wtorek, 30 lipca 2013

Nowa perspektywa

...Brodziłam jeszcze niedawno w gęstej brei haseł, stron i zagadnień, szukając jakiegokolwiek punktu zaczepienia dla mojego nieciekawego życia. Rozpaczliwie pragnęłam znaleźć coś, co nadałoby sens mojej codzienności, stałoby się zarówno drogą, jak i celem samym w sobie. Chciałam wrócić do źródeł, osiągnąć równowagę ducha i harmonię ze światem. Natura mojego świata polega jednak właśnie na chaosie i dysproporcji, przez co szamocząc się pomiędzy swoimi potrzebami wewnętrznymi a doczesnymi, straciłam zupełnie chęć do działania, a nawet wolę biernego czekania na lepsze.

Wciąż jednak jakiś pierwiastek mnie pozostawał zbuntowany, gdzieś głęboko czułam, że nie można tak po prostu trwać; trzeba żyć. Nie mając siły na nic więcej, jak tylko rozwalenie się przed komputerem, odnajdywałam wywołane konkretnymi hasłami pojedyncze blogi, strony, posty na forach, których właścicielom i twórcom zazdrościłam i równocześnie ich podziwiałam. Powolutku moja nieokreślona wewnętrzna potrzeba zaczęła się klarować, przybrała postać pragnienia życia w zgodzie z naturą, na własnym, malutkim kawałeczku świata. Zaczęłam marzyć o egzystencji opartej na prostych zasadach wynikających wprost z natury świata; nieskomplikowanych zależnościach międzyludzkich, jeszcze prostszych i bardziej pierwotnych relacjach człowiek-zwierzę, rytmie życia wyznaczanym przez cykl dobowy i pór roku. Dziś wiem, że kiedyś osiągnę ten stan, ale mam jeszcze wcześniej coś do zrobienia.

Dalej czytam kilka blogów "wieśniaków" z wyboru; wciąż marzy mi się własne gospodarstwo z uprawami i niewielkimi hodowlami. Nabrałam spokoju wewnętrznego wynikającego z przekonania, że jestem w stanie to wszystko osiągnąć. Wiem, "czym to się je" i wcale mnie to nie przeraża. Łatwo nie będzie, ale ja kawał życia przeszłam na łatwiznę. Mając więc pewność, czego chcę, odłożyłam te marzenia na przyszłość. Teraz i tak nie są do zrealizowania. A żyć przecież trzeba.

Trafiłam przy okazji tych moich poszukiwań nieokreślonego na nieco inną ścieżkę. Początkowo słabo zaznaczona i mocno zarośnięta, z czasem okazała się doskonale oznakowana i naznaczona setkami niewidocznych kroków poczynionych przez rozważnie i świadomie stawiane stopy. Mimo tego ścieżka była moja i tylko moja; jej bieg był mniej więcej zarysowany, ale to ja przekraczałam naustawiane przez siebie samą ograniczenia, pokonywałam własne przeszkody i mi tylko pisane trudności. To w znalezionej ścieżce okazało się najpiękniejsze: kierunek jest ten sam, ale każdy ową ścieżkę wyznacza na nowo...

Tak naprawdę jestem zaledwie na jej początku, nie wiem przy tym, jaka jest długa i jak w miarę upływu czasu będę ją kształtowała. Na razie zarastające ją chaszcze zwalczam powolutku - stopniowo zdobywaną wiedzą i profilaktycznie zakupionym nożem. Powoli odnajduję tysiące odnóg rozchodzących się na boki - ku strzelistym górom, ku wspólnym wyprawom, ku dzikiej kuchni. W każdą teoretycznie mogę zboczyć, ale czuję, że moja droga na razie wiedzie dalej, na przód. Minę jeszcze wiele drogowskazów i podpowiedzi, przejdę jeszcze przez wiele intrygujących rozwidleń, ale na końcu i tak czeka mnie mój własny cel. I znajdę na jego realizację własny sposób.

Ślady zostawiane przeze mnie póki co są wyraźne i niesubtelne. Gdybym nagle postanowiła zawrócić, bez problemu znajdę drogę powrotną wiodącą przez nieudolnie utorowaną i nieostrożnie przedeptaną puszczę. Nie chcę jednak zawracać. Chcę nauczyć stawiać się stopy delikatnie, zostawiając niewidoczne tropy, nie naruszając ściółki i otaczającej mnie ciszy. Chcę mieć za plecami jeszcze większy gąszcz jak przed sobą. Widzieć, zanim zostanę dostrzeżona, słyszeć, zanim zostanę usłyszana. Chcę wtopić się w tło tak, by zwierzęta bez trwogi przemykały obok mnie, bym ja bez trwogi mogła im patrzeć w oczy. Chcę sama z czasem zacząć zostawiać swoiste subtelne wskazówki dla innych, którzy przypadkiem zabłąkają się na mojej ścieżce. I ze spokojnym, lekkim uśmiechem wspominać pierwszy nocleg w lesie, bez cienia niepewności myśląc o kolejnym.

