłym semestrze - u niej 13, u mnie 233 :D Tak oto sprawa niby się wyjaśniła, stanęłam na czele listy rezerwowej... Tylko owa koleżanka pospieszyła do mnie z informacją, że ona właściwie do wtorku nie będzie wiedzieć, czy uda jej się wybrać. Stąd ja do środy nie wiedziałam, czy problem rozwiązał się sam, czy czekać mnie będzie jeszcze podjęcie tej trudnej decyzji. Ostatecznie jednak koleżanka poszła na kurs, a ja z czyściuteńkim (jaaasne ;)) sumieniem wybrałam się na imprezę... Właściwie to moje Sumienie pojechało wówczas na zjazd do Warszawy i z takiej odległości próbowało wołać, żebym się opamiętała, bo mam robotę w domu (opalanie drzwi balkonowych) i naukę na styczniowy egzamin ;) 


Część druga - właściwa :P (ale i tak krocie tekstu nie na temat ;])

Z ambitnych planów pracy i nauki nic nie wyszło. Na imprezie bawiłam dwa dni, a nie jeden, jak pierwotnie zakładałam (głośno, bo po cichu i tak wiedziałam, że ze sobą samą nie wygram i zostanę dłużej ;)). W każdym razie w piątek wyjechałam z Krk po czternastej - tym razem miałam czas, by po egzaminie próbnym wrócić do domu i przebrać się w leśne ciuchy, nie musiałam znów ekscentrycznym strojem intrygować nauczycieli i znajomych. Busem do Olkusza zajechałam trochę po ponad godzince jazdy, tam czekało mnie już tylko zahaczenie o sklep i skierowanie się na trasę do przebycia, podesłaną mi przez Kubusha, tj. 6 kilometrów asfaltem przez las. Mapę posiadałam w wersji nieco podłej, konkretnie miałam zrobione telefonem komórkowym zdjęcie trasy zaznaczonej na jakiejś stronce internetowej, i mimo tego, że skomplikowana to trasa nie była, to nie obeszło się bez niepotrzebnych obaw i stresów ;)

Z początku trochę się rozpędziłam w centrum Olkusza i zaszłam na jakiś most, ale szybko się zreflektowałam i obrałam właściwy kierunek. Później miałam iść już tylko przed siebie, okazało się jednak, że po drodze wyrosło mi rondo - i gdzie tu iść? - a później jakieś rozwidlenie... Niby nie było opcji się pomylić i po prostu musiałam wybrać dobrą drogę, ale jakiś taki niepokój i niepewność zostały zasiane. Tymczasem zaczęło się ściemniać, a chodniki szybko się pokończyły, zaczął się las, tym sposobem w narastającej ciemności dane mi było iść marnym poboczem wzdłuż nieoświetlonej drogi, gdzie jak na złość ruch się wzmagał z powodu blokady protestujących w centrum Olkusza i w jej następstwie wytworzenia się na mojej drodze najbardziej dogodnego objazdu dla samochodów. Szłam przed siebie dobrą chwilę, kiedy to zatrzymał się biały bus i młody facet zza kierownicy zagaił, czy mnie nie podwieźć. Pierwszy odruch - nie, dzięki (a nóż mi się tymczasem w kieszeni sam szykował :P), ale gdy facet ponowił propozycję a ja uznałam, że zdaje się nie mieć złych intencji, zaryzykowałam. W samochodzie dowiedziałam się, że marna teraz pora na taki spacer, kiepsko mnie na tym poboczu widać a widział mnie wcześniej jak szłam w centrum Olkusza, a że generalnie ostatnio jego kolega potrącił dziewczynę i uciekł, a ona się wykrwawiła... Zmuszona byłam jednak przerwać, by zaalarmować, że ja to właściwie potrzebuję wysiąść na takim ostrym zakręcie. Bo w stronę Bukowna moja droga miała mieć takie dwa, a samochodem to łatwo coś takiego przeoczyć... Facet się zdziwił, nie wiedział też, gdzie był w okolicy niegdyś poligon. Natomiast twierdził zdecydowanie, że do Bukowna na tej drodze pozostał już jeden zakręt i właśnie na nim mnie wysadził. Niedaleko mnie w sumie podwiózł. Wysiadłam, porównałam dziesięć razy ów zakręt z trasą z mapy... Coś mi się wyraźnie nie zgadzało. Po kilku rozmowach telefonicznych z Kubushem, który to wyszedł mi na spotkanie, by mnie odebrać, uznałam w końcu, że idę dalej przed siebie w poszukiwaniu następnego zakrętu. Tym razem przyświecałam już samochodom jadącym z naprzeciwka latarką, żebym nie skończyła jak ta dziewczyna z opowieści. Droga dłużyła się niemiłosiernie i jak na złość była prościuteńka, już z bardzo daleka widziałam małe żółte kropeczki nadjeżdżających samochodów. Kubush próbował mnie jakoś zlokalizować, wybadać, gdzie to się dokładnie znajduję - ustaliliśmy, że idę przed siebie, najwyżej dotrę do samego Bukowna i przynajmniej to mi już coś powie, tymczasem ja dwa razy poważniej zwątpiłam, czy nie nazbyt pochopnie zrezygnowałam z poprzedniego zakrętu. Szłam i szłam, minęłam tablicę gminy Bukowno, ale niewiele mi to powiedziało, wreszcie po swojej lewej wyhaczyłam jakiś domek w lesie i postanowiłam tam się dowiedzieć, gdzie się właściwie znajduję. Dowiedziałam się od nieco wystraszonej z początku moim wyglądem kobietki, że jakieś 500 metrów dalej jest dom starców. No i byłam w domu :) Właściwie w lesie, a jeszcze poprawniej, niemal na miejscu. Otóż właśnie przy tym domu seniora znajdował się zakręt, z którego Kubush z kilkoma towarzyszami mieli mnie odebrać.

Przywitałam się z czekającą na mnie delegacją. Naprzeciw mi wyszli prócz Kuby z Moną jeszcze Nakyy, Johnny z Rufusem, i - to straszne, ale nie pamiętam już, czy był tam też Sławek czy Rodzyn, a może obydwaj... W każdym razie poznałam wkrótce resztę towarzystwa. Prócz wymienionych, na miejscówce, do której po dość długiej wędrówce przez piaski sosnowych lasów dotarliśmy, dane mi było poznać jeszcze G. i M., a po drodze jeszcze Sprężola, który jednak postanowił rozbić się gdzie indziej.. I my po chwili namysłu zdecydowaliśmy się na taką opcję, toteż po zwinięciu przez chłopaków naszykowanych sobie wcześniej miejscówek, zapakowaniu i wzięciu najpotrzebniejszych rzeczy i kawałka słoniny z wędzarki, udaliśmy się w dalszą drogę; Sprężol do nas dołączył.

