wtorek, 19 listopada 2013

Wolność jest w górach.

Ustaleniom nie było końca. Dni poprzedzające weekend nasycone były wieloma wariacjami na temat trasy, ilości osób, terminu, czasu trwania i profilu wypadu. Początkowo miał się on odbyć tydzień wcześniej, a ja w nim miałam nie uczestniczyć. Wspomniałam jedynie w wątku na forum, że chętnie bym się wybrała, ale w późniejszym terminie. Później ów termin się ugruntował, pojawili się chętni, ja jeszcze na kilka dni przed planowanym wyjazdem nie wiedziałam, czy będzie mnie na niego stać. Wreszcie potwierdziłam swoją gotowość do wybycia w teren. Zaczęło się ustalanie trasy, obecności pozostałych. Gdy już zatwierdziła się trójca chętnych, z nagła jednemu wypadła robota na weekend, drugi na wzór pierwszego zrezygnował. Ja postanowiłam iść tak czy inaczej, co zakomunikowałam owemu koledze - i tak, na moje szczęście, Soohy się przełamał i postanowił ze mną pojechać :)

Umówiliśmy się zatem w piątek ok. 11:40 na dworcu głównym - o tej porze powinnam dotrzeć bezstresowo prosto ze szkoły po porannym egzaminie próbnym, pociąg Soohego miał przyjechać trzy minuty wcześniej. Wyszłam zatem rano spakowana i gotowa do ruszenia w Gorce prosto po szkole, bez konieczności zahaczenia o dom... Dziwnie trochę się czułam z plecakiem upstrokaconym turystycznymi dodatkami i ciuchach moro, w zestawieniu z pozostałymi, normalnie i elegancko ubranymi ludźmi z klasy - ale nikt się mnie nie czepiał, mój wygląd wzbudzał tylko z ich strony ciekawość i serię standardowych pytań. Egzaminu, mającego trwać ogółem do trzech godzin (czyli teoretycznie do 11), doczekaliśmy się po 45-minutowej obsuwie czasowej, bo rano w budynku nie było prądu. Nie mogłam pozwolić sobie na pełne wykorzystanie przysługującego mi czasu, bo niemożność skontaktowania się z Soohym i uprzedzenia go o spóźnieniu powodowała, że z pisaniem starałam się możliwie sprężyć. Gdy zadzwonił mi telefon (nie wiem, czemu się nie wyłączył), skończyłam pisać ostatnie zdanie, wzięłam "torebkę" i poszłam na przystanek, by czym prędzej dotrzeć na dworzec.