...A kiedyś, daleko w przyszłości, chcę mieć prawdziwy dylemat, stając przed możliwością zostawienia takiego życia. Na rzecz marzeń.

poniedziałek, 22 lipca 2013

Tysiące kroków

Z perspektywy turysty ojcowskie okolice mam na ten moment obcykane. Nie ma takiego miejsca (udostępnionego dla ruchu turystycznego), którego w Ojcowskim Parku Narodowym jeszcze nie widziałam. Wczoraj odbyłam z Moim już drugi w tym roku, prawie trzydziestokilometrowy spacer po tych malowniczych okolicach, odwiedzając ostatnie miejsca, w których jeszcze nie byliśmy. Za pierwszy cel obraliśmy Dolinę Zachwytu, o której długo mieliśmy znikome pojęcie (nie wiedzie nią żaden znakowany szlak pieszy); raz tylko chcieliśmy się tam udać, ale próbując do niej dotrzeć razem ze znajomym, bez mapy, zdezorientowani zbyt szybko się poddaliśmy.

Wyszliśmy z domu ze sporym opóźnieniem, będącym następstwem długiego (i bezowocnego) poszukiwania zgubionych kluczy. Dwa kluczyki spięte kółeczkiem do pozostałej części pęku musiały mi się w którymś momencie odczepić, przy czym stało się to najpewniej przy bramie lub później, na ogrodzie. Nie znalazły się, może zatonęły gdzieś w zapuszczonej, gęstej i wysokiej trawie. Nie były na szczęście arcyważne... Opuściliśmy dom może koło 11. Poszliśmy standardowo asfaltem wijącym się przez wieś, pośród mniej lub bardziej wiejskich domostw, zieleni i skałek "rosnących" tuż przy drodze. Zaszliśmy nim do Pieskowej Skały, gdzie, "wdepnąwszy" dosłownie na moment na dziedziniec zamku, skierowaliśmy się czerwonym szlakiem w las porastający wzgórze. Idąc zgodnie z nim raz po raz "przypominaliśmy" sobie, że to właśnie w tym miejscu, idąc niegdyś z kolegą, skręciliśmy w inną stronę. Tak doszliśmy do znanej nam właśnie z tamtego wypadu asfaltowej dróżki na skraju lasu po przeciwnej stronie wzniesienia. Nasza trasa prowadziła skrajem lasu. Następnie odbiliśmy na lewo, na asfalt szybko ustępujący polnej dróżce. Nasz skrót, nie mający już nic wspólnego z czerwonym szlakiem, powiódł nas miedzami pól, później wzdłuż łąki i pastwisk przy małym zagajniku. Przekraczając pastucha, rozsiedliśmy się na łące i wyjęliśmy prowiant.


Już wcześniej wiedzieliśmy, że żadne z nas nie wzięło chleba. Teraz okazało się jeszcze, że brakuje noża, którym można by pokroić placka i obrać ogórki. Te zostały na potem, sernik zaś w jednym kawałku braliśmy w ręce i odgryzaliśmy po kawałku. Piekła go moja potencjalna teściowa, był znakomity. Siedzieliśmy tak, odpoczywając, powyżej nas pasły się krowy, a poniżej rozpościerał się widok na początek Doliny.


Wróciliśmy z łąki na skraj lasku, w który lekko się zagłębiliśmy. Schodziliśmy tak w stronę doliny, gdy nagle przed nami wyrosło stadko koni. W kojącym cieniu drzew skryły się trzy klacze z mniejszymi źrebakami, podrostki i ogiery. Wszystkie nam się przyglądały. Klacze, wyraźnie zaniepokojone pojawieniem się nieproszonych gości, rżały nerwowo. Myśl o przejściu obok puszczonego luzem stadka nie napawała poczuciem komfortu, choć przyjemnie podniosła poziom adrenaliny. Wyminęliśmy stadko, popędzani ostrzegawczym rżeniem i bojową postawą klaczy. Wyszliśmy na łąkę, na której z początku nie zauważyliśmy kolejnej matki ze źrebięciem, schowanej za większym krzewem. Podchodząc zbyt blisko, dostaliśmy wyraźne ostrzeżenie. Klacz zrobiła parę kroków naprzód, ją już na szczęście ograniczał łańcuch. Niżej minęliśmy ostatnie osobniki stojące na pełnym słońcu, również uwiązane. Przeszliśmy pod pastuchem i tak znaleźliśmy się na dnie Doliny.



Przyjemnie się szło świeżo skoszonymi łąkami, otoczonymi z dwóch stron ścianą zieleni, rozświetlonej prażącym słońcem. Skórę miło owiewał delikatny wietrzyk. Szliśmy niespiesznie wyjeżdżoną ścieżką, prowadzącą do wylotu przy drodze z Pieskowej do Ojcowa.