Miejscówkę wybraliśmy taką na jedną noc, byle zbyt mocno nie wiało i było w miarę płasko... W sumie okazała się wystarczająca, by obozować na niej do samego końca. Póki co jednak nastał czas na organizowanie sobie już po ciemku dogodnych miejsc do rozbijania się. Sprężol, porzuciwszy swój namiot, zdecydował się przewieszenie na sznurku pomiędzy drzewami poncha, Sławek i Kubush mieli namioty a Rodzyn z Johnny'm złożyli się na wspólny, podwójny komfort ;) Nakyy tradycyjnie spał pod plandeką ogrodową, mi pozostało się zastanowić, czy wbijam do panów czy rozwieszam swoje poncho. Stanęło na tej drugiej opcji. Gdy już wszystko każdy miał elegancko naszykowane, a ogień zaczął mile grzać, zlokalizowałam w swoim spaniu potencjalnie pod moimi czterema literami pniaczek... Tego mi tam brakowało. Nie bardzo widziało mi się szukanie innej miejscówki, konfiguracja drzew nie pozwalała zaś na przełożenie poncha na inny sposób. Postanowiłam pniaczek usunąć saperką któregoś z Panów. Tu z pomocą pospieszył mi Johnny, któremu należą się oklaski - chłopak tak się zawziął i nie odpuszczał, że ów pieniek wykopał, choć okazał się nie mały i przewredny - niby się cały ruszał, ale kilka korzeni twardo trzymało go w ziemi... Jednak, jak Johnny coś zaczyna, to nie ma opcji, by nie skończył - wylazł w końcu spod mojego poncha, triumfalnie dzierżąc w ręce pieniek. Zmachał się okrutnie i sporo czasu się z nim szarpał, ja już parę razy bym rozbiła to poncho gdzie indziej - ale należą się podziękowania i dozgonny podziw ;P ...Dzięki temu miałam teraz bardzo miękkie podłoże :)
Przy ogniu siedzieliśmy dobrą chwilę, za ten czas zdążyliśmy się wszyscy ze sobą zapoznać i zasymilować. Towarzystwo okazało się wyborne :) Wyśmienity był także żur produkcji Kuby, tj bardzo gęsta i brązowa zupa (gulasz?) na domowym zakwasie, z wkładką w postaci kaszy :) Postać żurku niespotykana, ale złego słowa o nim nie powiem, bo smak miał po prostu rewelacyjny... Tym bardziej, że ja po prostu przepadam za żurkiem i kaszą. Poza tym dane było skosztować innego jadła, przede wszystkim zaś napojów ;) Wyjątkowo smaczny okazał się domowy chlebek i smarowidła na bazie sało Kubusha. Gdy już wszystkich ogarnęło zmęczenie, porozchodziliśmy się do swoich posłań... Jednym się spało lepiej, innym gorzej - większości było ciepło, mnie zaś tak okrutnie tyłek wymarzł, że byłam bliska sądzenia, że umrę z zimna - oczywiście to tylko złudne wrażenie, spotęgowane alkoholem, generalnie chyba zimniej jak w ambonie w Beskidzie Wyspowym mi nie było :D Tak czy inaczej na pewno odczuwany chłód i konieczność ciągłego obracania się przyczyniły się do naprodukowania całej gamy tak okrutnie debilnych snów, że aż mi się słabo robi, jak o nich pomyślę... Już lepiej chyba zmęczyć się porządnie jakąś wędrówką za dnia i śnić o niczym, niż tak mocno w nocy angażować umysł w psychodeliczne i abstrakcyjne wizje ;]
Rano wstaliśmy mniej więcej o podobnej porze. Mnie obudziło szturchnięcie w głowę - byłam przekonana, że to pastwi się nade mną Johnny, ale okazało się, że tym razem na ten pomysł wpadł jego podopieczny i w momencie uchylenia przeze mnie w kapturze śpiwora małego okienka, tradycyjnie już wetknął mi nos w oko. Nafuczałam na niego i chwilę później postanowiłam wstać, co by nie wylądować śpiworem w kałużach na ceracie użyczonej przez Johnny'ego, które kątem oka przyuważyłam. Przez niemal całą noc padało. Jednak, że tego dnia wpadł mi do głowy niecny plan próby rozpalenia ognia zapałkami lub krzesiwem, bez użycia "niesurvivalowych" pomocy, poszłam się przejść, by nazbierać trochę rozpałki. Gdy wróciłam, pierwszy płomyk już ochoczo buchał z podłożonej kory brzozy. Patyczki przyniesione przeze mnie przydały się, tak jak i potężny płat kory - ale ogień zdecydowanie nie był mój ;) No nic, jeszcze kiedyś przyjdzie na to pora. Może to lepiej, bo tym samym w niedługim czasie dane nam było zjeść ciepłe śniadanie (w moim wydaniu znów pulpety z kuskus) i wypić coś ciepłego lub zimnego, jak kto wolał ;) Później część ekipy wybrała się do poprzedniego obozu w celu odzyskania paru istotnych fantów, w tym kociołka, trochę mięsiwa i sprzętów własnych. Wrócili po jakimś czasie. Sprężol postanowił nie odzyskiwać swojego namiotu, w którym wypaliło się poprzedniego wieczoru kilka dziurek i złamał się jeden element stelażu. Porzucił, nie chciał, wyrzucił, o czym długo się upewniał Kuba, zanim... Go dla mnie wziął B) W ten oto przedziwny sposób stałam się nową właścicielką porzuconego namiotu... A jest to rzecz nie byle jaka, mało tego, po prostu wypaśna :) Trzyosobówka będzie co prawda dla mnie zbyt ciężka na noszenie podczas wypadów wędrownych, ale już widzę tysiące potencjalnych wypadów stacjonarnych, czy to w większym i bardziej leśnym gronie, czy też bardziej kameralnym, z moim facetem. Tak, namiot będzie genialnym pretekstem do wyciągnięcia go wreszcie w teren. Przyda się po prostu niesamowicie. Dzięki wielkie, chłopaki! :D
Kuba pomógł mi rozłożyć moją nową sypialnię. Efekt przerósł moje najśmielsze oczekiwania... Ale pomińmy zachwyty, bo nie wylezę z tego namiotu :P No więc wkrótce wykreował się mniej więcej plan na ten dzień: część towarzystwa miała się udać do Biedronki w celu uzupełnienia zapasów, potem druga tura szykowała się na eksplorację położonej stosunkowo niedaleko jaskini. Ja się znalazłam w tej drugiej ekipie; podczas oczekiwania na przybycie mężczyzn z zakupami, my kręciliśmy się po obozowisku, siedzieliśmy przy ogniu i gadaliśmy, panowie zaczęli nawet w międzyczasie organizować rusztowanie pod kociołek a Sławek dodatkowo walczył z butami, które znalazł w piwnicy i które zbyt pochopnie postanowił rozchodzić. Ja trochę nie robiłam nic, trochę poszwendałam się po okolicy, poszłam też zrobić parę zdjęć - jak już Sławek pomógł mi rozwiązać problem zaparowania obiektywu i w ogóle coś tam trochę o fotografii poopowiadał.
autor: Kubush
Gdy biedronkowa tura wróciła po dość długim czasie, przyszła kolej na nasz spacer. Poszedł Kuba z Moną, Nakyy, Sławek i ja. Diabla Góra, w której to znaleźć mieliśmy naszą jaskinię, byłą oddalona o mniej więcej kilometr w linii prostej. W efekcie chwilę czasu szliśmy, ale dzięki niezawodnej nawigacji Kubusha, z odnalezieniem wejścia problemu nie było.
Wejście owo stanowiła niewielka dziura u podnóży skały, znajdującej się po drugiej stronie szczytu Diablej Góry. Postanowiliśmy zwiedzać czarną czeluść parami, by nie pozostawiać na zewnątrz bez opieki naszych rzeczy i Mony. Pierwszy w dziurę w skale wgramolił się Kubush, by wybadać, czy w ogóle warto się w nią pchać. Chwilę później z głębi skały dobiegło nas wołanie, że wszystko w porządku i druga osoba może za nim leźć, będzie gdzie nawrócić. Tu muszę nadmienić, że początkowy odcinek należało pokonywać na brzuchu, przy czym jeszcze trochę luzu pozostawało, później gardło się zwężało i by przesuwać się do przodu, trzeba było odbijać się palcami u nóg i łokciami, by wreszcie przedostać się do niewielkiej komory i dalej, minąwszy uskok po prawej, dotrzeć do następnej.