Z pół godziny później przywitałam Soohego i poszliśmy w stronę dworca autobusowego. Jeszcze rano całkowicie zmodyfikowałam plan podróży, czego następstwem była konieczność poczekania do 13:10 na PKS jadący przez Gruszowiec, z którego najbardziej realne zdawało mi się dostanie przez nas na Mogielicę - najwyższy szczyt Beskidu Wyspowego, sąsiadujący z Gorcami. Od T. (to jemu robota pokrzyżowała plany), który zdaje się doskonale znać te góry, dostaliśmy informacje o bacówkach na trasie, w których mogliśmy się potencjalnie przenocować. Jedna z nich miała się znajdować właśnie za Mogielicą, także plan był taki - gdzieś z okolic Gruszowca wydostać się na nią, spędzić noc we wskazanej bacówce, następnego dnia zajść na Gorc i mniej więcej w jego rejonie wpakować się do kolejnej bacóweczki, by wreszcie trzeciego dnia mniej lub bardziej spiesznie dostać się do cywilizacji i stamtąd dotrzeć PKSami lub busami do domów. Na nasze szczęście już w autobusie dowiedzieliśmy się od kierowcy, że lepiej nam będzie wysiąść w Dobrej, co potwierdziła później sama z siebie jedna z pasażerek. Bilet ulgowy kosztował równe 10zł, także póki co spokojnie mieściłam się w swoich ramach finansowych. Podróż upłynęła przyjemnie na rozmowie o wszystkim - Soohy, o czym to żeśmy nie rozmawiali? ;) - i w Dobrej wysiedliśmy we wskazanym miejscu, gdzie wysiadła również owa pasażerka, co to nam potwierdzała trafny wybór Dobrej jako punktu docelowego. Ku naszemu zdziwieniu zaproponowała nam podwózkę do Jurkowa, skąd mieliśmy znacznie bliżej na naszą pierwszą górę. Z takiej okazji nie mogliśmy nie skorzystać :) Wpakowaliśmy się do samochodu i chwilę później stanęliśmy na maleńkim ryneczku (centrum wsi?), szykując się na podbój Mogielicy. Wstąpiliśmy jeszcze tylko do sklepu w celu uzupełnienia prowiantu i popatrzenia na batoniki (dieta ;]), po czym skierowaliśmy się we wskazanym przez życzliwą kobietkę kierunku... Droga nie była skomplikowana, zaraz za mostkiem mieliśmy odbić na prawo i iść niebieskim szlakiem. Okazało się jednak, że zapatrzeni na rosnące przy drodze wszelkie cuda natury (o których nazwach i właściwościach raz po raz informował mnie Soohy, dzieląc się swoją wiedzą i pasją), minęliśmy odnogę i "straciliśmy" dobre 30 minut (jak nie więcej) czasu potrzebnego na dotarcie na szczyt o przyzwoitej porze. Dzięki tym trzydziestu minutom zostałam zapoznana z mnóstwem grzybów i roślin, porobiłam sporo zdjęć i co nieco nawet udało mi się zapamiętać ;) Były uszaki bzowe, śliwa tarnina, dzika róża i inne różności. Zebrałam pierwsze składniki na leśną mieszankę: pędy malin, listki jeżyn, owocki śliwy (zły pomysł, rozciapały się w kieszeni). Gdy zorientowaliśmy się w błędnie obranym kierunku, wróciliśmy do mostku i poszliśmy właściwą drogą, otrzymałam również w tym czasie eleganckie kijki ścięte przez Soohego i nazbierałam jeszcze trochę owocków dzikiej róży. Tymczasem niebo zaczęło nabierać różowo-fioletowej barwy, by po chwili, przechodząc przez odcienie fioletu i szarości, pożegnało się z ostatnimi promieniami zachodzącego słońca. Byliśmy na początku żmudnej drogi na szczyt.


Soohy szedł pod górę lekko i bez jakichkolwiek oznak nadmiernego zmęczenia. Jego częste leśne wędrówki i generalnie aktywny tryb życia wyrobiły mu kondycję w wystarczającym stopniu, by bić mnie na głowę, pomimo jego braku styczności z górami od kilku lat. Na szczęście nie parł on naprzód bez oglądania się na mnie, w ogóle przez cały czas twierdził, że on się do wszystkiego dostosuje - trasy, czasu, tempa... Było mi to bardzo na rękę, bo nie dość, że moja kondycja pozostawia naprawdę wiele do życzenia (problemy zdrowotne i unikanie wf-u od gimnazjum robią swoje), to na dodatek niefortunnie w ten weekend miałam nie być w szczytowej formie. Szliśmy zatem polną, a później leśną drogą, umilając sobie podróż rozmowami na wiele tematów i różnymi spostrzeżeniami dotyczącymi samego wypadu, co chwila zatrzymując się na danie mi czasu do wyrównania oddechu ;) Zapadł zmierzch i robiło się coraz mniej widno - pozornie, bo tak naprawdę wzrok szybko przyzwyczajał się do panującego na szlaku półmroku i obeszliśmy się bez ciągłego używania mojej czołówki. Dodatkowo noc była wyjątkowo jasna, chyba za sprawą cienkiej warstwy chmur, rozświetlanych przez momentami widoczny, dopełniający się księżyc.

