wtorek, 30 kwietnia 2013

Dupa z przygotowaniami do Pierwszej Wyprawy, czyli niedźwiedź nieupolowany.

Tak, coś tam już się zająknęłam w poprzednim poście na temat jutrzejszych planów... A przecież jeszcze wczoraj miałam wznioślejsze, wspanialsze - miałam się udać na Pierwszą Wyprawę! I co? I lipa. Przygotowana po pas, po szyję, wciąż pozostaję bez przenośnego dachu nad głową. Zbyt późno zamówiłam pałatkę... Wcześniej nie miałam kasy, zrobiłam to dopiero w niedzielę. Przez internet. A wiadomo, w niedzielę sklepy internetowe niekoniecznie rwą się z wysyłaniem produktów. Logiczne było, że wyślą w poniedziałek... Ale już nie taką oczywistością było to, co zakładałam: że przesyłka przyjdzie mi we wtorek, najpóźniej w środę. Ok, mamy wtorek i nawet przesyłka niedzielna zdążyła do mnie dotrzeć, ale nie ta co naprawdę trzeba. Przywieziono mi menażkę. Dlaczego akurat ona mogła dojść w tym czasie, a nie pałatka? Nie muszę zaraz w terenie gotować wykwintnego obiadu, a tak bardzo przydałoby się mieć pod czym spać :/ Zatem niepocieszona ekspresową dostawą menażki zrzędzę cały dzień z powodu braku pałatki. No bo jak, JAK mogłam liczyć na to, że jeśli nie dziś, to przyjdzie jutro?... Przecież jutro jest dzień ustawowo wolny od pracy. Poczta nie funkcjonuje, nic nie jest czynne. I tak, jak myślałam sobie, że najwyżej ruszę jutro po południu, tak teraz śmiem wątpić, czy w czwartek w ogóle wyruszę. Bo kto wie, czy w czwartek mi to dostarczą... Poza tym mój misternie przygotowany majówkowy plan i tak runął, i tak jedna nocka w terenie to nie to samo co dwie. W jedną, pierwszą noc to nawet oka nie zmrużę.

Wygląda więc na to, że jutro muszę sobie zorganizować dzień inaczej. Tak jak pisałam w poprzednim poście, mam już pewną wizję zastępczą, tylko zakłada ona delikatnego prztyczka w nos Mojego. Wolałabym tego uniknąć, chciałabym jakoś pogodzić potrzebę zwiedzenia rowerem kolejnego kawałeczka okolicy z potrzebą spędzenia czasu wspólnie z lubym. Jak na złość znów musi się to gryźć, wzajemnie wykluczać. Czy już zawsze tak będzie? :(

Podsumujmy jednak, coby już dać spokój sobie ze zrzędzeniem: Pierwsza Wyprawa w majówkowym terminie definitywnie odwołana. Takowa odbędzie się kiedy indziej, możliwie szybko. Jak tylko już będę miała pałatkę, wyznaczę sobie termin. Żeby znów nie dzielić skóry na niedźwiedziu.

Opóźniona relacja z wyprawy do T.

Wir wydarzeń i marzeń ostatnich dni wciągnął mnie tak bardzo, że nie wspomniałam ani słowem o fantastycznej przecież wyprawie rowerowej do jednego z większych kompleksów leśnych w bezpośrednim sąsiedztwie mojego miasta. Choć w założeniu chciałam się dostać dalej, aż do podmiejskiego zalewu, wyprawę zdecydowanie zaliczam do udanych. Głównie dlatego, że... Był ze mną mój luby ;) To przez wzgląd na niego skróciliśmy trasę, na rower usiadł pierwszy raz w tym sezonie i nie wytrzymały tego jego cztery litery. Mimo, że ma silikonowe siodełko, amortyzację i sprawny rower, w przeciwieństwie do mnie;)

Tak więc za punkt startowy obrany został jego dom, choć tak naprawdę wcześniej musiałam tam dotrzeć (kolejne paręnaście - parędziesiąt? km). Na rowerze. Przejechałam więc duużo więcej jak on, na dużo gorszym sprzęcie... Napawa mnie to dumą, nie powiem :P Ale wracając do samej wyprawy: przedostaliśmy się przez tereny zabudowane, docierając wreszcie pod las. W przydrożnym strumyku pięknie kwitły kaczeńce, nieco dalej trzech dorodnie nawalonych panów. W zaroślach spoczywało też mnóstwo śmieci, a pod koła wypełzały winniczki. Zadecydowałam, że jedziemy prosto, w las (to ja byłam głównodowodzącą). Trasa szybko okazała się biec pod górę i być wysypaną piachem. Nie dało się po tym jechać (szczególnie moim rowerem, z oponami przystosowanymi do jazdy po gładkim asfalcie), zatem część tej drogi rowery pchaliśmy. Byliśmy trochę za głośno, w pewnym momencie za plecami przemknęły mi dwie sarny. Mój nie zdążył ich zauważyć, a były tak bliziutko...



- O, przypomniało mi się :) Parę dni wcześniej byłam u niego, siedzieliśmy w romantycznej scenerii zmierzchu, pośród łąk i zagajników otaczających jego dom... Obserwowaliśmy wtedy dwie sarenki przemykające przez pole. Jedna poszła w krzaki za drogę, druga nas wyczaiła... Stała na polu i obserwowała nas znieruchomiała, a my ją, przytuleni do siebie :) Taka dygresja ;) -

No. W pewnym momencie piach się skończył, dało się jechać. Świeża zieleń młodziutkich listków buczyny pięknie kontrastowała z szarymi pniami... Coś fantastycznego, te widoki, to powietrze, panująca w lesie magiczna aura. Zaliczyliśmy pierwszy dłuższy postój. Rozłożyliśmy się pod drzewem, nieopodal innego, ze złamaną, miarowo skrzypiącą na wietrze gałęzią. Na prowizoryczne siedzisko rozłożyłam żółtą przeciwdeszczówkę znad morza. On oparł się o drzewo, ja o niego... Jedliśmy marchewki, potem po bułce z serkiem topionym, na koniec wzięte przez niego z domu ciasta. Było nam ze sobą naprawdę dobrze, co tu wiele mówić :)



Ruszyliśmy w dalszą trasę, gdy zrobiło nam się zimno a pogoda zdawała się psuć. Przejechaliśmy przez las, zerkając co jakiś czas na mapę; jechaliśmy zgodnie z "niższą" odnogą zielonego szlaku... Dopóki nie wyjechaliśmy przy czymś, co wzięliśmy za zaznaczony na mapie fort, który znajdował się przy "wyższej" odnodze. Moja druga połowa wyśmiała mnie za brak orientacji w terenie z mapą w ręku. Ten się jednak śmieje, kto się śmieje ostatni :) Okazało się bowiem (jak już w domu sprawdzałam w googlach), że nie dotarliśmy do fortu tylko czegoś w stylu pieca przy kamieniołomie, czyli przy "niższej" zielonej odnodze. Orientacja mnie nie zawiodła, zmyliło tylko to bliżej nieokreślone "coś".

Dalej pojechaliśmy już asfaltem przez urokliwe skądinąd zabudowania. Znaliśmy tę trasę z poprzedniego roku. Wyjechaliśmy pod stromą górę do klasztoru, potem ostro w dół na trasę nadwiślańską.