Wstępując z powrotem na "nasz" asfalt, poszliśmy na przód. Mocno przekonywałam chłopaka, byśmy odbili jeszcze po drodze na Grodzisko, gdzie mieliśmy znaleźć pustelnię błogosławionej Salomei. W końcu się złamał, po drodze jeszcze tylko zakupiliśmy (za niemałe pieniądze) połówkę chleba praojców z dodatkiem mojej ulubionej czarnuszki. Gdy dotarliśmy wreszcie do miejsca oznaczonego na mapie jako lokalizacja naszego celu, trochę zgłupieliśmy. Pustelnia miała znajdować się na rozdrożu, w rzeczywistości znaleźliśmy ją nieco niżej. Tam, chwilowo nią niezainteresowani, zajęliśmy się konsumpcją. Chleb okazał się smaczny, ale w połączeniu z suchą szynką i serem żółtym nieco przytykał. Umyłam ogórka pod stróżką mineralnej, by móc go przegryzać do przygotowanych kanapek. Filety z kurczaka zostały zjedzone, trochę chleba i dodatków do niego zostało "na potem". Najedzeni poszliśmy zwiedzać.



Kościółek był w remoncie, niewiele się napatrzyliśmy. Za nim, schodkami w dół, schodziło się na mały placyk z ceglanym portalem i umieszczoną za nim rzeźbą słonia z ostrosłupem na grzbiecie, wykutą z jednego bloku skalnego na wzór rzymski. Tabliczka informacyjna wyjaśniła nam także, że umieszczony na słoniu łaciński napis oznacza "ciężar mój jest lekki", co nadawało jakiś sens dziwnej rzeźbie. Za obeliskiem stał budyneczek z trzema sąsiadującymi kapliczkami, imitującymi groty skalne (niegdyś nawet ze sztucznymi stalaktytami, jak nas poinformowała kolejna tabliczka). Po obejściu kościółka, okolonego murem z kamiennymi posągami na rogach, wyszliśmy na drogę prowadzącą w dół, do głównej. Idąc znów w kierunku Ojcowa zboczyliśmy jeszcze na chwilę na ścieżkę prowadzącą przez skały ostro w górę, którą dotarliśmy do niewielkiej jaskini. W jej najwyższym punkcie dało się jednak swobodnie stanąć. Po zrobieniu kilku zdjęć zeszliśmy ze zbocza i poszliśmy dalej.


Droga do Ojcowa, do pewnego momentu urokliwa, stała się gęsta od zaparkowanych wzdłuż niej samochodów i następnych, próbujących się pomiędzy nimi przecisnąć. Samochód za samochodem, coś koszmarnego. W parku narodowym... Im dalej szliśmy, tym było gorzej. Niektórzy zmotoryzowani turyści zignorowali nawet znak zakazu wjazdu, umieszczony w centrum Ojcowa, i jechali dalej, w głąb Parku, daremnie szukając miejsca postojowego. Większość zawracała na parking na Złotej Górze. Minąwszy sznur samochodów, lawirując pomiędzy wolniej idącymi turystami i złażąc z drogi licznym rowerzystom, skierowaliśmy się w stronę ojcowskich knajpek, by wyhaczyć jakieś w miarę miłe miejsce na obiad. Ominęliśmy szerokim łukiem ostatnio wybraną przez nas restaurację i wybraliśmy inną, mniejszą, leżącą nieco wyżej. Zamówiliśmy placki ziemniaczane z sosem myśliwskim, herbatę i piwo, po czym zasiedliśmy przy stoliku z widokiem na ojcowskie skałki.

 
Po zjedzeniu obiadu zdecydowaliśmy się jeszcze na deser. Wróciliśmy się w mijane wcześniej miejsce, gdzie były lody włoskie. Zamówiłam jednego, ale obsługujący maszynę facet z grubymi palcami podał mi go tak niefortunnie, że chwytając go za spód wafelka (tylko tak się dało) w dwa palce, nie utrzymałam go i lód w całości wykidał mi się na ziemię pomiędzy blat a chłodziarkę. Chłopak miał ubaw, a facet od lodów, choć szczęściem nie tryskał, ukręcił mi kolejnego.