Długość podejścia zaskoczyła nas oboje, a telefony do T., który stał się naszym nawigatorem w potrzebie (a takowa zaszła parę razy), sprowadzały nas na ziemię w naszych wyobrażeniach o rychłym dotarciu na miejsce. Okazało się bowiem, że samo dojście na szczyt wcale nas zbawić nie miało - mówiąc o bacówce za Mogielicą T. miał na myśli bacówkę znajdującą się na polanie Skalne w okolicach Jasienia, do której od samego szczytu mieliśmy iść jeszcze jakieś dwie godzinki. Sama droga pod szczyt pod względem fizycznym była dla mnie męcząca, jednak dzięki towarzystwu Soohego jakoś to mimo wszystko przyjemnie zleciało i w końcu dotarliśmy na Mogielicę. Tam nie odmówiliśmy sobie wyjścia na wysoką wieżę widokową, z której, poza odległymi pojedynczymi światłami okolicznych miejscowości, w mroku nocy nie było widać nic. Nie zabawiliśmy na niej długo, na szczycie wieży lodowaty wiatr przenikał odzież i wydzierał resztki ciepła przegrzanego wędrówką ciała. Dziwne odgłosy, które słyszeliśmy dochodząc do wieży, w momencie wyjścia na nią ucichły. Być może to jakiś wiatrak, czujnik albo inne mechaniczne urządzenie - dowiedzieliśmy się z resztą później, że na poddaszu wieży pasjonaci komunikacji drogą radiową mają swoje sprzęty i łączą się z najdziwniejszymi zakątkami świata; może to właśnie któreś z tych urządzeń wydawało z siebie te dźwięki, które w pierwszym momencie wzięliśmy za nietoperze ;)


Ze szczytu, po rychłym wyjściu z lasu, przeszliśmy dalej Halą Stumorgową i za nią nastąpił chyba najbardziej kryzysowy moment wędrówki - zeszliśmy lasem jakieś 100-150m niżej, nie natykając się na żadne oznaczenie szlaku i tu nastąpił moment zawahania (czy iść dalej, czy wrócić do ostatnio widzianego oznaczenia). Rozważaliśmy też, wisząc nad mapą i busolą, czy mogliśmy pójść złą drogą - a jeśli tak to którą, bo mapa nam za bardzo takiej opcji nie unaoczniała. Po licznych konsultacjach z czuwających nad naszą "nocną" wędrówką T., postanowiliśmy zawrócić do polany i tam odnaleźliśmy właściwą drogę. Dalej wędrówka nie przyniosła już zasadniczo żadnych niespodzianek poza tym, że parę razy, mając pewność, że dochodzimy do celu, znajdywaliśmy się jeszcze kawałek drogi od niego i w pewnym momencie zwątpiliśmy, czy w ciemności nie rozminiemy się czasem z naszą docelową Polaną Skalne; nie było oczywiście takiej opcji, szlak przebiega przez nią i jest ona tak duża, że nie sposób jej pominąć ;) Po 21 dotarliśmy zatem na miejsce i niemal od razu pod ścianą lasu dostrzegliśmy słaby zarys naszej bacówki. Gdy podeszliśmy do niej, okazała się kompletnie czymś innym, niż się spodziewaliśmy - przede wszystkim była wielka, wnętrze zaś wydało nam się na tamtą chwilę szczytem luksusu. Oboje będąc tak naprawdę pierwszy raz w takiej bacówce, byliśmy pod niemałym wrażeniem tego, co zastaliśmy. Palenisko, ławki, podesty i pięterka do spania...