Za Kubą o jaskini wpełzł Nakyy. Gdy wyszli, zdali pokrótce relację z tego, co zastali w jej wnętrzach; ze wspomnianej drugiej komory można było próbować iść alej, jednak sprawnemu przedostaniu się do dalszej części korytarzy przeszkadzała dziura, za którą to dopiero znajdowała się półka skalna, na którą trzeba by się dostać. Bez jakichś dodatkowych zabezpieczeń lepiej było nie ryzykować. Przyszła kolej na mnie i Sławka. Pożyczyłam czołówkę, koszulę i rękawice, aparat też zdecydowałam się wziąć, choć trochę obawiałam się, że mocno na tym ucierpi. Nic się mu na szczęście nie stało, a dzięki niemu powstały pamiątkowe zdjęcia ;)
oba powyższe zdjęcia powstały dzięki Kubushowi :)
Gdy już i my byliśmy usatysfakcjonowani obijaniem się o skały i tarzaniem w jaskiniowym pyle, wyleźliśmy na zewnątrz. Słońce w tym czasie miało się powoli ku zachodowi, zatem po ogarnięciu się i zwróceniu przeze mnie pożyczonych rzeczy, udaliśmy się na szczyt Diablej, by zrobić sobie pamiątkowe zdjęcie, po czym zawróciliśmy do naszego obozu.
autor: Kubush
Po powrocie czekał nas bardzo przyjemny widok: postawiona wcześniej nad ogniem fasolka miarowo bulgała sobie w kociołku, na ruszcie wisiały mięsiwa wszelkiego rodzaju, dookoła ogniska ogarnięte były lepsze siedziska, powstała nawet ławka z zadaszeniem, konstrukcji Johnny'ego bodajże (jak nie to będzie sprostowanie :P). Już wcześniej zaczynało mi burczeć w brzuchu, teraz na myśl o szykującej się uczcie ślinka sama ciekła ;) Fasolka po bretońsku, dopieszczana przez Sprężola, czekała jeszcze na podprawienie przecierem pomidorowym i zagęszczenie zasmażką z mąki i masła. Alkohole wszelkich smaków i procentowości poszły w obieg. Nie muszę chyba pisać, że nastroje dopisywały :)
Fasolka wreszcie została dokończona. Mistrz kuchni nałożył mi porcję do menażki, aż po brzegi... Myślałam z początku, że nie podołam takiej ilości na raz, ale łakomstwo i genialny smak fasolki wyprowadziły mnie z błędu :P Była tak sycąca, że już mi niczego więcej nie trzeba było. A to był dopiero początek imprezy... Procenty coraz silniej krążyły we krwi, coraz szybciej też obiegały grono skupione przy ogniu, do którego w pewnym momencie dołączył także przybyły Pasikonik (też z psiną). W dymie ogniska wędziły się powolutku szynki, żeberka, boczki i słonina, które można było sobie poskubywać. Napoczęte zostały również marynowane grzyby (o szatańskiej papryczce Kubusha nawet nie wspominając ;]), które szybko stały się zakąską do wódki. Rozmowom na tematy najróżniejsze towarzyszył tradycyjnie typowo męski humor, niewybredne żarty i rubaszny śmiech. Tylko na moment się to zmieniło, gdy rozmowy zeszły na temat pociech leśnych ojców... Pierwszy raz dane mi było słuchać tegoż leśnego, męskiego grona, opowiadających jednym głosem z taką czułością i dumą o swoich potomkach :) W obieg poszły nawet zdjęcia dzieciaczków. Mogę stwierdzić, że mężczyźni dali mi się tym samym poznać z zupełnie innej strony i mocno mnie zaskoczyli, pozytywnie oczywiście ;)
Pominęłam zdaje się w tym wszystkim jeszcze jedną atrakcję, jaką zaliczyliśmy tego dnia (ale o brak chronologii nie ciężko na takim etapie biesiadowania ;)). Wybraliśmy się mianowicie w kilka osób do źródła Sztoły, oddalonego kilkaset metrów od obozowiska. Po drodze okazało się jednak, że trasa nam się mocno wydłużyła i urozmaiciła z tego względu, że idąc zgodnie z nawigacją, dotarliśmy przypadkiem za daleko, do wyschniętych źródeł jakiegoś dopływu. Nadłożyliśmy tym samym kawał drogi, ale dzięki temu nocnemu spacerowi na przełaj przez las (w moim wydaniu bez latarki), tradycji stało się zadość i zanurzyłam stopę w grząskim błocie dna wyschniętego koryta. Bez nadprogramowej kąpieli wyprawa byłaby niepełna ;) Wkrótce dotarliśmy do właściwego źródła. Urokliwe to miejsce, zaiste... Pomnik przyrody, opisany dokładnie na znajdującej się nieopodal tablicy informacyjnej, stanowiła woda wypływająca z grubej, zardzewiałej rury. Piękna sprawa ;] Po wyrażeniu naszych zachwytów usiedliśmy sobie na chwilę na kłodzie (ławeczce?) przy utworzonym w tym miejscu małym rozlewisku. Oczywiście pochwaliłam się butem pełnym błota. Tu padła propozycja ze strony Rodzyna (którego wzięłam po ciemku za Kubę i dopiero po jakimś czasie się zreflektowałam ;]), że pożyczy mi on swoje skarpety, które ma w obozie. Jak było powiedziane, tak się stało... Tym samym podczas imprezy zyskałam nie tylko namiot, ale i zakolanówki;]
Co się dalej działo przy ognisku, po naszym powrocie, aż do wykruszenia się wszystkich imprezowiczów, to aż nie sposób opisać... Można sobie jedynie próbować wyobrazić, jak się bawi dobrze wprawione i wesołe towarzystwo ;) W ruch poszła mąka, Sikor (nowa ksywa Nakyy'ego:P) wpierniczał po kawałeczku słoninkę znad ognia, za naciąganie czapki na oczy w końcu odwdzięczyłam się strzeleniem latarką w czoło, alkohol, znów sypanie mąką, zdjęcia indywidualne, zdjęcia grupowe, alkohol, wędzonki, Sikor dalej skubie słoninkę... Pierwsi ludzie idą spać, potem powoli wykruszają się kolejni... Zaniemagam, kładę się przy ogniu, tylko na chwilkę, nie ruszajcie mnie... Johnny przekonuje mnie jednak, żebym poszła spać do namiotu. Zbieram się, trafiam o swojej willi, wbijam się w śpiwór i zasypiam.
Rano, jak to po imprezie. Wszyscy lekko śnięci i zmarnieni, powoli się rozbudzający, trzeźwiejący, skacowani lub zmęczeni - ale chyba wszyscy bez wyjątku zadowoleni :) Ktoś ogarnął ognisko, które jednak nie chciało nas uraczyć zbyt dużym płomieniem. Starczyło jednak na zagotowanie wody i rozbudzenia się kawami i herbatami. Później pozostało nam już tylko powoli zwijać obóz, wyzbierać swoje rzeczy, posprzątać, spakować się, wziąć śmieci i ruszyć w drogę powrotną do codzienności. Parę osób wraz z Pasikonikiem poszło wcześniej, miałam propozycję podwózki do Olkusza, jednak przez wzgląd na potrzebę spaceru i towarzyszącą mi przez całe życie chorobę lokomocyjną, podziękowałam. Poszłam z pozostałymi chwilę później, zostawiając za nami czystą polanę ze zmasakrowanymi borówkami. Rozstałam się z towarzystwem przy samochodzie, pozostało mi już tylko pokonać 6 km asfaltu do Olkusza, wypić herbatę w nieczynnym jeszcze kebabie, wsiąść w busa i powrócić bez żadnych już przygód do domu, po drodze myśląc tylko o tym, czy nie lepiej było usiąść nieco dalej od pozostałych pasażerów dla ich dobra ;)