Stanęliśmy z niedobrym lodem przed kolejnym wyborem: wracamy asfaltem do Sułoszowy, czy idziemy Doliną Sąspowską i później przez pola? Ja chciałam obrać tę drugą trasę, sugerując się bowiem mapą stwierdziłam, że długość tych tras jest właściwie taka sama (czyli dłuuuga), a przynajmniej nie będziemy wiedzieli, jak jeszcze daleko do domu. I pójdziemy kawałkiem nieznanej nam jeszcze okolicy. Mimo żałosnej miny Lubego, stanęło na moim. Weszliśmy w Dolinę odwiedzoną przez nas niedawno, bo w maju. Tym razem jej krajobrazy nie zachwyciły mnie tak jak poprzednio, może dlatego, że tego dnia miałam już za sobą spacer Doliną Zachwytu, a może dlatego, że kwitnące, wiosenne drzewa i pachnące łąki ustąpiły miejsca wybujałej zieleni i wyrośniętym pokrzywom. A może byłam już zwyczajnie zbyt zmęczona. Nie, brzydko nie było, po prostu "znajomo". Przeszliśmy spory kawałek w przeciwnym kierunku niż ostatnio, po czym na rozdrożu, przy wciąż umieszczonym na drzewie ostrzeżeniu o zapadniętych norach bobrowych, odbiliśmy w górę. Nasza droga miała wieść kawałek przez las, potem, już kamienista, przez tereny polne. Wreszcie wyszliśmy na twardą drogę wiodącą przez Wolę Kalinowską. Z początkiem Sąspowa odbiliśmy na prawo, w drogę polną. Minąwszy grillującą ekipę młodych "tutejszych", dotarliśmy do skraju buczyny, określonej na mapie jako las Kołodziejówka.


Wychodząc ponownie na pola, świeżuteńkim asfaltem (w okolicy Sułoszowy przez pola wszędzie wiodą fantastycznie gładziutkie, asfaltowe dróżki) poszliśmy przed siebie. Minęliśmy jeszcze po lewej parkę na samochodzie, po prawej mały zalesiony wąwozik, potem znów po lewej ładną łączkę ze szczawiem i rumiankiem, po prawej pana uprawiającego jogging. Szliśmy raczej w ciszy, chłopak niemal okulał na jedną nogę z powodu beznadziejnego obuwia (ha, też reeboki). Ja też już powoli zaczynałam czuć zmęczenie stóp, ale to się miało nijak do jego dolegliwości. Jakby nie patrzeć, parliśmy dwudziesty któryś kilometr, spędziliśmy aktywnie cały słoneczny i gorący dzień, nawet teraz jeszcze słońce zawieszone było na wprost przed nami, opiekając mi twarz i ładnie opalając dekolt. Po dłuższym czasie zza kolejnego wzniesienia wyłoniła się wreszcie wieża sułoszowskiego kościoła; był to znak, że jeszcze kawałek drogi przed nami, ale przynajmniej jesteśmy już w wiadomym dla nas miejscu. Ominęliśmy okazałe budynki szkoły i przedszkola, zeszliśmy prowadzącą na dół uliczką pod kościół, a potem na główną. I tak oto zaszliśmy do domu, zmęczeni zostawiając za sobą nasze wakacyjne okolice, okraszone tysiącami kroków i milionami ulotnych wrażeń.



poniedziałek, 15 lipca 2013

Rozstanie z reebokami

Jednak złamałam się, i wbrew wcześniejszemu postanowieniu, zdecydowałam się przeznaczyć zbierane na prawo jazdy pieniądze na nowe buty. Jadąc do sklepu nie byłam jeszcze przekonana co do nabycia nowego obuwia do śmigania po lesie. Chciałam się jedynie zorientować, jakie będą możliwie niskie koszta imprezy. Gdy już jednak ubrałam ten konkretny model, poczułam, że to te buty chcę mieć. Żeby nie popełnić jakiegoś błędu w obłędzie spontanicznych zakupów, zwiedziłam jeszcze parę sklepów sportowo - turystycznych, w których jednak ceny zdecydowanie mi się nie podobały. W Decathlonie natomiast obczaiłam damską wersję obuwia, na którego recenzję natrafiłam na którymś blogu, za 150zł. I nieco droższe, za 200zł, różniące się dosłownie niuansami od poprzednich. Żadne z nich nie były tak wygodne, jak te, które sobie upatrzyłam w Intersporcie (to wcale nie reklama, sklepu nie lubię, bo paragony blakną i z reklamacji dupa). I tak oto, targana sprzecznymi emocjami, podjęłam decyzję o wykluczeniu butów najtańszych, bo stopa czuła się w nich najmniej komfortowo. A potem, z żalem musiałam przyznać, że również te nieco droższe mnie nie satysfakcjonują. Wróciłam po moje Adidaski.



Póki nie przetestuję ich w warunkach, w jakich zamierzam ich używać, póty podaruję sobie zachwyty, jakie są rewelacyjne. Mają jednak parę elementów, na których mi zależało, o czym poniżej.