Rozgościliśmy się od razu i przystąpiliśmy do długo wyczekiwanego momentu rozpalania ogniska. I tu mieliśmy zonka ;] Ja kolejny raz z rzędu na wypad nie wzięłam ze sobą niczego, za pomocą czego można próbować rozpalić ogień. Po ostatnim zakupie zapalniczki, której wątły płomyk pozostawiał wiele do życzenia, przez wzgląd na ciągły brak posiąścia umiejętności korzystania z krzesiwa, oraz zwykłe lenistwo i wychodzenie z założenia, że "ktoś na pewno będzie coś miał", chodzę w teren pod tym względem absolutnie nieprzygotowana - czysty survival :P Soohy ma nieco inne spojrzenie na sprawę; wziął ze sobą zestaw składający się z kilku odłamków krzemienia, kawałek pilnika i hubkę z hubiaka pospolitego, spreparowaną poprzez opalenie krawędzi. Znalazła się jeszcze cała jedna zapałka. Ona to w końcu nas wyratowała i dała płomień, od którego zajęła się kora z brzozy, a później powstało "ognisko", poprzedzone to jednak było wielokrotnymi nieudanymi próbami odpalenia hubki - ostre krawędzie krzemieni zdążyły się stępić, same krzemienie pokruszyć na na tyle małe kawałeczki, by były bardzo niewygodne*, wreszcie hubka długo nie łapała iskry, lub łapała i szybko gasła, a jak nie gasła, to za nic nie chciała przekazać żaru dalej, na korę. No dobra, ale w końcu uzyskaliśmy płomyk. I co dalej? Ano nic. Rozpałka nazbierana po drodze przez Soohego elegancko podeschła i przez chwilę zapowiadało się prawdziwe ognisko... Gorzej, że szybko się skończyła, a przygotowane przed bacówką drewno było świeżo ścięte i dodatkowo całkiem wilgotne, właściwie ociekające wodą. Nawet nie było co dostawać się do wewnątrz, bo były to raczej niegrube gałęzie... Żar/płomyk jednak cały czas podtrzymywaliśmy przy życiu, normalnie chuchaliśmy i dmuchaliśmy jak na dziecko :D Niestety dosłownie, bo zerowy ciąg powodował, że bez dmuchania (a w efekcie mimowolnego płaczu i kaszlu od gryzącego dymu, stopniem zasmarkania nawet się nie chwaląc) po prostu się nie obeszło. Tak oto, wachlując mapą i dmuchając ile tchu i samozaparcia starczyło, zagotowaliśmy sobie wodę na herbatki i przyrządziliśmy "ciepłe" posiłki: Soohy kiełbaskę doprawianą przyprawami wszelakimi, ja pulpety z kuskusem. Ponieważ drugiej zapałki na rano nie mieliśmy, przezornie przygotowałam sobie większą ilość, by rano nie obejść się smakiem. Tymczasem nastała północ i mniej więcej o tej porze wbiliśmy się w swoje śpiwory, by w ciepełku i wygodzie (na tyle, na ile je sobie sami zagwarantowaliśmy, piękna sprawa... :)) przespać całe 6 godzin, do momentu rozdzwonienia się budzików, i dłużej, do nastania jasności.

Moje wieczorne przygotowanie jedzenia okazało się posunięciem taktycznym, acz nie rewelacyjnym - zimna, niepodgrzana breja niechętnie zsuwała mi się w przełyku. Ognia nie udało się rozpalić. Koło godziny ósmej* opuściliśmy naszą noclegownię, wcześniej uwieczniając na zdjęciach wnętrza (bo odkryliśmy o poranku drugą izbę ;)), zewnętrze i najbliższe otoczenie bacówki. Na polanie panowała jeszcze mgła, wszystko jednak wyglądało już zupełnie inaczej. Znaleźliśmy nawet źródełko zaopatrzone w system rynienek. Perspektywy na ten dzień nastrajały dość optymistycznie - mimo późniejszej niż planowana właściwej pobudki, mieliśmy do dyspozycji raczej dość czasu, by dojść na Gorc i znaleźć miejsce na następny nocleg wskazane przez T. - choć nie byliśmy pewni po ostatnim, czy nie będzie nas czekało kolejne zdziwienie, że bacówka znajduje się z deka dalej, niż się spodziewaliśmy ;)


Droga na Gorc upłynęła mi tym razem o tyle ciekawiej, że prócz zacnego towarzystwa Soohy'ego i pogawędek na tematy wielorakie (jakie słowo :D), dane mi było pobierać nauki z wprost niewyczerpanej, jak na mój poziom (bo kolega jest skromny i podkreślał, jak wiele jeszcze nie wie), wiedzy, okraszonej ponadto prawdziwą pasją i cierpliwością. Tego dnia dowiedziałam się o grzybach więcej niż przez całe życie ;] Soohy co rusz zatrzymywał się przy jakimś pniu, by sfotografować kolejny okaz, na temat każdego niemal dostrzeżonego grzyba był w stanie coś powiedzieć. Ja też zaczęłam tworzyć małą galeryjkę fotografii, bo nazwy i właściwości prezentowanych okazów na raz nie byłam zwyczajnie w stanie spamiętać - ale mam obiecaną pomoc w późniejszej identyfikacji :) W ten sposób szliśmy tak naprawdę od grzyba do grzyba, przez co nawet raz porządniej zgubiliśmy szlak, ale tradycyjnie wróciliśmy do ostatniego spamiętanego oznaczenia i skorygowaliśmy kurs.