Przemieszczaliśmy się wałem, po lewej mając rzekę, po prawej zaś mijając niewielkie skałki wspinaczkowe, zarośla, mały akwen wodny. Dojechaliśmy do potężnej "kładki" przerzuconej przez rzekę na drugi brzeg, wiodącej zaraz obok mostu stanowiącego część ruchliwej drogi. Na drugim brzegu po burzy mózgów padła decyzja odpuszczenia sobie zalewu (również przez to, że wyznaczona przeze mnie trasa rowerowa inteligentnie wiodła fragmentem autostrady :P). Pojechaliśmy kawałek wałami, rozłożyliśmy drugi piknik, tym razem z szynką, bochenkiem chleba, serkiem topionym i resztą ciasta i marchewek. Po posiadówie zawróciliśmy.

Zahaczyliśmy w drodze powrotnej o pobliskie miasto, bo Mój potrzebował iść na niedzielną mszę. Jak na złość w każdym kościele była o tej samej porze, czyli za późno. Fragment trasy pokonaliśmy autobusem, w którym miło nam się rozmawiało o wspinaczce z napotkanym dawnym znajomym. Wróciliśmy do domu mocno zmęczeni, ja dodatkowo znużona towarzyszeniem Mojemu we mszy. Choć z tego co widziałam, uważniej niż on słuchałam czytań i kazania... Ten nieplanowany przeze mnie punkt dnia troszkę popsuł mi całokształt, myślałam naiwnie, że przez wzgląd na planowaną wspólną wycieczkę chłopak wpadnie na to, by iść do kościoła wcześniej. No ale nie wpadł, a ja mu uczestnictwa w ważnej dla niego religijnej ceremonii nie zabronię. Wkopał mnie trochę, tyle. Następnym razem będę głośno wołać, by szedł do kościoła z rana, jeśli faktycznie się gdzieś ze mną wybiera.



A'propos wybierania się gdzieś - jutro może wybrałabym się nad ten zalew, i dalej, do Doliny M. i pewnego rezerwatu przyrody, będącym w niedalekim sąsiedztwie mojego miasta. Tylko że znów jest to trasa niekrótka, na którą chłopak się nie pisze... A głupio mi jechać samej, szczególnie gdy muszę najpierw od niego odebrać rower. Nie wiem za bardzo, jak z tego wybrnąć... Chciałabym z nim spędzić ten dzień, ale jego pracoholizmu (nawet w Święto Pracy, z zasady od pracy wolne!) nie przeskoczę. Tak więc, zobaczymy co to będzie.

poniedziałek, 29 kwietnia 2013

Przygotowania do Pierszej Wyprawy

Od jakiegoś czasu stopniowo, choć dość intensywnie przygotowuję siebie i otoczenie do podjęcia przeze mnie największego wyzwania: realizacji głębokich, pierwotnych potrzeb obcowania z naturą. Doceniłam spacery, jazdę na rowerze, pływanie. Przestał mi być straszny wysiłek fizyczny, odnalazłam samozaparcie w wykonywaniu wielokrotnie żmudnych i momentami zniechęcających działań. Zmagam się ze swoją fizycznością, zmagam się z psychiką. Mimo tego, że od zawsze byłam ciekawa nowego i dość odważna, głęboko wpojone przez społeczeństwo przekonania sieją w moim sercu delikatny niepokój. Czy sobie poradzę? Czy przetrwam w samotności parę dni, zdana tylko na siebie? Czy zdołam się obronić, jeżeli ktoś lub coś postanowi naruszyć moją samotność?... Mam pewne obawy, nie bardzo jeszcze wyobrażam sobie jak oto odpieram atak napastnika w postaci zdziczałego psa, lub też pijanego agresywnego faceta. Przygotowuję się do tego: kreuję sobie wizje potencjalnych złych zdarzeń w głowie po to, by je nieco "oswoić" i później, jak przyjdzie co do czego, nie spanikować. Nie mogę stracić głowy, muszę wiedzieć, w którym momencie wyciągnąć gaz policyjny tudzież nóż. Mam przy tym nadzieję, że w tym celu nigdy ich nie będę musiała użyć. Bo z drugiej strony przecież, prócz przygotowań "mentalno-obronnych", staram się ogarnąć wszystkie rozsądne wskazówki, na jakie się natykam. Przecież las to ostatnie miejsce, do którego mógłby się udać napalony facet szukający bezbronnej ofiary. O ile jest to las daleki od zabudowań, ba, w odpowiednim oddaleniu od wszelkich siedlisk ludzkich. Będę rozważnie wybierać miejsce na rozbicie obozu. Ma na niego nie trafić żaden człowiek, czy to lump czy spacerowicz. Tak więc, człowiek, będący tak naprawdę największym zagrożeniem, jest też zagrożeniem mało realnym. Prędzej z dala od osad ludzkich mogę się spodziewać zdziczałego psa. Ale po to też kupiłam ten gaz... Poza tym takie psy też coś muszą jeść, bardziej prawdopodobne jednak, że będą się kręcić w pobliżu jakichś wiosek. Poza psami żadnego zwierza raczej bać się nie powinnam; w wilcze czy niedźwiedzie okolice na razie nie zamierzam się wybierać, pozostałe zwierzęta mogą mi zrobić krzywdę tylko, jeśli same poczują się skrajnie zagrożone. Wiem zatem, że dziki niekoniecznie boją się ognia (w przeciwieństwie np. do wilków), są dość szybkie ale mało "skrętne". Jak już miałby na mnie takowy zwierz szarżować, powinnam stać jak słup, by w ostatnim momencie odskoczyć w bok. Co do saren, jeleni, danieli... Rany, strasznie bym chciała zobaczyć którekolwiek :) Dzika zresztą też. Choć niekoniecznie nocą. Nocą to pewnie będę umierać ze strachu już na sam dźwięk przemykającej gdzieś w zaroślach myszy...

Marzy mi się to spotkanie z naturą. Pragnę oddychać tym samym powietrzem, co sarny czy dzięcioły, słyszeć te same dźwięki. Chcę móc się wsłuchiwać cały dzień w otaczającą mnie muzykę lasu. Trzaski gałązek łamanych pod butami, szum konarów poruszanych rzez wiatr, skrzypienie łamiących się gałęzi. Zwierzęta zmierzające do wodopoju, ptaki wijące gniazda. Chcę, by las mnie przeniknął do głębi, chcę poczuć całą sobą naturalny rytm nieczłowieczego życia, wolność. Chcę być częścią większej, harmonijnej całości.

Moment mojego pierwszego zanurzenia w przyrodę nadciąga coraz szybciej. To już za dwa dni... Wciąż nie do końca mogę uwierzyć, że to zrobię. Że spakuję plecak, ubiorę się, wezmę najpotrzebniejsze rzeczy, wyjdę z domu i ruszę przed siebie. Mam wrażenie, że znajdę sobie wymówkę, że jakoś się wymigam... Bo gdzieś w środku odzywa się lęk przed nieznanym. Nie przed naturą, przed dzikością. Tak naprawdę boję się konfrontacji z samą sobą. Jaka jestem? Czy będę dość odważna? Czy będę dość rozsądna? A silna? Czy starczy mi sił fizycznych, by podołać długiej wędrówce zwieńczonej rozbiciem obozu? Czy starczy mi siły walki i woli ducha, by nie zawrócić w połowie, kiedy to w trudach i niepowodzeniach przebijać się będzie myśl o tym, że nie walczę o przetrwanie, że mam za sobą "plecy" - wygodne łóżko, obiad? Tego się boję najbardziej... Że się poddam. Nie mogę do tego dopuścić. Nie mogę oddać walkowerem moich marzeń, które całe życie tkwiły we mnie uśpione, by ostatnimi czasy ewoluować i rozbuchać się do rangi tych najdzikszych i najwspanialszych?