-podeszwa podzielona na strefy o zróżnicowanym nacięciu, dość twarda ale umożliwiająca w jakimś zakresie zgięcia stopy (moje ultragiętkie Reebooki mnie rozpuściły, mam świadomość, że żadne inne buty tak mięciutkie nie będą - a ta giętkość podeszwy na trudnym terenie mocno wadziła),
-wzmocniony czubek buta,
-odpowiednio wyprofilowane podbicie stopy,
-tkanina goretex i materiały syntetyczne mające zapewnić obuwiu wodoodporność,
-buty nie sięgające za kostkę; miałam sporo wątpliwości, jakiego obuwia potrzebuję - usztywnienie stawu skokowego w paru momentach mojej ostatniej wędrówki nie przeszkadzałoby, z drugiej strony buty użytkować będę nie tylko w "górzystym" terenie, a buty za kostkę ograniczają ruchy stopy, przeszkadzając jeszcze w paru innych rzeczach z tych obecnie wymienianych,
-język przyszyty bokami ma uniemożliwić wpadanie kamyczków i gałązek, teoretycznie też zwiększy wodoszczelność,
-zamiast tradycyjnych sznurówek zaciągany sznureczek - wydaje mi się to szalenie praktyczne rozwiązanie, na szlaku rozwiązujące się sznurówki w momencie ubabrane były błotem i przesiąknięte wodą,
-przyjemne, dość neutralne kolory prócz kilku żółtych wstawek, ale one mi nie przeszkadzają,
-mała waga butów (przy rozm. 38 ok 600g, moje mają rozmiar 38 i 2/3).





Teraz pozostaje mi skonfrontować ich cechy z moimi oczekiwaniami. Mają być wygodne, niemęczące, wodoodporne, nieśmierdzące. Ponieważ najbliższe wyjście w teren czeka mnie najprędzej za tydzień (a może nie wypalić), wczoraj testowałam je trzy godziny w mieście (było mi w nich gorąco, ale stopa była sucha; Reeboki rozpieściły mnie również swoją przewiewnością i lekkością, ciężko będzie im dorównać), później w zachaszczonym i podmokłym lasku nieopodal domu chłopaka, gdzie pośród pokrzyw, malin i wysokiej trawy szukaliśmy grzybów. Butów w sączących się przez teren, brązowych strużkach i bajorkach postanowiłam w całości nie moczyć, poczekam na czystsze strumyki ;) Natomiast wysoka podeszwa i syntetyczne wykończenia tuż przy niej dzielnie zniosły błotnistą maź.

Recenzja pojawi się, kiedy buty przejdą testy w warunkach z dala od domu, na jakiejś dwudniowej wyprawie. A czekam na takową z utęsknieniem... :)

niedziela, 7 lipca 2013

Mój drugi "pierwszy raz" :)

Jak nie burze, to komary. Wciąż coś zatrzymywało mnie w domu. Każdy powód wydawał mi się wystarczający, by przełożyć wyprawę na następny weekend, i następny... Taką mam już słabość charakteru, taka to jestem leniwa i wygodnicka - a równocześnie nie umiem odpuścić "ot tak", jakiś powód do samousprawiedliwienia się musi być;) Na nowo kiełkującą myśl o wybyciu do lasu wyartykułowałam na głos na praktykach, rozmawiając z zatrudnioną tam kobietką, ale w kontekście świeżo usłyszanej prognozy pogody: "O, no super, będą burze. A miałam iść w las." I nagle przyszło zastanowienie. Co z tego, że burze? Że komary? Że zimno, że niewygodnie, że brudno, że trudno? Przecież o to chodzi, przecież to zmaganie się z tym wszystkim i pokonywanie swoich słabości przynosi największą satysfakcję. Więc poszłam.

Pakowałam się w dniu wyjazdu, decyzja o nim była do ostatniej chwili nie ostateczna i tak naprawdę dopiero po spakowaniu plecaka usiadłam nad mapą, by zastanowić się lepiej nad wyborem trasy. Zdecydowałam się znów rozpocząć od Myślenic (niskie koszta dojazdu), stamtąd udać się zielonym szlakiem wiodącym na Chełm i dalej, do skrzyżowania ze szlakiem czerwonym (zaliczonym ostatnio), a potem odbić na Kudłacze i następnego dnia pokonać szlak żółty wiodący z Suchej Polany do Lubienia. Tyle w teorii. Z mapy wnioskowałam, że zielony szlak zbyt wymagający nie będzie, jego część wiodła drogą asfaltową, obrana trasa nie była też przesadnie długa; nadwyrężone na tamtej pierwszej samotnej wyprawie biodro do dziś zaczyna boleć przy odrobinie większego wysiłku, nie chciałam go zatem forsować.

Tym razem wzięłam większy plecak, nie zwiększając ekwipunku. Chciałam uniknąć upierdliwie dyndającej karimaty i obijającego się przy każdym kroku o tyłek śpiwora, przytroczonych prowizorycznie sznurówkami do nieodpowiedniego plecaka, jak to było ostatnim razem. Siostra pożyczyła mi większy, nadający się na moje oko na parodniowe wędrówki, jeśli by przytroczyć śpiwór na zewnątrz. Miałam jednak wystarczająco dużo miejsca, by upchnąć go na spód, z przodu plecaka przymocowałam jedynie karimatę. Prócz tego wzięłam na przebranie t-shirt i bieliznę (skarpetek trzy pary, uwzględniając gwarantowane przemoczenie i ubabranie w błocie dzięki moim wysłużonym, dziurawym reebokom), różne bzdety ułatwiające przetrwanie (latarka, mini apteczka, sznurówka, zapalniczka i krzesiwo na zaś), poncho Helikona, parasol (jak wychodziłam z domu to kropiło, a nie chciało mi się rozwijać poncha;)), gaz i nóż, parkę BW, kodeks drogowy (:D do nauki), środek na komary i mapę. Z prowiantem tym razem nie cudowałam, nie planowałam w gruncie rzeczy palić ognia w celu przyrządzania wyszukanych potraw. Stanęło na kabanosie, wodzie w odpowiedniej ilości i czekoladzie, co w Myślenicach uzupełniłam jeszcze o chleb, ogórki kiszone (wzięłam na nie szczelny pojemniczek) i pasztet, którego nie wykorzystałam. Podczas dodatkowych zakupów doposażyłam się jeszcze w chusteczki higieniczne i nawilżające.