Co się podczas tej wędrówki więcej działo... No właściwie to dużo się działo, ale w opowiedzianym zakresie :) Zmierzaliśmy generalnie ku Przełęczy Przysłop, gdzie oboje potrzebowaliśmy (mniej lub bardziej) zastać sklep. W którymś momencie oznakowanie szlaku było tak mylące, że zarówno my, jak i para w średnim wieku, idąca właśnie (jak się potem okazało) z owej przełęczy na Mogielicę, skręciliśmy w zupełnie złą stronę. Później mężczyzna nas zawrócił, twierdząc, że wracamy na Mogielicę, toteż zawróciliśmy i poszliśmy już w dobrym kierunku, tam, skąd oni przyszli - co się natomiast z nimi dalej podziało to już tylko oni sami wiedzą ;) Las ustąpił polanom, zaczęły się pojawiać pierwsze zabudowania, wreszcie jakieś 20 minut później dotarliśmy do drogi asfaltowej, która zawiodła nas już do samej przełęczy, zabudowanej niegęsto siedzibami ludzkimi. Minęliśmy sklep, którego zupełnie nie zauważyliśmy, bo jak sklep po prostu nie wyglądał - i w tym momencie zaczęłam biadolić, że no co jak co, ale ja do sklepu muszę... Pomijam już inne potrzeby, ale po tej nocy doposażenie się w zapalniczkę i paczkę zapałek wydało nam się zabiegiem koniecznym. Już byliśmy gotowi podejść do któregoś z domów i poprosić o jedno lub drugie, gdy z boku budki dostrzegliśmy szyld "sklep" i Soohy poszedł czym prędzej sprawdzić, czy jest w ogóle otwarty. Był :) Zakupiliśmy co potrzeba i udaliśmy się w dalszą drogę.

Nie wspomniałam wcześniej, że głównym mykologicznym celem wyprawy Sooh'ego był nigdy wcześniej nie napotkany przez niego pniarek obrzeżony. Rozglądał się za nim intensywnie, wreszcie i mi się udzieliło i zaczęłam wypatrywać grzyba nadrzewnego o intensywnie czerwonej krawędzi (taki to wygląd po podanym opisie przyjął on w moich wyobrażeniach ;)). Okazało się, że przełomowym dla niego momentem miało być moje zatrzymanie się nad rzeką Kamienicą w celu nabrania do butelki trochę wody (a tam, pianka). Napełniłam butelkę i wtem usłyszałam wszelkie oznaki nieukrywanej radości kolegi :) Znalazł on w tym czasie na pniu swojego pniarka, właściwie całą gromadkę pniarków. Wyoglądał, napstrykał zdjęć, wymacał, nazbierał... I poszliśmy bogatsi o znajomość kolejnego grzyba, nadającego się z resztą na hubkę, niebieskim szlakiem, prosto (choć pokrętnie) na Gorc.


Na szlaku grzecznościowo wykonałam telefon do właścicieli bacówki, w której tym razem potencjalnie mieliśmy się zatrzymać. Po uzyskaniu zgody na nasz nocleg i informacji, że sami na pewno nie będziemy, pozostało nam tylko do niej dotrzeć :) Od któregoś momentu Soohy zaczął zdobywać dla mnie fragmenty grzybów nadających się na hubkę - tym samym na chwilę obecną jestem szczęśliwą posiadaczką pniarka obrzeżonego, lakownicy spłaszczonej, czyrenia ogniowego, gmatwicy chropowatej i hubiaka pospolitego ;] Im wyżej wychodziliśmy, tym kolega bardziej był zachwycony mnogością różnorakich gatunków i pospolitym wręcz występowaniem swojego Grzyba Wyprawy. Nie było drzewa, na którym by czegoś nie znalazł, czasem więc korzystałam z tych jego mnogich zatrzymań i nadrabiałam drogi, a czasem zatrzymywałam się z nim dla zrobienia zdjęcia lub złapania tchu. Prócz grzybów nie brakowało oczywiście zwyczajnie pięknych (oksymoron?) leśnych krajobrazów, i choć pogoda mogłaby być widokowo wspanialsza, to na wędrówkę pod górę była wręcz wymarzona.