Biję się z myślami, a równocześnie przychodzi mi wciąż konfrontować moje marzenie ze sceptycyzmem i strachem innych. Chłopak we mnie nie wierzy, widzę, że moje plany traktuje jeszcze z przymrużeniem oka. Nie dopuszcza jeszcze myśli, że to zrobię. Boi się tego zbyt mocno, by wziąć to na poważnie. Dopiero pojutrze zacznie przeżywać, może namawiać do rezygnacji. Do mamy już dotarło, robi wszystko, by mi ten pomysł z głowy wybić. To dodatkowe obciążenie, mieć ją na sumieniu... A mam, bo strasznie przeżywa mój pomysł, denerwuje się, jest przerażona. Widzi tym szaloną, nieprzemyślaną fanaberię. Nawet nie próbuję jej przekonywać, jak bardzo tego potrzebuję i jak fantastyczną rzeczą może się okazać moja wyprawa. Skupiam się na rzeczowym przekonywaniu co do mojego przygotowania na każdą ewentualność. "A jak to będzie grupa facetów..." - "Gaz ma zasięg do 4 metrów". - "A na ciebie nie zadziała, co?" - "No przecież to nie jest tak, że psikam i stoję, przyglądając się efektom. Używam i uciekam." I tak odbijam jej kolejne argumenty, które biedna mnoży jak może... Ja jej nie przekonam, ale ona mnie też.

Od początku zainteresowania tematyką survivalową, tj. od jakiegoś dobrego miesiąca (naprawdę intensywnego, jeżeli chodzi o przeczytane relacje, wypowiedzi, spostrzeżenia na forach, artykuły - nawet książkę). Przez ten czas nabrałam początkowych przekonań, w jakiej formie chcę się zajmować survivalem: nie ekstremalnej, ale na pewno przy minimum sprzętu i "pomocy" cywilizacyjnych. Zwyczajnie mnie na nie nie stać. Jedzenie chcę na miarę możliwości znajdować w terenie, czyli na razie liczyć na to nie mogę, bo moja wiedza zoologiczno-botaniczna w kwestii organizmów jadalnych jest jeszcze marna, a umiejętności żadne. Chcę aktywnie chodzić po lesie, zatem rozbijanie wielkiego obozowiska nie wchodzi w grę. Niezbędnik survivalowy zawsze mam mieć przy sobie, nic ponadto. Odrzucam wszystko, bez czego się obejdę, nie umierając przy tym z głodu i brudu.

Sporo zainwestowałam w to moje marzenie, choć starałam się iść po kosztach. Nie mogę tego teraz tak zostawić :) Zdążyłam kupić nóż, plecak 30litrowy, dwie pary spodni w taniej odzieży, kurtkę z demobila, krzesiwo, latarkę, pompkę do roweru (to po przygodzie z pchaniem go od stacji do stacji), gaz. Na dniach spodziewam się pałatki, mającej służyć również jako peleryna przeciwdeszczowa, oraz menażki. Mam nadzieję, że do środy dotrą, bo najpóźniej w środę po południu zamierzam wyruszyć. Muszę jeszcze skompletować apteczkę (na razie zakupiłam jodynę i węgiel lekarski) - potrzebuję plastry i bandaż opatrunkowy, może coś przeciwbólowego (choć z zasady nie używam). Za bukłak posłuży mi butelka mineralki, nie stać mnie już na nic więcej, trudno. Szczególnie nie mogę przeżałować pewnej aukcji na allegro, gdzie wystawione są fantastyczne trekkingowe spodnie. Byłyby idealne na wyprawy, ale prawdopodobnie ich nie kupię, bo już żywcem nie mam za co... Z ubrań potrzebuję docelowo jakichś t-shirtów, spodni właśnie, bielizny i skarpet. Tych ostatnich prawie nie mam, na pewno muszę je jutro dokupić. Przydadzą mi się dobre buty, na razie wystarczyć muszą treningowe, lekkie Reebooki, chłonące wodę jak gąbka ale i szybkoschnące, przewiewne, wygodne i zapraszające do środka tumany piachu. Nic lepszego na razie nie wymyślę, choć z góry wiem, że to zły pomysł. Cóż więcej... Zapalniczka, tak, muszę kupić jakąś zwykłą. Potrzebuję też zorganizować pojemniczek na hubkę, ale nie mam na razie pomysłu. Przydałby się też pasek do spodni - szukałam dziś w taniej odzieży jakiegoś skórzanego, ale wyszłam z sukienką. Cholera, żałuję tej sukienki, kupiłam ją tak trochę pod chłopaka, dla równowagi, żeby całkiem się nie załamał... Ale byłą droga i przez to nie stać mnie na te spodnie :( No. Może jutro od mamy coś na jakiś pasek wyżebram... A, i worki foliowe potrzebuję. I papier toaletowy ;)

środa, 24 kwietnia 2013

Wybuch życia :)

...No i z wczorajszym pierwszym prawdziwym deszczem zieleń wybuchła :) Uwielbiam ten moment, jak dosłownie z dnia na dzień drzewa i krzewy pokrywają się solidną zieloną mgiełką, jak niektóre z nich zakwitają... Wczoraj wracałam po tym deszczu do domu i napatrzeć się nie mogłam - nawet trawa stała się jakaś taka bardziej soczysta. Planty całe są zroszone różnymi odcieniami zieleni, w jednym miejscu jest urocza polanka hiacyntów. Jakoś mi tak się lekko na sercu zrobiło. Ehh, ale to wszystko dlatego, że się starzeję :P Dawniej to lato było moją ulubioną porą roku, zaraz potem zima. Jesień i wiosna jakoś mnie nie ruszały. A teraz chciałabym zatrzymać wionę na dłużej, jak sobie pomyślę o letnich upałach, miejskim kurzu i żarze bijącym od asfaltu... Brrr. Trzeba będzie uciekać gdzieś nad wodę ;)

Tymczasem jednak należy się cieszyć jak najmocniej z otaczającego nas dookoła życia. Widzę je wszędzie, w skali makro za szybami autobusu, na trawniku wzdłuż chodnika prowadzącego na przystanek, w ptakach zbierających paproszki na gniazda. I w skali mikro, na moim podwórzu, w kolejnych pędach kokoryczki w postaci zuchwale przebijających się przez ziemię grubiutkich kiełków. Tej nocy przybyły kolejne dwa, razem będzie dziesięć. Jak się cieszę, że jej u mnie dobrze! Uwielbiam tę roślinkę - oby jej było więcej i więcej :)

 
kokoryczka w rozkwicie; w zeszłym roku miała zaledwie 3 kwitnące pędy



Teraz muszę pomyśleć o skalniaku. Skalnica mi zmarniała, dwie roślinki zniknęły na amen... Niebawem upoluję coś nowego i czym prędzej dosadzę.

niedziela, 21 kwietnia 2013

O obijaniu kolan i noszeniu towarzysza

Po raz kolejny, pozytywnie wyczerpana, zdaję dziś relację z nowej wycieczki. Tym razem będzie ona bardzo oszczędna w słowach, bo jestem już lekko śpiąca... Za to zdjęcia wiele oddają :)

Po wczorajszej przejażdżce rowerowej myślałam, że się przeziębiłam. Wieczorem było mi zimno, dopadło mnie kichanie. Dziś jednak wstałam wypoczęta, zdrowa i gotowa na kolejne odkrycie. Porobiłam parę rzeczy w domu, przygotowałam dość wczesny obiad, potem wypiłam na podwórzu niespiesznie herbatkę, wytyczyłam wstępne cele, obmyśliłam z grubsza trasę, zebrałam się i pojechałam. Pierwszy cel - dziki brzeg Wisły. Udałam się nad nią, tym samym przecinając jedynie przemysłową dzielnicę - i dotarłam nad brzeg, za plecami mając wielkie kominy elektrociepłowni. Brzeg... Nie tak prędko :) Od wału do brzegu pozostawał spory kawał zarośniętych terenów zalewowych. Przedzierałam się przez nie czasem, by dotrzeć do wąskiej, ledwo co zarysowanej ścieżeczki. Gdy nikła w plątaninie konarów pochylonych drzew, lub też stawała się miękkim materacem położonych trzcin, wycofywałam się na wał. Gdy jakieś miejsce było szczególnie urokliwe i obiecujące, brałam rower w ręce i przenosiłam go, pokonując krótsze lub dłuższe, łatwiejsze lub trudniejsze odcinki.