Z domu wychodziłam niespiesznie, toteż do Myślenic zajechałam przed trzynastą. Idąc na czuja, trochę błądząc dotarłam na Zarabie, tam zrobiłam zakupy, posiliłam się i Morką przytroczoną w czarnej, plastikowej pochwie do spodni zaniepokoiłam małą dziewczynkę ("mamo, ona ma pistolet!"). Zgodnie z mapą, fantastycznie mieszczącą się w jednej z kieszeni spodni BW (w ogóle wiele rzeczy się w nich mieści, niesamowicie praktyczne), poszłam wzdłuż drogi, na której odnalazłam oznakowanie mojego szlaku. Znaki powiodły mnie z początku ostro pod górę, wąską ścieżką przez las, po czym trasa złagodniała i doprowadziła mnie spacerkiem na Chełm. Tam urządziłam sobie pierwszy dłuższy postój.










Dalej szlak w dużej mierze wiódł asfaltem, dopiero pod koniec tego odcinka trzeba było przejść mniej wygodną dróżką do znanego mi już węzła szlaków. Kawałeczek szłam tak, jak kiedyś, ale tym razem po 30 minutach odbiłam na Kudłacze. Znalazłam się tam coś koło godziny 18. Strasznie zmęczona nie byłam, ale mimo wspomagania wędrówki pieszej znalezionymi po drodze kijami, biodro w którymś momencie zdążyło mnie rozboleć i tego dnia już miało nie być lepiej. Pozostawało mi mieć nadzieję, że do dnia następnego mi przejdzie. Zamówiłam herbatę z cytryną i wyciągnęłam prowiant. Posiliłam się wstępnie i sączyłam powoli herbatkę, słuchając muzyki lecącej w radiu i wzajemnego zygania do siebie małżeństwa sprawującego pieczę nad schroniskiem. Ich kłótnie mocno zakłócały mi relaks, na szczęście przyjechała do nich rodzina podrzucić chrześniaka na wakacje i ton rozmów się zmienił. Nie miałam jeszcze potrzeby się zbierać. W ogóle brałam pod uwagę z początku nocleg w schronisku, ale, umówmy się - cel mojej podróży był inny ;) Stwierdziłam, że zajdę na Suchą Polanę, gdzie na mapie zaznaczony był schron turystyczny. Nie wiedziałam, co tam zastanę, ale jakoś tak w głowie spasowało mi to miejsce na nocleg. Z zamierzeniem udania się tam w odpowiednim czasie, zamówiłam sobie jeszcze żurek i na koniec drugą herbatkę. W tamtym momencie trochę żałowałam, że nie wzięłam żadnego naczynka i swojej herbaty - schroniskowa swoje kosztowała, a poza tym mogłabym zaparzyć również rano, do śniadania, przy ognisku... Schronisko opuściłam przed 19. Gościu zapytawszy, czy nocuję u nich zdziwił się z lekka, że idę dalej. Nie zdradziłam mu swoich planów. Podziękowałam, pożegnałam się i ruszyłam naprzód. Idąc przez las rozglądałam się na boki, żeby nie przeoczyć jakiegoś niegłupiego miejsca na nocleg, w razie gdybym na polanie nie była w stanie się rozbić. Odhaczyłam jedno takie, gdzie na stoku, jakieś 100 m powyżej drogi były fajne kępy drzew, natomiast poniżej niej było dość widno. Stok był jednak zorientowany na zachód, a mi zależało na miłej, wczesnej pobudce, a mapa obiecywała mi Suchą Polanę zorientowaną nieco bardziej na południowy wschód. Poszłam więc dalej.