Do celu naszej wędrówki pozostawało nam coraz mniej drogi. Właściwie to w pewnym momencie wyprzedził nas jeden osobnik, później jeszcze ktoś... Na kolejnej polanie stanęliśmy i wyciągnęliśmy mapę, by zobaczyć, co dalej, gdzie ten Gorc. Ktoś powiedział nam, że już na nim jesteśmy. Teraz zaczęło się rozglądanie za bacówką. Była wczesna godzina, gdy zaszliśmy do niej, po drodze przywołani wskazującym drogę gestem jakiegoś człowieka - i tu zaczyna się zupełnie odrębna historia naszego wyjazdu :)

Bacóweczka okazała się dużo mniejsza od poprzedniej, ale była tym samym tak niesamowicie klimatyczna i przytulna, że z miejsca postanowiliśmy w niej zostać. Zastaliśmy w niej już jednego wędrowca, M., bardzo pozytywnego człowieka. Przed bacówką kręcili się również chyba ojciec z synem (tak wyglądali), którzy, jak się później okazało, czaili się z aparatem na zachód słońca i nocne zdjęcia bacówki. Oni nie zostali na noc, w przeciwieństwie do M., z którym zdążyliśmy się zapoznać i zasyimlować, oraz później przybyłej ekipy Mieszka, liczącej sobie trzech bardzo pozytywnie zakręconych ludzi i jednego psa. Popołudnie i wieczór spędziliśmy na błogim lenistwie i czynnościach ograniczających się do konsumpcji różnych smakowitości, rozpalania w piecu i utrzymywania ognia (nie trzeba było tu naszych zapałek ;)), rozmów i robienia zdjęć. Wszystko zachwycało - atmosfera miejsca, ludzie, widoki... Wypiłam niejedną leśną herbatkę, kosztowałam kawy z nasion kosaćca żółtego i podpłomyków z cynamonem (pierwsze - własność, drugie - wyrób kolegi), prażyłam bukiew przyniesioną z domu przez Soohy'ego, jadłam zapiekanki a nawet pizzę... Ogółem wieczór ten na pewno zapisze się w mej pamięci jako jeden z milszych i bardziej błogich momentów ostatnich czasów. Czułam się niesamowicie rozprężona, ale też pełen żołądek (poddałam się i podarowałam sobie dietę) i zmęczenie nagromadzone przez poprzednie dni, zestawione z nagłym nicnierobieniem, wzmagało z minuty na minutę moją senność. Poszliśmy we troje (z M.) spać do mniejszej izby, ekipa Mieszka po jakimś czasie wybyła z bacówki na nocny spacer, by powrócić gdzieś przed czwartą.



W nagrzanym pomieszczeniu przy piecu spało się wybornie - niby twardo jak zwykle, ale i tak inaczej :) Nad ranem nieznacznie przebudził mnie powrót sąsiadów, ale spałam dalej. Również budzik M. nastawiony na wstanie przed wschodem słońca i łapanie tego magicznego momentu z którejś polany nie wywarł na mnie zbytniego wrażenia. Wstałam o jakiejś tam porze, nie ostatnia z resztą, bo choć Mieszko już buszował po izbie, jego towarzysze twardo odsypiali nocne marsze. Dzień rozpoczęłam wyjątkowo udaną herbatką z gałązek świerkowych i owoców róży - była sama w sobie tak dobra, że nie trzeba jej było zwykłej torebkowej czy nawet ziarnka cukru. Później zostaliśmy zaproszeni przez Mieszka do wspólnego śniadania w postaci kaszy jaglanej wymieszanej z czymś w rodzaju leczo. Tu następuje ten moment, który szalenie lubię, tj. nie wiem, co się w jakiej kolejności dalej działo ;) W każdym razie był spacer z baniakami po okolicy i udanie się do pobliskiej bacówki po wodę, było podziwianie Tatr i "gubienie" psa, znającego te góry lepiej od któregokolwiek z nas (noo, może nie od M.), były zdjęcia, opowieści o Królu Gór i Bazylice Królowej Gór, batonowanie drewna, eksploracje bliższe i dalsze, kolejne smaczki kuchenne, kolejne zdjęcia, grzyby, dachy, wspaniałe widoki, mycie naczyń szyszką i wrzątkiem, opalanie stóp, zabawy z psem, gapienie się przed siebie, słuchanie, rozmawianie i milczenie... Dla takich chwil właśnie warto przełamywać swoje ograniczenia, warto szukać mimo wielu niepowodzeń, warto trwać na codzień, by żyć choć przez chwilę.