Po drodze urządziłam sobie dwa postoje, pożywiając się zabranymi ze sobą sucharkami i woda mineralną. Pierwszy miał miejsce na wysokiej rampie powodziowej, z której miałam piękny widok na gęstwinę zarośli i kwitnących łęgów. Miejsce było tak zaciszne, że po jakiejś chwili dopiero usłyszałam ruch w zaroślach. To dwie łanie przepłoszone moim chrupaniem zerwały się do ucieczki. Były może ze trzy metry od rampy, czyli, uwzględniając jej wysokość, może niecałe pięć ode mnie. Długo odprowadzałam je wzrokiem - nie uciekły daleko. Ja zaś pozostałam, zachwycając się widokiem złocistobiałych bazi.



Drugi postój wymusił na mnie przewalony pień drzewa tuż nad brzegiem. Tarasował ścieżkę a ja byłam chwilowo zmęczona, postanowiłam więc wykorzystać okazję i ugasić pragnienie, moszcząc się wygodnie na poziomym, grubym konarze.






Dalsza trasa upływała pod znakiem zmagań ze sprzętem i terenem, ale mimo wszystko był to bardzo przyjemny odcinek, czasem tylko przerywany zyganiem do samej siebie "w dupę jeża". Przedzierałam się w dużej mierze przez jakieś kamieniste i poryte nadwiślańskie ugory rolne. Parę razy zaliczyłam glebę, potłukłam kolano. Widoki były jednak miłe oku, wciąż miałam ochotę na więcej. W pewnym momencie, posiłkując się mapą, musiałam skorygować moje pierwotne plany zdobycia pewnych odległych zbiorników wodnych; wypuszczając się aż do nich, musiałabym potem wracać tą samą trasą, by dotrzeć do najbliższego mostu. A potrzebowałam się przedostać na drugą stronę, by wrócić do domu. Nie wiedziałam ponadto, czy po drodze nagle nie opadnę z sił, a nie miałam przy sobie portfela, by coś kupić. O jego braku zresztą będzie dalej ;) Kończyła mi się woda, a tylne koło zrobiło się ciut za miękkie. Zdecydowałam: tamto kiedy indziej, teraz powoli trzeba myśleć o końcu wycieczki. Przejechałam przez most i tak oto znalazłam się w "nieucywilizowanej" dzielnicy miasta.

Dalszą trasę miałam pokonać asfaltem, postanowiłam więc na najbliższej stacji benzynowej (nie takiej znów bliskiej, trzeba było nadłożyć drogi) dopompować koło celem zwiększenia komfortu jazdy. Dotarłam, wetknęłam pistolet na wentyl, co oczywiście spowodowało rychłą ucieczkę pozostałego powietrza. Puszczam powietrze z kompresora... a tu nic. Kombinuję chwilę, po czym idę do faceta obsługującego sklep, z zapytaniem, czy kompresor nie działa. A ten mi odpiera, że działa, tylko trzeba zapłacić... Okazało się, że trzeba było zapłacić całą złotówkę, której nie miałam, a mój rozmówca był na tyle przywieszony, że nie wpadł na to, że mógłby mi z dobroci serca tą złotówkę dać. Po bezskutecznej pogawędce i próbie nakierowania go na tę jakże bystrą myśl, poddałam się i zawróciłam na główną trasę, prowadząc rower obok siebie. Szłam i szłam, czekając następnej stacji... Nie było. Po drodze zaczepiałam przejeżdżających rowerami, czy nie mają pompki. Jeden facet miał, ale okazała się zła. Kobieta nie miała. Trzeci z zaczepionych (jakieś 50 minut później) miał, napompował, życzył miłego dnia. Oj, był miły :) Dalej, delektując się już komfortem jazdy zrezygnowałam jeszcze chwilowo z powrotu do domu na rzecz kolejnego miejskiego zalewu. Nie urzekł mnie szczególnie z tej "rekreacyjnej" strony - po pierwsze dużo ludzi, po drugie widoki nie najcudniejsze, po trzecie śmieci. Jechałam wzdłuż linii brzegowej, dopóki ścieżka rekreacyjna ustąpiła miejsca dzikiej. Stamtąd widoki były już ciekawe, ale podróż okazała się ryzykowna i dalece niekomfortowa. Część ścieżki była oberwana, tak więc stąpałam ostrożnie po osuwisku, by nie wpaść do wody razem z niesionym w rękach rowerem. Towarzyszył mi jazgot yorka i głuchy wark wilczura zza siatki oddzielającej urwisko od jakiegoś ogródka działkowego. Czekałam tylko dziury w ogrodzeniu, przez którą poczciwa psina mogłaby się wydostać i mnie zagryźć. Czułam się przy tym wszystkim jednak zaskakująco dobrze i spokojnie, wspomnienia wyniosłam dobre i przynajmniej ciekawe ;)








Znad zalewu skierowałam się już możliwie prosto do domu. Zaś teraz, znad laptopa... Prosto do łóżka:)

Zielone oblicze Szarej Damy

Wybrałam się wczoraj rowerem w pełną betonu i bloków dzielnicę miasta po to, by odnaleźć jej zielone oblicze. Udało mi się. Wiedziałam o istnieniu pewnych charakterystycznych miejsc, o innych nie miałam pojęcia - jedne i drugie, jako dziecię tego miasta, odkryłam dopiero wczoraj. I na wczoraj nie poprzestanę, to dopiero początek:)

Najpierw skierowałam się w stronę Łąk. Są one prawnie zatwierdzonym "użytkiem ekologicznym", co oznacza mniej więcej tyle, że żadne bloki się tam nie postawią (choć ściśle te tereny otaczają). Ogromny obszar pokryty jest jeszcze suchymi, zeszłorocznymi zaroślami i sitowiem, z przebijającą się gdzieniegdzie zieloną trawą i kwitnącymi łęgami. Tablice pojawiające się przy wiodącej na przełaj Łąk ścieżce obiecują mi rzadkie okazy ptactwa i roślinności charakterystycznej dla dawnych, nadwiślańskich łąk. Nie znam się na ptakach, ponadto jestem przejazdem - dostrzegam więc głównie sroki i bażanty. Na pięknie kwitnące kosaćce jest jeszcze za wcześnie. Podbudowana widokiem takiej przestrzeni kipiącej przyrodą, w centrum (!) przemysłowej dzielnicy, postanawiam w duchu, że wrócę tu jeszcze tą wiosną, jak tylko w najbliższym swoim otoczeniu zarejestruję jej pełnię. Tym razem będzie to spacer, nie przejażdżka, bym nieograniczana sprzętem mogła zapuścić się w głąb Łąk, pochylić się nad każdym kwiatem i zakraść do każdego ptaka.