Gdy dotarłam na miejsce, przestałam się łudzić: pod "schronem" nie przenocuję. Okazał się zwykłą wiatą, zadaszeniem nad ławą, otwartym na przestrzał. Obok wiaty dookoła sporego paleniska były dodatkowe ławki. Polana była duża i widna, krzyżujące się tu drogi wiodły w wielu kierunkach. Postanowiłam się rozejrzeć za jakimś zadrzewieniem, gdzie mogłabym się rozbić. Wizja spania w tak otwartym i "ucywilizowanym" miejscu przestała mi się podobać. I wtedy znalazłam brzózkę :)

Na bocznej ścianie polany, 50 kroków na przełaj od drogi, w sąsiedztwie innych drzewek i krzewów stała sobie brzózka. Była jednak na tyle pokraczna i ciekawie uformowana, że z miejsca postanowiłam rozbić się właśnie pod nią. Pokrzywione gałęzie tworzyły swoisty parasol, opadający do samej ziemi. Była niska i gęsta, jednak pod nią samą było zaskakująco dużo miejsca. Wykorzystując jedną z gałęzi na główny element konstrukcyjny, rozłożyłam pałatkę. Gałąź przytrzasnęłam jednym z leżących pod brzózką kamieni. Na to przerzuciłam poncho. Z jednej strony utworzyłam prawie pionową, krótką ścianę, naciągając tworzywo i przygważdżając je patyczkami wsadzonymi w oczka do ziemi. Ścianę dłuższą uzyskałam naciągając poncho i wykorzystując oczko na rogu po przeciwnej stronie płachty. Dodatkowo brzegi przygniotłam kamieniami. Powstający namiocik udoskonaliłam robiąc prowizoryczny stelaż z gałęzi, pomagając sobie sznurówką. W efekcie uzyskałam miejscówkę, w której spokojnie mieściłam się wraz z plecakiem. Podłoże wymościłam karimatą i śpiworem. Oto efekty:



 Ze swojego dzieła byłam i jestem przezadowolona, nie bez powodu zresztą. Kryjówka okazała się być świetnie zamaskowaną, właściwie nie do zobaczenia na odległość większą jak metr. Poniżej zdjęcie zrobione z odległości małego kroczku od drzewa, może 0,5m:


Na następnym zdjęciu widać zaś moją brzózkę z perspektywy paleniska obok drogi. To ten mały pokurczony krzaczek przy łące, drugi od lewej :)


To zdjęcie zrobiłam poglądowo, rano, żeby wiedzieć, jakie było prawdopodobieństwo dostrzeżenia mnie. Chyba minimalne - ktoś musiałby podejść właśnie pod tą brzózkę, żeby się odlać. A miał kto... Otóż było jeszcze widno, gdy usłyszałam dźwięk nadciągającego pojazdu. Czmychnęłam do kryjówki, by przeczekać, aż facet zabierający śmieci, komunikujący się z kimś przez krótkofalówkę, odjedzie. Jednak chwilę po tym, jak odjechał, nadciągnęło młode towarzystwo na motorach, w ilości trzech czy czterech osób. Miałam wrażenie, że była z nimi jakaś dziewczyna, ale pewna nie byłam, wolałam więc się nie wychylać i udawać, że mnie nie ma. Niestety ekipa postanowiła rozpalić ognisko. Czuwałam, nasłuchiwałam i zastanawiałam się, czy się ujawnić, czy nie. Nie mieli prawa mnie zobaczyć, no chyba że któryś postanowiłby się odlać akurat pod moją brzózką. A w takiej sytuacji wolałabym nikogo nie zaskoczyć swoją obecnością, przypuszczam, że mógłby się wystraszyć równie mocno jak ja w sytuacji konfrontacji. Miałam tę przewagę, że wiedziałam o ich obecności, oni zaś nikogo w krzaczorach się nie spodziewali. Zdecydowałam w ciszy przeczekać, mając nadzieję, że w końcu pojadą. Pierwszy motor, tudzież quad, odjechał troszkę po 22, pozostała dwójka z drugiego nieco się ociągała, ale wreszcie też pojechali. Zostałam sama. Prawie sama. Tylko ja i łąka pełna świetlików. I komarów.