Późnym popołudniem zebraliśmy się do drogi powrotnej. Kolega M. opuścił nas wcześniej, my z Soohy'm załapaliśmy się na podwózkę do Krakowa - ekipa Mieszka właśnie stąd przybyła samochodem i dysponowała dwoma miejscami wolnymi :) Musieliśmy jedynie wyjść nieco wcześniej, by dojść do asfaltu, skąd to mieli nas zgarnąć - sami zaparkowali samochodem przy jakimś domku nieco wyżej asfaltu, ale i tak ich samochód ledwo tam wyjechał, dociążony nami z plecakami mógłby nie podołać gruntowej drodze. Na odchodne dostaliśmy porcję fantastycznych widoków zachodzącego słońca po prawej i wschodzącego na pomarańczowo księżyca po lewej. Przez chwilę nie wiadomo było, gdzie oczy podziać...


Zapadł zmierzch, jednak w dół, jak i poprzedniej nocy, schodziliśmy zasadniczo nie używając latarki - księżyc w pełni wystarczająco oświetlał drogę. Na rozdrożu jednak, poniżej zaparkowanego samochodu, zatrzymaliśmy się i kompletnie zgłupieliśmy - niby mieliśmy iść drogą w dół, ale czerwonym szlakiem, a tego w tym miejscu kompletnie nie mogliśmy odnaleźć. Było kombinowanie z mapą i busolą, niby wiedzieliśmy, gdzie iść do tego asfaltu, jednak bateria w moim telefonie zaczęła definitywnie zdychać, i z obawy przed brakiem możliwości porozumienia się w razie jakichkolwiek problemów z ekipą Mieszka, postanowiliśmy na nich zaczekać. W końcu posłyszeliśmy gwizdy na zawołanie psa, który poszedł z nami, wkrótce potem przy samochodzie zakręcili się towarzysze powrotnej podróży. Upewniwszy się, którędy mamy zejść, pospieszyliśmy z Soohym naprzód i dosłownie kawałek przed asfaltem zostaliśmy dogonieni przez zjeżdżającą z góry ekipę. Wpakowaliśmy się jakimś cudem do małego samochodu (pies z właścicielem jechali na miejscu pasażera obok kierowcy, my w trójkę byliśmy z tyłu z dwoma plecakami i głośnikami, z których szła pozytywna nuta radiowa. W takim klimacie zajechaliśmy do Krakowa, gdzie na Rondzie Matecznego wysiedliśmy i chwilę później Soohy wsiadł w autobus jadący w stronę dworca głównego, a ja zostałam na przystanku sama, z plecakiem i wspomnieniami. Weekend zakończył się, pozostało mi tylko przedostać się przez miasto bez niepotrzebnego ścisku w autobusach, co zapewniły mi mój wygląd i zapach :D (oraz, niewątpliwie, zakupiona na ten wyjazd na targu za pięć złotych czapka menelówka ;))



...W łóżku i pościeli, po prysznicu, śpi się całkiem nieźle, ale dałabym wiele za możliwość zasypiania co noc w śpiworze i brudnych ciuchach, na klepisku, dechach lub po prostu w lesie, pośród przyrody i nieskończonej wolności... Mam nadzieję jeszcze nie raz tego doświadczyć :)


* Ponieważ w relację wkradły się pewne "nieścisłości", spieszę z wyjaśnieniami - patrz komentarze ;)

Wypad z Dulowej do Sułoszowy, czyli z terenu w dom - część II :)

Etap II - w domu i lokalnie

Rzecz się działa tydzień temu. Gwoli przypomnienia, Sułoszowa stanowiła metę mojego weekendowego wypadu na jurę z kolegami z forum, kiedy to, startując z Dulowej, doszliśmy do popularnej drogi łączącej Kraków z Olkuszem, zahaczając po drodze o ruiny zamku Tenczyn i przemierzywszy wzdłuż Dolinę Eliaszówki. W Przeginii rozstaliśmy się kawałek po dziesiątej - faceci uderzyli na Olkusz, a mi pozostało dostać się do Sułoszowej na przełaj przez, kilkukilometrowej szerokości, pas pól uprawnych.