Posiadając przy sobie mapę ma się ten komfort, że można "wyczaić" zaznaczone na zielono obszary i tam też się udać. Tak trafiłam do kolejnego przyjemnego miejsca, jakim była dróżka wiodąca przez mały lasek nad brzegiem rzeczki. Irytujące było co prawda potykanie się (szczególnie w początkowym odcinku drogi) o opony, lodówki i hałdy worków ze śmieciami, zdołałam jednak w tym wszystkim dostrzec nieśmiało przebijające się piękno wiosennej mgiełki na drzewach, majestatyczność potężnych wierzb i jakąś taką liryczność rozdartych pni, zwalonych, porosłych mchem. Zachwyt zaś wzbudziło we mnie seledynowe mokradło - dokładnie tak, seledynowe. Taką barwę przybrała powierzchnia wody, pokryta rzęsą czy czymś podobnym. Z daleka wyglądało jak śnieg przebijający zza drzew, dopiero gdy podeszłam, zrozumiałam co to jest. Jak pięknie kontrastowało to z głęboką zielenią młodej trawy!...


Wyjeżdżając z lasku miałam już bardzo blisko do Zalewu. Byłam już nad nim kiedyś, w ramach wf-u. Nie zaskoczył mnie niczym, ale był takim ostatnim kęsem uczty zmysłów. Więcej bym nie zmieściła ;) Zalew jest bardzo przyjemnym, niezbyt głębokim zbiornikiem wodnym, o miękkiej linii brzegowej wyłożonej kamieniem, otoczonym przez parkowe drzewa. Wierzby płaczące nurzające swoje wici w lustrze wody o tej porze roku są jedynym zielonym akcentem nad wodą, bardzo miłym dla oka. Uwielbiam świeży, zielono-żółty kolor drobnych liści na obwisłych gałęziach.

Dobrze, że są takie miejsca jak to. Czysto rekreacyjne - nie zbyt dzikie i niedostępne dla przeciętnego człowieka, ale też nie na tyle przez człowieka zdominowane, by nie było w nich miejsca na naturę. Zalew jest zarybiony, co jakiś czas mija się wędkarza siedzącego na specjalnie przygotowanym krzesełku. Dookoła zbiornika wiodą alejki, po których przemieszczają się spacerowicze, rolkarze, rowerowi. Na ławeczkach w słońcu wypoczywają starsze panie i całują się zakochane pary. Dzieci karmią kaczki i łabędzie.


A ja przyglądam się temu wszystkiemu, szczęśliwa, że wyciągnęłam ten rower z piwnicy i ruszyłam się gdzieś. Że zakończyłam długi postój w moim życiu, że uczyniłam krok naprzód. Że moje ciało zaznaje wysiłku, że moje oczy cieszą barwy wiosny, że moją twarz smaga wiatr a płuca wypełnia świeże powietrze. Że wracam do domu zmęczona i zrelaksowana. Że żyję.


niedziela, 14 kwietnia 2013

Poznane "nieznane"



Trochę przewrotnie rozplanowałam swój dzisiejszy dzień. Nie wszystko zresztą wyszło tak, jak chciałam, z czego bardzo się cieszę;) Umówiłam się bowiem na dziś z chłopakiem na jakąś wycieczkę. Pod uwagę brana była kopalnia soli lub szwendanie się po chaszczach i laskach nieopodal jego miejsca zamieszkania. Co do tej drugiej opcji, to wiedziałam, że skończyłoby się na półgodzinnym spacerze - resztę czasu przesiedzielibyśmy w domu. A ja dziś bardzo potrzebowałam ruchu. Z drugiej strony kopalnia mi o tyle nie pasowała, że mieliśmy dziś pierwszy od dawna, naprawdę miły, wiosenny dzień, i szkoda mi było spędzać go pod ziemią. Zresztą byłam już kilkukrotnie w kopalni soli  i nie było to dla mnie takie kuszące nieznane, proszące się o odkrycie, jak dla chłopaka. Oczywiście, jest tam fantastycznie i zawsze chętnie się tam wybiorę jeszcze raz, ale tak sobie pomyślałam, że to wycieczka jak znalazł na jakiś upalny letni dzień, kiedy człowiek marzy o chłodzie podziemi.

W planach miałam jeszcze pójście nad dość popularny zalew, nad którym nigdy nie byłam. Chłopakowi dla odmiany nie bardzo się chciało tam iść. Ostatecznie stanęło na tym, że nad zalew pójdę sama, pospaceruję, a potem się spotkamy i zobaczymy co dalej. No, postanowione, poszłam. Wrażenia pozytywne, piękne widoki, cudowna paleta barw (mimo że wiosna jeszcze szara, ani kapki zieleni na drzewach nie ma). Trochę w odbiorze przeszkadzali mi spacerowicze - ja do delektowania się takimi wspaniałościami potrzebuję samotności - ale nie było tłumów, trochę postraszył ich deszcz i mogłam w spokoju połazić nad przepaścią.







Napatrzyłam się do woli, obchodząc zalew do połowy, napstrykałam zdjęć, po drodze chowając się co jakiś czas pod żółtą, nieprzemakalną, nadmorską "przeciwdeszczówką". Zakończyłam spacerowanie przed czasem (miałam w planach okrążenie całego zalewu), bo w międzyczasie zadzwonił chłopak, że już jedzie i żebym zmierzała ku niemu. Tym samym ugruntowała się koncepcja kopalni soli. I naprawdę, nie żałuję :) Spędziłam cudowny dzień z wybrankiem serca, nie żałując czasu i kasy... Zwiedziliśmy kopalnię, pooddychaliśmy powietrzem o leczniczych właściwościach (mój wiecznie zakatarzony astmatyk nagle ozdrowiał :)), naoglądaliśmy genialnych widoków (mocno konkurencyjnych w stosunku do tych moich wcześniejszych, znad powierzchni ziemi), posłuchaliśmy sentymentalnej historii przewodnika z jego lat młodości o kopalnianym koniu Smoku, odpoczęliśmy po podziemnym zwiedzaniu w zielonym (naprawdę!) parku w promieniach powoli zachodzącego słońca, zjedliśmy fantastyczne naleśniki w bardzo przyjemnej naleśnikarni. Przede wszystkim zaś spędziliśmy czas naprawdę razem. I to w tym dniu było najlepsze :)

środa, 10 kwietnia 2013

Się wróciłam :)

Tak się wczoraj pozytywnie naładowałam w moich Szepczących skałach, że do późnego wieczora spędziłam potem czas na czytaniu o kolejnych ciekawych zielonych miejscach w moim mieście, a potem, tradycyjnie już, na czytaniu o kolejnych dzikich roślinach jadalnych. Chciałam zapoznać się z następną ciekawą roślinką, taką, którą mogłabym już, teraz, na wiosnę dorwać i przetworzyć w kuchni. Padło na pałkę wodną.