wtorek, 19 listopada 2013

Wolność jest w górach.

Ustaleniom nie było końca. Dni poprzedzające weekend nasycone były wieloma wariacjami na temat trasy, ilości osób, terminu, czasu trwania i profilu wypadu. Początkowo miał się on odbyć tydzień wcześniej, a ja w nim miałam nie uczestniczyć. Wspomniałam jedynie w wątku na forum, że chętnie bym się wybrała, ale w późniejszym terminie. Później ów termin się ugruntował, pojawili się chętni, ja jeszcze na kilka dni przed planowanym wyjazdem nie wiedziałam, czy będzie mnie na niego stać. Wreszcie potwierdziłam swoją gotowość do wybycia w teren. Zaczęło się ustalanie trasy, obecności pozostałych. Gdy już zatwierdziła się trójca chętnych, z nagła jednemu wypadła robota na weekend, drugi na wzór pierwszego zrezygnował. Ja postanowiłam iść tak czy inaczej, co zakomunikowałam owemu koledze - i tak, na moje szczęście, Soohy się przełamał i postanowił ze mną pojechać :)

Umówiliśmy się zatem w piątek ok. 11:40 na dworcu głównym - o tej porze powinnam dotrzeć bezstresowo prosto ze szkoły po porannym egzaminie próbnym, pociąg Soohego miał przyjechać trzy minuty wcześniej. Wyszłam zatem rano spakowana i gotowa do ruszenia w Gorce prosto po szkole, bez konieczności zahaczenia o dom... Dziwnie trochę się czułam z plecakiem upstrokaconym turystycznymi dodatkami i ciuchach moro, w zestawieniu z pozostałymi, normalnie i elegancko ubranymi ludźmi z klasy - ale nikt się mnie nie czepiał, mój wygląd wzbudzał tylko z ich strony ciekawość i serię standardowych pytań. Egzaminu, mającego trwać ogółem do trzech godzin (czyli teoretycznie do 11), doczekaliśmy się po 45-minutowej obsuwie czasowej, bo rano w budynku nie było prądu. Nie mogłam pozwolić sobie na pełne wykorzystanie przysługującego mi czasu, bo niemożność skontaktowania się z Soohym i uprzedzenia go o spóźnieniu powodowała, że z pisaniem starałam się możliwie sprężyć. Gdy zadzwonił mi telefon (nie wiem, czemu się nie wyłączył), skończyłam pisać ostatnie zdanie, wzięłam "torebkę" i poszłam na przystanek, by czym prędzej dotrzeć na dworzec.