Zanim na polanie pojawili się nieoczekiwani goście, natłukłam w swoim namiociku tych bestii ze dwadzieścia. Potem nie chcąc być zdemaskowana musiałam zaprzestać polowania, tym samym z drapieżnika stając się ofiarą. Komary były wszędzie. Krążyły na jedynym niezasłoniętym kawałeczkiem mojego ciała, jakim był nos wystający przez dziurkę ze szczelnie zapiętego śpiwora ze ściągniętym kapturem. Każdy mój oddech przywoływał kolejne fale komarów. Bzyczały nieznośnie, próbując się wciskać w najmniejsze szczeliny. Z samym nosem na zewnątrz długo się wytrzymać nie dało, było zbyt gorąco i duszno. Próbowałam wszystkiego. Wylałam na twarz sporą ilość preparatu na komary, spryskałam pozostawione niewielkie wejście do namiociku. Wystawiałam nos, kawałek lub całą twarz, czasem całą głowę. Z gorąca było mi duszno i wilgotno. Momentami wydawało mi się, że na zewnątrz jest ich mniej, wystawiałam wtedy głowę poza wejście do kryjówki. Wreszcie zdecydowałam się schować cała w śpiwór, mając nadzieję, że się nie uduszę. Komary nie były w stanie gryźć. Ale ja i tak nie byłam w stanie spać. Ich nieznośne bzyczenie towarzyszyło mi cały czas. W domu mogę nie spać przez jednego komara, tu nad głową latało mi ich całe mnóstwo. Okrutny dźwięk świdrował mi umysł, przenikał myśli. Gdy już bzyczenie stawało się jakąś swoistą usypiającą melodią, jakiś jeden musiał się wybić, wyjść z tonu, zagrać na inną nutę. Nie dało się. Nie pomagało nic. Wygłuszanie śpiworem, wtykanie palców boleśnie w uszy. Po 24 zadzwonił do mnie znajomy, wtedy ostatni raz patrzyłam na zegarek, ale nie byłam w stanie zasnąć jeszcze na długo po tym. Sen sprowadzał się raczej do krótkich chwil zamroczenia, z których wyrywało mnie głośniejsze bzyknięcie. O czwartej nad ranem obudził mnie dźwięk silnika. Ktoś przejeżdżał jedną z dróg. Dłuższe leżenie nie miało sensu, wstałam pospiesznie, przebrałam się, zebrałam rzeczy, zwinęłam śpiwór, rozmontowałam moją konstrukcję, z płachty strąciłam dwa ślimaki, które nocowały ze mną, i poskładałam ją, po czym czmychnęłam spod brzózki pod wiatę na poranną toaletę i śniadanko.


Nie byłam głodna, w normalnych warunkach wstaję sześć godzin później niż dziś. Ograniczyłam się do laski kabanosa, kromki chleba i kostki czekolady popitych wodą. Odnalazłam kierunkowskaz wskazujący żółty szlak i poszłam w dalszą drogę. Okazała się wieść na krótkim odcinku ostro pod górę, co przy moim niewyspaniu skutkowało okrutną zadyszką i momentalnym zmęczeniem. Wychodziłam pod górę na zasadzie "przy trzecim znaku szlaku postój na uspokojenie oddechu", a szlak znakowany był niemal co czwarte drzewo. W końcu dotarłam do szczytu. Z Łysiny miałam już praktycznie tylko schodzić stopniowo w dół, czekało mnie naprawdę niewiele podejść.

Droga powrotna upływała mi dość dobrze, biodro zdążyło w nocy wydobrzeć i tylko osłabione zmęczeniem nogi częściej się plątały. Nie bardzo się mogłam zatrzymywać, bo kiedy tylko próbowałam, wokół mnie (tak jak i poprzedniego dnia) pojawiała się chmara komarów i much. Ograniczałam się do krótkich zatrzymań na 8-10 borówek i łyk wody. Dzięki kijkom w ręku udało mi się parokrotnie uniknąć skręcenia kostki. Raz się zagapiłam i poszłam złą drogą - musiałam wracać pod górkę, ale za to ten krótki odcinek obfitował w miłe dla oka widoki. Trasa wiodła początkowo głównie przez las, potem stopniowo zaczęły się pojawiać śródleśne polany, wreszcie drzewa ustąpiły małym gospodarskim łąkom i zadrzewieniom śródpolnym. Słońce miło grzało. Zrobiłam sobie jeden dłuższy postój z posiłkiem. Potem szłam niespiesznie, przemieszczając się na pewnym odcinku bokiem, zwrócona do skarpy przydrożnej usianej poziomkami.





Pod koniec wędrówki miałam jeszcze jeden niewygodny odcinek, wiodący kamienistym żlebem ostro w dół. Po jego pokonaniu czekała na mnie wiejska dróżka i wreszcie asfalt. Nim, wyzbywszy się uprzednio kijów, doszłam nad Rabę. Spędziłam nad nią koło trzech godzin, mocząc w chłodnej wodzie zmęczone stopy, posilając się pozostałym prowiantem, słuchając plusku wartko płynącej wody i rozmyślając. Rozłożyłam sobie w pewnym momencie karimatę, na której dość szybko zaczęło mnie brać na spanie. Zaliczyłam krótką drzemkę. W międzyczasie wypłukałam buty i jak na złość czyste niebo zaczęły zajmować coraz większe chmury, uniemożliwiając wyschnięcie zanurzonych w wodzie butów. Ociągałam się jeszcze chwilę, ale bateria w telefonie mi padała więc musiałam się zbierać, żeby popatrzeć na jakieś busy. Wycięłam jeszcze tylko z opaski na ręce prostokątną łatkę i przyszyłam zakrywając największą dziurę w bucie, żeby jasna skarpetka nie świeciła mi z daleka. Zaszłam na pierwszy przystanek niedaleko autostrady, nawet nie dochodząc do centrum Lubienia - i akurat pojechał mi PKS, którym wróciłam do Krakowa. W domu coś zjadłam, coś wypiłam i poszłam odsypiać komarową noc. A potem wzięłam dla orzeźwienia prysznic. I wyjęłam z siebie dwa kleszcze. I siadłam do pisania, ku pamięci :)