Nie zdołałam jednak zgromadzić wszystkich odnalezionych informacji u siebie, tyle tego jest, że poświęcić temu muszę na pewno sporo czasu... Natchniona wyszukiwałam kolejne blogi czy strony, gdzie przedstawiano mi szereg sposobów na wykorzystanie pałki. No to co, pomyślałam dziś rano, kiedy już definitywnie odpuściłam sobie pójście na zajęcia - idziemy na łowy? B)

Wczoraj błądząc po kamieniołomie zarejestrowałam oczywiście kawałkiem przytomnej jaźni fakt, że rośnie tam pałka wodna. Wcześniej z przeczytanych książek wiedziałam, że się ją je, oceniłam więc pobieżnie stan środowiska - niby to miasto, ale woda, z której sterczały wyschnięte i przegniłe badyle, była czyściuteńka. Śmieci mało, samochody w pobliżu nie jeżdżą... Uznałam, że takie warunki wystarczą, by zapewnić mi nietoksyczne jedzonko, że nie będę potem świecić w ciemnościach ;) Również wczoraj, pod wieczór, mama wręczyła mi awizo. Listonosz nikogo nie zastał w domu, gdy przyszedł dostarczyć mi moją paczuszkę... Pierwsze zatem, co dziś zrobiłam, to pofatygowałam się na pocztę. W paczce odnalazłam wyczekiwany z niecierpliwością nóż. Nie byle jaki, całkiem porządny nóż pewnej szwedzkiej marki, który polecano mi zawzięcie na pewnym survivalowym forum. No, powiem szczerze - toż to miłość od pierwszego wejrzenia :) Zgrabniejszy i mniejszy, niż się spodziewałam. Piękne ostrze i czarna rękojeść. Mój nowy Kompan B) Od razu przytroczyłam go do pasa, przygotowałam plecak z gumiakami na zmianę i potrzebną reklamówką, po czym ruszyłam na łowy.

Dotarłszy na miejsce od drugiej strony, z której wczoraj nie byłam, miałam okazję porobić serię innych ujęć kamieniołomu. Jego widok niezmiennie mnie zachwyca :)






Następnie, nieco nieufnie zdecydowałam się zejść na dół; przede mną bowiem ścieżką szedł podejrzany typ z rozwianym włosem, który wyszedł właśnie z pobliskiego cmentarza. Szedł jakoś tak powoli i bez celu, gdzieś w duchu zaniepokoiłam się zatem, by sobie nagle tu, na takim odludziu, tego celu nie postanowił poszukać. Ruszyłam, gdy był jakieś 50 metrów przede mną, tak, by mieć go cały czas w zasięgu wzroku. Mimowolnie upewniałam się, że Kompan tkwi pewnie w pochewce u mego boku. Myśli miałam różne. Zdecydowałam się jednak w pewnym momencie minąć typa, i zostawiwszy go zamyślonego za moimi plecami, poszłam jedną z wielu ścieżek wiodących po dnie kamieniołomu, zanurzając się w gąszcz krzewów i traw.





Dotarłam w miejsce, gdzie rozpoczynały się mokradełka większe niż kałuże, tam też wczoraj widziałam pałki. Stanęłam przed wystającymi z wody badylami... Pociągnęłam. Badyl został mi w ręce. Zupełnie nie wiedziałam, jak się wziąć za wyciąganie podwodnych kłączy, nie wiedziałam nawet jak one właściwie rosną, ba, czy je znajdę! Po kilku próbach znalazłam jednak pierwsze, drugie... Część odrzucałam, wydawała mi się zbyt miękka. Wyrywanie szło mi jednak coraz lepiej, intuicyjnie zaczęłam wyczuwać, w jaki sposób mogę je znaleźć. Wodę miałam do połowy łydki, gumiaki okazały się świetnym pomysłem. Rwałam rękami wyciągane badyle z korzeniami, odrywałam kłącza... Czułam się tu dziś zupełnie inaczej niż wczoraj. Przyszłam zdobyć coś konkretnego i nie miałam czasu na zachwycanie się otaczającym mnie pięknem. Zarejestrowałam tylko w pewnym momencie, że z góry obserwuje mnie chwilę dwójka chłopaków spacerujących nad przepaścią. Pomyślałam sobie, prócz tysiąca innych rzeczy, że są debilami - ale nie mogli z góry widzieć, że stoją na krawędzi zbiegającej potem skośnie pod nich ściany, że pod nimi jest czynne osuwisko i właściwie pod lichą warstwą gruntu i plątaniny korzeni mają pustkę. Ale sama przecież dziś też gdzieś tamtędy chodziłam, człowieka ciągnie do takich miejsc.

Wracając do mojego połowu, to mogę jeszcze dodać tyle, że do domu, mimo wstępnej selekcji w terenie, naznosiłam sporo nieprzydatnych kłączy. Wynikało to z tego, że część miała bardzo cienki skrobiowo-włóknisty rdzeń, w stosunku do nieprzydatnej, gąbczastej warstwy zewnętrznej. No i moje "przyrządzanie" też ograniczało się tylko do przygotowania kłączy na parę podstawowych sposobów w niewielkich ilościach. Część pokroiłam na talarki i usmażyłam, część ugotowałam. Część się suszy na mąkę. Osobno ugotowałam też młodziutkie, wschodzące dopiero łodygi. Te okazały się najciekawsze, myślę, że fajne będą z okrasą z bułeczki tartej. Na pewno je tak kiedyś przyrządzę. I zupę z kłączy, mam już na nią pewien pomysł. Jak tylko wiosna nadejdzie... :)

wtorek, 9 kwietnia 2013

Szepczące skały

Całkiem przypadkiem zawędrowałam dziś po zajęciach (na które nota bene się spóźniłam, i z których wyszłam przed czasem) w niezwykłe miejsce. To moje kolejne odkrycie fantastycznie zachowanej natury w środku miasta... Trudno mi opisać moje wrażenia z wędrówki po nieczynnym kamieniołomie, zarośniętym przez olsy i wierzby, zalanym przez topniejący śnieg. Przedzierałam się między dzikimi zaroślami, ostrożnie badałam stopą, jak duży nacisk wytrzyma podłoże bez zapadnięcia się w mokradło... Spod nóg wyfrunęła mi z krzykiem samiczka bażanta. Gdzieś z jeziorka, pomiędzy zeschniętym sitowiem, w powietrze wzbiły się dzikie kaczki. Pozorna cisza gwarantowana przez otoczenie zewsząd litych ścian skalnych zmieniała się po chwili słuchania w cudowną muzykę. Trele i śpiewy ptaków, trzeszczenie resztek śniegu pod butami, trzaski łamanych patyków, szelest trącanego sitowia. Chlupot butów odklejanych od nasiąkniętych wodą poduch mchu, plusk spokojnego dotąd lustra wody, zaburzonego przez nieostrożnie postawioną stopę. I szepty skał.





Nie wiedziałam, co to za odgłosy. Były bardzo intrygujące, wydawały się tak blisko, ale gdy szłam w ich kierunku, wcale się nie nasilały tak szybko, jak bym się tego spodziewała. Ptaszki w zaroślach? Kaczki na jednym z utworzonych jeziorek? ...Wodospad?? Im bliżej się ich znajdowałam, tym były bogatsze o kolejne tony. Popatrzyłam z niedowierzaniem przed siebie, gdy już całkowicie przemaczając buty na kolejnym pokonywanym podmokłym odcinku doszłam do sporych prześwitów. Między wierzbami i trzcinami widniała przede mną ściana skalna. Rozbieganym, gorączkowym wzrokiem, z otwartymi z zachwytu ustami szukałam źródła dobiegającego mnie śpiewnego szeptu. Już rozpoznałam, to ściekająca woda, jakby wodospad właśnie... Nigdzie po ścianie nic jednak nie płynęło. Dotarło do mnie. To szeptały skały... Odgłos wydobywał się z ich wnętrza, przeciskał między pokaźnymi szczelinami i pęknięciami. Słyszałam niewidoczne dla moich oczu strumyczki obmywające skałę. Słychać było również głuche trzaski, jakby martwa ściana budziła się do życia. Roztopy, pomyślałam, mróz rozsadzał skałę od środka, ale póki było zimno, trzymała się skostniała. Teraz pieszczące ją delikatnie płynące witki obluzowują nowo powstałe odłamy, poruszają skałę. Co jakiś czas udawało im się to na tyle skutecznie, że słychać było rumor osypujących się głazów. Coś niesamowitego. To ja, ja tam stałam i słuchałam, jak ziemia żyje własnym rytmem, czułam swoiste katharsis. Nie przypominam sobie podobnego stanu ducha; byłam oczarowana, poruszona, zadziwiona i zachwycona. Czułam, że nic nie znaczę wobec całej tej natury, ale czułam tez, że to nieważne. Byłam przepełniona szczęściem, że to mi dane było usłyszeć i zobaczyć szepczące skały.