Z pół godziny później przywitałam Soohego i poszliśmy w stronę dworca autobusowego. Jeszcze rano całkowicie zmodyfikowałam plan podróży, czego następstwem była konieczność poczekania do 13:10 na PKS jadący przez Gruszowiec, z którego najbardziej realne zdawało mi się dostanie przez nas na Mogielicę - najwyższy szczyt Beskidu Wyspowego, sąsiadujący z Gorcami. Od T. (to jemu robota pokrzyżowała plany), który zdaje się doskonale znać te góry, dostaliśmy informacje o bacówkach na trasie, w których mogliśmy się potencjalnie przenocować. Jedna z nich miała się znajdować właśnie za Mogielicą, także plan był taki - gdzieś z okolic Gruszowca wydostać się na nią, spędzić noc we wskazanej bacówce, następnego dnia zajść na Gorc i mniej więcej w jego rejonie wpakować się do kolejnej bacóweczki, by wreszcie trzeciego dnia mniej lub bardziej spiesznie dostać się do cywilizacji i stamtąd dotrzeć PKSami lub busami do domów. Na nasze szczęście już w autobusie dowiedzieliśmy się od kierowcy, że lepiej nam będzie wysiąść w Dobrej, co potwierdziła później sama z siebie jedna z pasażerek. Bilet ulgowy kosztował równe 10zł, także póki co spokojnie mieściłam się w swoich ramach finansowych. Podróż upłynęła przyjemnie na rozmowie o wszystkim - Soohy, o czym to żeśmy nie rozmawiali? ;) - i w Dobrej wysiedliśmy we wskazanym miejscu, gdzie wysiadła również owa pasażerka, co to nam potwierdzała trafny wybór Dobrej jako punktu docelowego. Ku naszemu zdziwieniu zaproponowała nam podwózkę do Jurkowa, skąd mieliśmy znacznie bliżej na naszą pierwszą górę. Z takiej okazji nie mogliśmy nie skorzystać :) Wpakowaliśmy się do samochodu i chwilę później stanęliśmy na maleńkim ryneczku (centrum wsi?), szykując się na podbój Mogielicy. Wstąpiliśmy jeszcze tylko do sklepu w celu uzupełnienia prowiantu i popatrzenia na batoniki (dieta ;]), po czym skierowaliśmy się we wskazanym przez życzliwą kobietkę kierunku... Droga nie była skomplikowana, zaraz za mostkiem mieliśmy odbić na prawo i iść niebieskim szlakiem. Okazało się jednak, że zapatrzeni na rosnące przy drodze wszelkie cuda natury (o których nazwach i właściwościach raz po raz informował mnie Soohy, dzieląc się swoją wiedzą i pasją), minęliśmy odnogę i "straciliśmy" dobre 30 minut (jak nie więcej) czasu potrzebnego na dotarcie na szczyt o przyzwoitej porze. Dzięki tym trzydziestu minutom zostałam zapoznana z mnóstwem grzybów i roślin, porobiłam sporo zdjęć i co nieco nawet udało mi się zapamiętać ;) Były uszaki bzowe, śliwa tarnina, dzika róża i inne różności. Zebrałam pierwsze składniki na leśną mieszankę: pędy malin, listki jeżyn, owocki śliwy (zły pomysł, rozciapały się w kieszeni). Gdy zorientowaliśmy się w błędnie obranym kierunku, wróciliśmy do mostku i poszliśmy właściwą drogą, otrzymałam również w tym czasie eleganckie kijki ścięte przez Soohego i nazbierałam jeszcze trochę owocków dzikiej róży. Tymczasem niebo zaczęło nabierać różowo-fioletowej barwy, by po chwili, przechodząc przez odcienie fioletu i szarości, pożegnało się z ostatnimi promieniami zachodzącego słońca. Byliśmy na początku żmudnej drogi na szczyt.


Soohy szedł pod górę lekko i bez jakichkolwiek oznak nadmiernego zmęczenia. Jego częste leśne wędrówki i generalnie aktywny tryb życia wyrobiły mu kondycję w wystarczającym stopniu, by bić mnie na głowę, pomimo jego braku styczności z górami od kilku lat. Na szczęście nie parł on naprzód bez oglądania się na mnie, w ogóle przez cały czas twierdził, że on się do wszystkiego dostosuje - trasy, czasu, tempa... Było mi to bardzo na rękę, bo nie dość, że moja kondycja pozostawia naprawdę wiele do życzenia (problemy zdrowotne i unikanie wf-u od gimnazjum robią swoje), to na dodatek niefortunnie w ten weekend miałam nie być w szczytowej formie. Szliśmy zatem polną, a później leśną drogą, umilając sobie podróż rozmowami na wiele tematów i różnymi spostrzeżeniami dotyczącymi samego wypadu, co chwila zatrzymując się na danie mi czasu do wyrównania oddechu ;) Zapadł zmierzch i robiło się coraz mniej widno - pozornie, bo tak naprawdę wzrok szybko przyzwyczajał się do panującego na szlaku półmroku i obeszliśmy się bez ciągłego używania mojej czołówki. Dodatkowo noc była wyjątkowo jasna, chyba za sprawą cienkiej warstwy chmur, rozświetlanych przez momentami widoczny, dopełniający się księżyc.

Długość podejścia zaskoczyła nas oboje, a telefony do T., który stał się naszym nawigatorem w potrzebie (a takowa zaszła parę razy), sprowadzały nas na ziemię w naszych wyobrażeniach o rychłym dotarciu na miejsce. Okazało się bowiem, że samo dojście na szczyt wcale nas zbawić nie miało - mówiąc o bacówce za Mogielicą T. miał na myśli bacówkę znajdującą się na polanie Skalne w okolicach Jasienia, do której od samego szczytu mieliśmy iść jeszcze jakieś dwie godzinki. Sama droga pod szczyt pod względem fizycznym była dla mnie męcząca, jednak dzięki towarzystwu Soohego jakoś to mimo wszystko przyjemnie zleciało i w końcu dotarliśmy na Mogielicę. Tam nie odmówiliśmy sobie wyjścia na wysoką wieżę widokową, z której, poza odległymi pojedynczymi światłami okolicznych miejscowości, w mroku nocy nie było widać nic. Nie zabawiliśmy na niej długo, na szczycie wieży lodowaty wiatr przenikał odzież i wydzierał resztki ciepła przegrzanego wędrówką ciała. Dziwne odgłosy, które słyszeliśmy dochodząc do wieży, w momencie wyjścia na nią ucichły. Być może to jakiś wiatrak, czujnik albo inne mechaniczne urządzenie - dowiedzieliśmy się z resztą później, że na poddaszu wieży pasjonaci komunikacji drogą radiową mają swoje sprzęty i łączą się z najdziwniejszymi zakątkami świata; może to właśnie któreś z tych urządzeń wydawało z siebie te dźwięki, które w pierwszym momencie wzięliśmy za nietoperze ;)