Podsumowanie spaceru:

przebyta trasa - 4,3km

warunki pogodowe -  (zimno, ale chyba powyżej zera; wiatr b.słaby)
warunki na trasie - średnie (teren podmokły, mocno zarośnięty; fragmentami prześwity, grunt twardy; fragmenty trasy typowo skalne)

Widziane zwierzaki: bażant, kaczki krzyżówki, wiewiórka, szpaki, sikorki bogatki

sobota, 6 kwietnia 2013

Na tropie

Byłam dziś w lesie. Pogoda nie na takie wyjścia, ale się uparłam. No i mam. Relację (notowałam na bieżąco swoje obserwacje i uwagi), zdjęć kilka i przemoczone dwie pary butów. I ogromne samozadowolenie, które niestety powoli ustępuje irytacji z powodu głupich pytań i uwag ze strony rodziny :/

7:30 Wyjście z domu. Po drodze zahaczam o sklepik osiedlowy, kupuję dwie 0,5l butelki mineralki. Krótko rozmawiam z ekspedientką (mój wygląd w kurtce wojskowej rodzi pewne pytania).

7:46 Wracam do domu po komórkę. Nie schodzę już na dolny przystanek, czekam na "nasz" autobus. Za ciepła ta kurtka.

9:00 Dobiega mnie znajome szczekanie psów. Nieplanowanie pokonuję pieszo zasadniczą część trasy do lasu. Jestem gdzieś na wysokości schroniska. Myślałam, że pod las podjadę autobusem, ale akurat nie wstrzeliłam się w odpowiednią porę - a w soboty rzadko jeżdżą. Idę wzdłuż dość ruchliwej i prostej jezdni, ale głowę mam pełną rozmaitych przemyśleń, więc mi to nie przeszkadza. Tak naprawdę to nie wiem, kiedy mam do tego lasu wejść. Mam zdjęcie mapki lasu, ale nie uwzględniono na niej nazw ulic... Idę ustalając swoją lokalizację na podstawie nazw przystanków. Wiem, że mam wejść w las pomiędzy Przegorzałami a Bielanami -ha!-a takie nazwy przystanków istnieją na rozkładach, tylko że jeden jest szmat drogi od drugiego. Mam chyba na sobie o jeden podkoszulek za dużo.

Fantastyczny patent na podglądanie przechodniów bez wychylania głowy :)


A, zapomniałabym. Rafek do mnie dzwonił. Mam uważać na dziki i bizony ;)

9:09 Brakuje mi siatki. Może się przydać na buty, jakbym potrzebowała przebrać...



9:50 Jestem w lesie. Długo zastanawiałam się, którędy wejść, bo napotykałam ludzi (a to rezerwat, poza wyznaczonymi szlakami chodzić nie wolno), budynki lub ogrodzenia. Mokry, ciężki śnieg pełen jest tropów dzików, saren, psów, kotowatych. Widziałam też tropy czegoś w stylu łasicy i wiewiórki. Dzięcioł po chwili przerwy znów się odzywa. I drugi. Fantastycznie uzupełnia je ptasi świergot. Nie rozpoznaję ptaków po głosie, żałuję... Widziałam sójkę i szpaka.







Płoszę zwierzęta. Nie mam szans poruszać się bezgłośnie, śnieg okropnie skrzypi pod butami. Mojego dzięcioła mam teraz gdzieś nad głową, ale drzewa są wysokie i nie mogę go namierzyć. Pozostałe cztery odważniej stukają, mój musi mnie widzieć, bo umilkł, choć się nie ruszam.


10:20 Zeszłam ze szlaku. Zaliczyłam zjazd podparty tyłem. Pora założyć rękawiczki.


10:26 Stoję przed wąwozem. Przede mną, na wzgórzu po drugiej stronie dołu płoszą się dwie sarny. Przystają nieco dalej, mogąc mnie obserwować z bezpiecznej odległości.



















Brnę w śniegu nienaruszonym przez żadną ludzką stopę przede mną. Buty ślizgają mi się na wszystkie strony -pod zbitą, wodnistą, przymarzniętą białą papą znajduje się warstwa rozmokłych, przegniłych liści. Idzie się trudno, trzeba uważać na przysypane śniegiem powalone pniaki i połamane gałęzie. Postanowiłam wcześniej iść na przełaj przez wąwóz, docierając do kolejnego prostopadłego do mojej trasy szlaku. Teraz wiem, że nie najlepsza na to pora roku... Buty będę musiała zmienić. Woda przelewa mi się między palcami. Dobrze, że póki jestem w ruchu to jest ogrzana i nie czuję zimna.

11:05 Dotarłam do polany z tyłu ZOO. Zrezygnowałam z kolejnego skracania (czy raczej utrudniania) sobie drogi i "iścia" na przełaj przez Poniedziałkowy Dół. Szkoda, że niemal równolegle dotarła w to miejsce grupa turystów. Banda dziadków wydziera się jak rozwydrzone małolaty, już z daleka ich słyszałam. Nie wiedzą, że są w lesie? Nic dziwnego, że zwierzęta są płochliwe.

Co za bydło.

Buty przemoczone, doły nogawek też. Potrudzi się człowiek to i od razu się cieplej robi :) Teren jest bardzo zróżnicowany wysokościowo. Właściwie pagórek - wąwóz- górka - jar, i tak dalej. Niedługo jedzonko - sucharki i woda :)

Szlak prowadzący przez Panieńskie Skały nie należy do łatwych. Sporo wspinania i wąskich przejść - choć na pewno byłoby łatwiej, gdyby nie zalegający na śliskich drewnianych stopniach czy kamieniach śnieg. W lecie musi być tu pięknie, tego typu skałki aż się proszą o soczyście zieloną oprawę. Tam na dole pewnie podczas wiosennych roztopów pojawia się strumień.











Więcej nie notowałam ze względu na chwilową dezorientację w terenie (zbyt dużo zbiegających się szlaków, a jakoś ich układ nie chciał przypominać tego, co miałam na mapie. Trochę szlaków "napoczęłam" i zawróciłam, trochę zdublowałam. Generalnie w okolicach ZOO utworzone jest mnóstwo większych i mniejszych alejek, pojawiło się też więcej spacerowiczów. Niektórzy mnie denerwowali. Jacyś kijkowcy szli rozmawiając głośno (wypłoszyli mi tym dwie sarny, które dłuższą chwilę obserwowałam), inną kobietę mijałam parę razy i za każdym razem przy mnie postanawiała zmieniać kurs lub mnie "przeczekać". Jedna z pań powiedziała mi zwyczajem górskim "dzień dobry".

Gdy obrałam wreszcie konkretny szlak (wcale nie krótki), szłam naprzód z mocnym postanowieniem: jem. Wreszcie koło godziny 12, przy jakiejś małej krzyżówce szlaków napotkałam ławeczkę, gdzie się rozłożyłam ze swoimi sucharkami i wodą. Jaki to był błąd, przekonałam się już chwilę później. Nogi pozostając w bezruchu w przemoczonych butach zmarzły mi okrutnie, palce zesztywniały. Zrobiło mi się jakby zimniej. Poobserwowałam chwilę wiewiórkę i poszłam przed siebie, w duchu wyczekując polany z budą, gdzie będę mogła przebrać buty i skarpetki. Dotarłam po jakimś czasie do takowej. A tam... Zatrzęsienie ludzi. Głupio mi było rozbierać się tak przy nich, od razu by sobie o mnie źle pomyśleli. A musiałam ściągnąć buty ciężkie od wody, mokre skarpetki... I jeden z podkoszulków z siebie, no więc i kurtkę siłą rzeczy. Jak już co bardziej ciekawscy obserwatorzy się zmyli, sprawnie przeprowadziłam akcję. Przemoczone zimówki z braku siatki owinęłam w kurtkę przeciwdeszczową, a następnie w podkoszulek, który wcześniej posłużył mi jako ręcznik.

Moje treningowe Reebooki mają to do siebie, że są leciutkie. Nie bez powodu, służą raczej do biegania po bieżni, z przodu mają tylko taką siateczkę... No nie ważne. Do warunków zimowo-roztopowych to się nie nadają. Z początku szłam ostrożnie, by ich nie zmoczyć, szybko się jednak przekonałam że na kolejnym wybranym przeze mnie szlaku się nie da. Był najbardziej stromy i najbardziej śliski. Parę razy pojechałabym w dół, szłam więc niemal na kucka, by obniżyć swój środek ciężkości. Buty przemokły doszczętnie, ale tak jak w przypadku poprzedników, póki szłam było mi ciepło. Adidasy są luźne, cała stopa mogła mi mocno pracować.


Poszłam trochę dłuższym szlakiem niż miałam w planach, bo wydał mi się bardziej "wydeptany". Okazało się, że tylko na pierwszych 100 metrach, ale nie zawróciłam. Po drodze widziałam dzięcioła i jakiegoś mocno nakrapianego ptaszka. Uszczuplony zapas sucharków grzechotał głośno w plecaku, wszystko co żyje siłą rzeczy musiało wiedzieć z daleka, że nadciągam. Zebrałam trochę kory z brzozy, żeby w domu sprawdzić, czy faktycznie tak dobrze się pali, jak mówią. Szłam dość żwawo, trochę ze względu na mimowolną chęć zakończenia wędrówki, trochę z musu - w takich butach i po takiej nawierzchni dało się tylko energicznie zbiegać, żeby nie zjechać. Dotarłam do końcówki szlaku. Przypomniałam sobie, że to tędy w zeszłym roku wracaliśmy z Rafałem i jego kolegą, Rafałem (:)) rowerami. Czyli jeździłam po fragmencie tych szlaków, którymi teraz się przedzierałam... Jakież to jednak kompletnie inne warunki! Przecież bym tej okolicy normalnie nie poznała, gdyby nie charakterystyczne 50 metrów do mety w błotnistym żlebie tuż przy ogrodzeniu.

Wyszłam z lasu. Dotarłszy do jezdni zarejestrowałam wzrokiem przystanek - i autobus, który go właśnie mija. Spóźniłam się minutę. Następny miał być za godzinę. No to co, na piechotkę... Przeszłam spory kawałek, wreszcie siadłam na którymś z kolei przystanku i doczekałam innego autobusu. Rozsiadłam się... I tak oto powróciłam do cywilizacji :)



Podsumowanie spaceru:

przebyta trasa -20 km
czas - 6 godzin
średnie tempo - 3,3km/h
zróżnicowanie wysokości terenu -średnie
warunki pogodowe - "takie se" (zimno ale powyżej zera, duża wilgotność, wiatr słaby, opadów brak)
warunki na trasie - średnie (mokry, ciężki śnieg, śliskie podłoże, niewidoczne przeszkody)

Widziane zwierzaki: sarny, dzięcioł trójpalczasty, sójka, wiewiórka, sikorki bogatki, szpaki; widziany przeze mnie nakrapiany ptaszek mógł być samczykiem trznadla w zimowym upierzeniu, lub jego samiczką. wyglądał mniej więcej tak:




Rozpoznaje się go po cynamonowym kuperku, ja jednak widziałam go bardziej od tyłu, i kuperek skutecznie przysłonięty był przez ogonek. Zresztą - gdzie ja bym się tam mu patrzyła? :)

piątek, 5 kwietnia 2013

Nie tylko wilki wyją do księżyca

Natrafiłam kilka dni temu na końcówkę filmu przyrodniczego. Przełączałam znudzona kanały, gdy mój wzrok przykuła mysz (przynajmniej stworzenie jak mysz wyglądało). Jakie jednak było moje zdumienie, gdy do mózgu dotarły takie oto dwa sprzeczne obrazy: mały, szary gryzoń z oczkami jak dwa czarne koraliki... Walczy zawzięcie ze skorpionem. Bezwiednie trzymając pilota w wyciągniętej ręce znieruchomiałam, wgapiona w obraz. Zje ją?... Nie. To mysz zjadła jego.

Później dowiedziałam się wielu rzeczy o małej bohaterce mrożącego krew w mysich żyłach thrillera przyrodniczego. Owszem, jest to stwór myszowaty, ale nie byle jaki. Nazywa się pasikoniszka białobrzucha i jest bezwzględna wobec swoich ofiar: skorpionów, jadowitych owadów i pająków. Po drodze nawinie się też czasem jej nieco większy posiłek, na przykład taka... pasikoniszka.
Stworzenie urzekło mnie do reszty (tak, wiem, błyszczące czarne oczka i niewinna mordka robią swoje). Przesądził o tym fakt, że maleństwo nocą staje na tylnich łapkach i wyje do księżyca. Wilk w mysiej skórze...

Pasikoniszka. Mały, szary gryzoń wątłej postury, pozbawiony kłów, pazurów, jadu. Na przekór temu staje do walki ze skorpionami, innymi groźnymi stworzeniami. W walce nie ma jednak szans z drapieżnikami dużo większymi od niego - dostosowuje zatem swój tryb życia do warunków tak, by mieć się gdzie schować w razie niebezpieczeństwa, by się niepotrzebnie nie narażać (poluje nocą). Wyje w jakiejś niebywałej tęsknocie do księżyca, informując przy tym, że to jej terytorium, jej świat. Odważna, choć niepozorna i w gruncie rzeczy bezbronna.

W latach dzieciństwa w środowisku rówiśniczym często padają pytania w stylu: "kim byś był, jakbyś był zwierzęciem". Ja odpowiadałam, że psem - głównie przez wzgląd na to, że psy lubię. Teraz śmiało mogłabym stwierdzić, że taką wyjącą myszą. To chyba taki mój potencjalny odpowiednik na tym świecie.

Muszę nauczyć się oceniać stopień zagrożenia i swoje możliwości działania. Ryzykować, kiedy cena nie jest zbyt wysoka. Nie podejmować żadnych działań prowadzących mnie do zguby. Szacować potencjalne korzyści i straty. Muszę pamiętać, że po świecie chodzą koty. I że skoro ja potrafię zabić mysz, to i ona potrafi zabić mnie. I że nawet skorpiona da się pokonać.