Ze szczytu, po rychłym wyjściu z lasu, przeszliśmy dalej Halą Stumorgową i za nią nastąpił chyba najbardziej kryzysowy moment wędrówki - zeszliśmy lasem jakieś 100-150m niżej, nie natykając się na żadne oznaczenie szlaku i tu nastąpił moment zawahania (czy iść dalej, czy wrócić do ostatnio widzianego oznaczenia). Rozważaliśmy też, wisząc nad mapą i busolą, czy mogliśmy pójść złą drogą - a jeśli tak to którą, bo mapa nam za bardzo takiej opcji nie unaoczniała. Po licznych konsultacjach z czuwających nad naszą "nocną" wędrówką T., postanowiliśmy zawrócić do polany i tam odnaleźliśmy właściwą drogę. Dalej wędrówka nie przyniosła już zasadniczo żadnych niespodzianek poza tym, że parę razy, mając pewność, że dochodzimy do celu, znajdywaliśmy się jeszcze kawałek drogi od niego i w pewnym momencie zwątpiliśmy, czy w ciemności nie rozminiemy się czasem z naszą docelową Polaną Skalne; nie było oczywiście takiej opcji, szlak przebiega przez nią i jest ona tak duża, że nie sposób jej pominąć ;) Po 21 dotarliśmy zatem na miejsce i niemal od razu pod ścianą lasu dostrzegliśmy słaby zarys naszej bacówki. Gdy podeszliśmy do niej, okazała się kompletnie czymś innym, niż się spodziewaliśmy - przede wszystkim była wielka, wnętrze zaś wydało nam się na tamtą chwilę szczytem luksusu. Oboje będąc tak naprawdę pierwszy raz w takiej bacówce, byliśmy pod niemałym wrażeniem tego, co zastaliśmy. Palenisko, ławki, podesty i pięterka do spania...



Rozgościliśmy się od razu i przystąpiliśmy do długo wyczekiwanego momentu rozpalania ogniska. I tu mieliśmy zonka ;] Ja kolejny raz z rzędu na wypad nie wzięłam ze sobą niczego, za pomocą czego można próbować rozpalić ogień. Po ostatnim zakupie zapalniczki, której wątły płomyk pozostawiał wiele do życzenia, przez wzgląd na ciągły brak posiąścia umiejętności korzystania z krzesiwa, oraz zwykłe lenistwo i wychodzenie z założenia, że "ktoś na pewno będzie coś miał", chodzę w teren pod tym względem absolutnie nieprzygotowana - czysty survival :P Soohy ma nieco inne spojrzenie na sprawę; wziął ze sobą zestaw składający się z kilku odłamków krzemienia, kawałek pilnika i hubkę z hubiaka pospolitego, spreparowaną poprzez opalenie krawędzi. Znalazła się jeszcze cała jedna zapałka. Ona to w końcu nas wyratowała i dała płomień, od którego zajęła się kora z brzozy, a później powstało "ognisko", poprzedzone to jednak było wielokrotnymi nieudanymi próbami odpalenia hubki - ostre krawędzie krzemieni zdążyły się stępić, same krzemienie pokruszyć na na tyle małe kawałeczki, by były bardzo niewygodne*, wreszcie hubka długo nie łapała iskry, lub łapała i szybko gasła, a jak nie gasła, to za nic nie chciała przekazać żaru dalej, na korę. No dobra, ale w końcu uzyskaliśmy płomyk. I co dalej? Ano nic. Rozpałka nazbierana po drodze przez Soohego elegancko podeschła i przez chwilę zapowiadało się prawdziwe ognisko... Gorzej, że szybko się skończyła, a przygotowane przed bacówką drewno było świeżo ścięte i dodatkowo całkiem wilgotne, właściwie ociekające wodą. Nawet nie było co dostawać się do wewnątrz, bo były to raczej niegrube gałęzie... Żar/płomyk jednak cały czas podtrzymywaliśmy przy życiu, normalnie chuchaliśmy i dmuchaliśmy jak na dziecko :D Niestety dosłownie, bo zerowy ciąg powodował, że bez dmuchania (a w efekcie mimowolnego płaczu i kaszlu od gryzącego dymu, stopniem zasmarkania nawet się nie chwaląc) po prostu się nie obeszło. Tak oto, wachlując mapą i dmuchając ile tchu i samozaparcia starczyło, zagotowaliśmy sobie wodę na herbatki i przyrządziliśmy "ciepłe" posiłki: Soohy kiełbaskę doprawianą przyprawami wszelakimi, ja pulpety z kuskusem. Ponieważ drugiej zapałki na rano nie mieliśmy, przezornie przygotowałam sobie większą ilość, by rano nie obejść się smakiem. Tymczasem nastała północ i mniej więcej o tej porze wbiliśmy się w swoje śpiwory, by w ciepełku i wygodzie (na tyle, na ile je sobie sami zagwarantowaliśmy, piękna sprawa... :)) przespać całe 6 godzin, do momentu rozdzwonienia się budzików, i dłużej, do nastania jasności.

Moje wieczorne przygotowanie jedzenia okazało się posunięciem taktycznym, acz nie rewelacyjnym - zimna, niepodgrzana breja niechętnie zsuwała mi się w przełyku. Ognia nie udało się rozpalić. Koło godziny ósmej* opuściliśmy naszą noclegownię, wcześniej uwieczniając na zdjęciach wnętrza (bo odkryliśmy o poranku drugą izbę ;)), zewnętrze i najbliższe otoczenie bacówki. Na polanie panowała jeszcze mgła, wszystko jednak wyglądało już zupełnie inaczej. Znaleźliśmy nawet źródełko zaopatrzone w system rynienek. Perspektywy na ten dzień nastrajały dość optymistycznie - mimo późniejszej niż planowana właściwej pobudki, mieliśmy do dyspozycji raczej dość czasu, by dojść na Gorc i znaleźć miejsce na następny nocleg wskazane przez T. - choć nie byliśmy pewni po ostatnim, czy nie będzie nas czekało kolejne zdziwienie, że bacówka znajduje się z deka dalej, niż się spodziewaliśmy ;)


Droga na Gorc upłynęła mi tym razem o tyle ciekawiej, że prócz zacnego towarzystwa Soohy'ego i pogawędek na tematy wielorakie (jakie słowo :D), dane mi było pobierać nauki z wprost niewyczerpanej, jak na mój poziom (bo kolega jest skromny i podkreślał, jak wiele jeszcze nie wie), wiedzy, okraszonej ponadto prawdziwą pasją i cierpliwością. Tego dnia dowiedziałam się o grzybach więcej niż przez całe życie ;] Soohy co rusz zatrzymywał się przy jakimś pniu, by sfotografować kolejny okaz, na temat każdego niemal dostrzeżonego grzyba był w stanie coś powiedzieć. Ja też zaczęłam tworzyć małą galeryjkę fotografii, bo nazwy i właściwości prezentowanych okazów na raz nie byłam zwyczajnie w stanie spamiętać - ale mam obiecaną pomoc w późniejszej identyfikacji :) W ten sposób szliśmy tak naprawdę od grzyba do grzyba, przez co nawet raz porządniej zgubiliśmy szlak, ale tradycyjnie wróciliśmy do ostatniego spamiętanego oznaczenia i skorygowaliśmy kurs.


Co się podczas tej wędrówki więcej działo... No właściwie to dużo się działo, ale w opowiedzianym zakresie :) Zmierzaliśmy generalnie ku Przełęczy Przysłop, gdzie oboje potrzebowaliśmy (mniej lub bardziej) zastać sklep. W którymś momencie oznakowanie szlaku było tak mylące, że zarówno my, jak i para w średnim wieku, idąca właśnie (jak się potem okazało) z owej przełęczy na Mogielicę, skręciliśmy w zupełnie złą stronę. Później mężczyzna nas zawrócił, twierdząc, że wracamy na Mogielicę, toteż zawróciliśmy i poszliśmy już w dobrym kierunku, tam, skąd oni przyszli - co się natomiast z nimi dalej podziało to już tylko oni sami wiedzą ;) Las ustąpił polanom, zaczęły się pojawiać pierwsze zabudowania, wreszcie jakieś 20 minut później dotarliśmy do drogi asfaltowej, która zawiodła nas już do samej przełęczy, zabudowanej niegęsto siedzibami ludzkimi. Minęliśmy sklep, którego zupełnie nie zauważyliśmy, bo jak sklep po prostu nie wyglądał - i w tym momencie zaczęłam biadolić, że no co jak co, ale ja do sklepu muszę... Pomijam już inne potrzeby, ale po tej nocy doposażenie się w zapalniczkę i paczkę zapałek wydało nam się zabiegiem koniecznym. Już byliśmy gotowi podejść do któregoś z domów i poprosić o jedno lub drugie, gdy z boku budki dostrzegliśmy szyld "sklep" i Soohy poszedł czym prędzej sprawdzić, czy jest w ogóle otwarty. Był :) Zakupiliśmy co potrzeba i udaliśmy się w dalszą drogę.

Nie wspomniałam wcześniej, że głównym mykologicznym celem wyprawy Sooh'ego był nigdy wcześniej nie napotkany przez niego pniarek obrzeżony. Rozglądał się za nim intensywnie, wreszcie i mi się udzieliło i zaczęłam wypatrywać grzyba nadrzewnego o intensywnie czerwonej krawędzi (taki to wygląd po podanym opisie przyjął on w moich wyobrażeniach ;)). Okazało się, że przełomowym dla niego momentem miało być moje zatrzymanie się nad rzeką Kamienicą w celu nabrania do butelki trochę wody (a tam, pianka). Napełniłam butelkę i wtem usłyszałam wszelkie oznaki nieukrywanej radości kolegi :) Znalazł on w tym czasie na pniu swojego pniarka, właściwie całą gromadkę pniarków. Wyoglądał, napstrykał zdjęć, wymacał, nazbierał... I poszliśmy bogatsi o znajomość kolejnego grzyba, nadającego się z resztą na hubkę, niebieskim szlakiem, prosto (choć pokrętnie) na Gorc.


Na szlaku grzecznościowo wykonałam telefon do właścicieli bacówki, w której tym razem potencjalnie mieliśmy się zatrzymać. Po uzyskaniu zgody na nasz nocleg i informacji, że sami na pewno nie będziemy, pozostało nam tylko do niej dotrzeć :) Od któregoś momentu Soohy zaczął zdobywać dla mnie fragmenty grzybów nadających się na hubkę - tym samym na chwilę obecną jestem szczęśliwą posiadaczką pniarka obrzeżonego, lakownicy spłaszczonej, czyrenia ogniowego, gmatwicy chropowatej i hubiaka pospolitego ;] Im wyżej wychodziliśmy, tym kolega bardziej był zachwycony mnogością różnorakich gatunków i pospolitym wręcz występowaniem swojego Grzyba Wyprawy. Nie było drzewa, na którym by czegoś nie znalazł, czasem więc korzystałam z tych jego mnogich zatrzymań i nadrabiałam drogi, a czasem zatrzymywałam się z nim dla zrobienia zdjęcia lub złapania tchu. Prócz grzybów nie brakowało oczywiście zwyczajnie pięknych (oksymoron?) leśnych krajobrazów, i choć pogoda mogłaby być widokowo wspanialsza, to na wędrówkę pod górę była wręcz wymarzona.


Do celu naszej wędrówki pozostawało nam coraz mniej drogi. Właściwie to w pewnym momencie wyprzedził nas jeden osobnik, później jeszcze ktoś... Na kolejnej polanie stanęliśmy i wyciągnęliśmy mapę, by zobaczyć, co dalej, gdzie ten Gorc. Ktoś powiedział nam, że już na nim jesteśmy. Teraz zaczęło się rozglądanie za bacówką. Była wczesna godzina, gdy zaszliśmy do niej, po drodze przywołani wskazującym drogę gestem jakiegoś człowieka - i tu zaczyna się zupełnie odrębna historia naszego wyjazdu :)

Bacóweczka okazała się dużo mniejsza od poprzedniej, ale była tym samym tak niesamowicie klimatyczna i przytulna, że z miejsca postanowiliśmy w niej zostać. Zastaliśmy w niej już jednego wędrowca, M., bardzo pozytywnego człowieka. Przed bacówką kręcili się również chyba ojciec z synem (tak wyglądali), którzy, jak się później okazało, czaili się z aparatem na zachód słońca i nocne zdjęcia bacówki. Oni nie zostali na noc, w przeciwieństwie do M., z którym zdążyliśmy się zapoznać i zasyimlować, oraz później przybyłej ekipy Mieszka, liczącej sobie trzech bardzo pozytywnie zakręconych ludzi i jednego psa. Popołudnie i wieczór spędziliśmy na błogim lenistwie i czynnościach ograniczających się do konsumpcji różnych smakowitości, rozpalania w piecu i utrzymywania ognia (nie trzeba było tu naszych zapałek ;)), rozmów i robienia zdjęć. Wszystko zachwycało - atmosfera miejsca, ludzie, widoki... Wypiłam niejedną leśną herbatkę, kosztowałam kawy z nasion kosaćca żółtego i podpłomyków z cynamonem (pierwsze - własność, drugie - wyrób kolegi), prażyłam bukiew przyniesioną z domu przez Soohy'ego, jadłam zapiekanki a nawet pizzę... Ogółem wieczór ten na pewno zapisze się w mej pamięci jako jeden z milszych i bardziej błogich momentów ostatnich czasów. Czułam się niesamowicie rozprężona, ale też pełen żołądek (poddałam się i podarowałam sobie dietę) i zmęczenie nagromadzone przez poprzednie dni, zestawione z nagłym nicnierobieniem, wzmagało z minuty na minutę moją senność. Poszliśmy we troje (z M.) spać do mniejszej izby, ekipa Mieszka po jakimś czasie wybyła z bacówki na nocny spacer, by powrócić gdzieś przed czwartą.



W nagrzanym pomieszczeniu przy piecu spało się wybornie - niby twardo jak zwykle, ale i tak inaczej :) Nad ranem nieznacznie przebudził mnie powrót sąsiadów, ale spałam dalej. Również budzik M. nastawiony na wstanie przed wschodem słońca i łapanie tego magicznego momentu z którejś polany nie wywarł na mnie zbytniego wrażenia. Wstałam o jakiejś tam porze, nie ostatnia z resztą, bo choć Mieszko już buszował po izbie, jego towarzysze twardo odsypiali nocne marsze. Dzień rozpoczęłam wyjątkowo udaną herbatką z gałązek świerkowych i owoców róży - była sama w sobie tak dobra, że nie trzeba jej było zwykłej torebkowej czy nawet ziarnka cukru. Później zostaliśmy zaproszeni przez Mieszka do wspólnego śniadania w postaci kaszy jaglanej wymieszanej z czymś w rodzaju leczo. Tu następuje ten moment, który szalenie lubię, tj. nie wiem, co się w jakiej kolejności dalej działo ;) W każdym razie był spacer z baniakami po okolicy i udanie się do pobliskiej bacówki po wodę, było podziwianie Tatr i "gubienie" psa, znającego te góry lepiej od któregokolwiek z nas (noo, może nie od M.), były zdjęcia, opowieści o Królu Gór i Bazylice Królowej Gór, batonowanie drewna, eksploracje bliższe i dalsze, kolejne smaczki kuchenne, kolejne zdjęcia, grzyby, dachy, wspaniałe widoki, mycie naczyń szyszką i wrzątkiem, opalanie stóp, zabawy z psem, gapienie się przed siebie, słuchanie, rozmawianie i milczenie... Dla takich chwil właśnie warto przełamywać swoje ograniczenia, warto szukać mimo wielu niepowodzeń, warto trwać na codzień, by żyć choć przez chwilę.


Późnym popołudniem zebraliśmy się do drogi powrotnej. Kolega M. opuścił nas wcześniej, my z Soohy'm załapaliśmy się na podwózkę do Krakowa - ekipa Mieszka właśnie stąd przybyła samochodem i dysponowała dwoma miejscami wolnymi :) Musieliśmy jedynie wyjść nieco wcześniej, by dojść do asfaltu, skąd to mieli nas zgarnąć - sami zaparkowali samochodem przy jakimś domku nieco wyżej asfaltu, ale i tak ich samochód ledwo tam wyjechał, dociążony nami z plecakami mógłby nie podołać gruntowej drodze. Na odchodne dostaliśmy porcję fantastycznych widoków zachodzącego słońca po prawej i wschodzącego na pomarańczowo księżyca po lewej. Przez chwilę nie wiadomo było, gdzie oczy podziać...


Zapadł zmierzch, jednak w dół, jak i poprzedniej nocy, schodziliśmy zasadniczo nie używając latarki - księżyc w pełni wystarczająco oświetlał drogę. Na rozdrożu jednak, poniżej zaparkowanego samochodu, zatrzymaliśmy się i kompletnie zgłupieliśmy - niby mieliśmy iść drogą w dół, ale czerwonym szlakiem, a tego w tym miejscu kompletnie nie mogliśmy odnaleźć. Było kombinowanie z mapą i busolą, niby wiedzieliśmy, gdzie iść do tego asfaltu, jednak bateria w moim telefonie zaczęła definitywnie zdychać, i z obawy przed brakiem możliwości porozumienia się w razie jakichkolwiek problemów z ekipą Mieszka, postanowiliśmy na nich zaczekać. W końcu posłyszeliśmy gwizdy na zawołanie psa, który poszedł z nami, wkrótce potem przy samochodzie zakręcili się towarzysze powrotnej podróży. Upewniwszy się, którędy mamy zejść, pospieszyliśmy z Soohym naprzód i dosłownie kawałek przed asfaltem zostaliśmy dogonieni przez zjeżdżającą z góry ekipę. Wpakowaliśmy się jakimś cudem do małego samochodu (pies z właścicielem jechali na miejscu pasażera obok kierowcy, my w trójkę byliśmy z tyłu z dwoma plecakami i głośnikami, z których szła pozytywna nuta radiowa. W takim klimacie zajechaliśmy do Krakowa, gdzie na Rondzie Matecznego wysiedliśmy i chwilę później Soohy wsiadł w autobus jadący w stronę dworca głównego, a ja zostałam na przystanku sama, z plecakiem i wspomnieniami. Weekend zakończył się, pozostało mi tylko przedostać się przez miasto bez niepotrzebnego ścisku w autobusach, co zapewniły mi mój wygląd i zapach :D (oraz, niewątpliwie, zakupiona na ten wyjazd na targu za pięć złotych czapka menelówka ;))



...W łóżku i pościeli, po prysznicu, śpi się całkiem nieźle, ale dałabym wiele za możliwość zasypiania co noc w śpiworze i brudnych ciuchach, na klepisku, dechach lub po prostu w lesie, pośród przyrody i nieskończonej wolności... Mam nadzieję jeszcze nie raz tego doświadczyć :)


* Ponieważ w relację wkradły się pewne "nieścisłości", spieszę z wyjaśnieniami - patrz komentarze ;)