Chwilę szłam asfaltem, by minąwszy pocztę i aptekę, odbić w drugą przeczniczkę w lewo. Jej układ nie do końca zgadzał się z tym, który widniał na zdjęciu mapy Kubusha zrobionym telefonem komórkowym, jednak po niekrótkim momencie zawahania skierowałam się w wąską wiejską uliczkę. Gdy już wyszłam poza linię domostw (tą okolicę cechuje charakterystyczny układ miejscowości, generalnie większość wsi to tzw. ulicówki), ściągnęłam zbyt ciepłą czapkę, którą dodatkowo nagrzewały promienie przebijającego się powoli zza chmur słońca. Rozczesałam palcami wilgotne włosy "ułożone" kilkudniowym brakiem kontaktu ze szczotką i poszłam prosto przed siebie. Mój asfalt już wkrótce potem zmienił się w klasyczną drogę gruntową ciągnącą pomiędzy podłużnymi pasami pól i łąk. Mimo kalendarzowego listopada czułam się bardziej jak na wczesnowiosennym spacerze - nagie gałęzie drzew na tle coraz bardziej rozjaśnionego nieba, promienie słońca tonące we wzruszonych skibach ziemi i rozświetlające wschodzące, soczyście zielone zboża ozime. Zdarzały się nawet jakieś kwitnące na żółto kwiatki, których nie mogłam zidentyfikować, bo choć przypominały mi nieco rzepak, to zupełnie kłóciło mi się to z późnojesienną porą. Droga wiodła mnie prościuteńko przed siebie, piękne widoki rozciągały się w każdym możliwym kierunku, czuło się wokół siebie przestrzeń i rytm życia - gdzieniegdzie uśpiony, gdzieniegdzie jakby właśnie powolutku nabierający miarowego tempa.


Według nawigacji Kubusha droga miała mi zająć ok. 1,5 godziny. Okazało się to całkiem wykonalne, bo kawałek po godzinie zobaczyłam wreszcie znajomą wieżę sułoszowskiego kościoła. To pozwoliło mi się zorientować, że na czas, czyli przed dwunastą, do której to obiecałam chłopakowi dotrzeć na miejsce, spokojnie się wyrobię. Zdążyłam się też jednak po drodze od niego dowiedzieć, że wyruszył on z domu, ale nie wie, o której zastanie na przystanku busa z Krakowa do Olkusza, przejeżdżającego przez Sułoszową. Tym samym odpuściłam sobie dość szybkie, marszowe tempo i już niespiesznie dotarłam do tyłów pierwszych zabudowań, po drodze z nostalgią patrząc na wyłaniające się zza pagórków znajome elementy krajobrazu: cmentarz, pola, na których dwa lata temu zbierałam truskawki, zalesiona Dolina Sąspowska w Ojcowskim Parku Narodowym... Minęłam kilka gospodarstw i doszłam do głównej drogi wiodącej przez wieś.


Tu klapłam sobie na chwilę na krawężniku świeżo powstającej asfaltówki i wykonałam telefon do mamy i Mego. Okazało się, że wybrał się on o tak nieszczęśliwej porze, że przyszło mu czekać teraz dwie godziny na przyjazd busa... A mi na niego, bez kluczy do domu, na spokojnej wsi. Nie mając możliwości dostania się do domu od strony ulicy (zamknięta brama), postanowiłam niespiesznie zajść okrężną drogą gospodarstwo od tyłu, gdzie, jak to jest typowe na tej wsi, ogrodzenia nie ma, bo ziemie uprawne przynależące do gospodarstwa ciągną się wąskim pasmem całymi kilometrami za nim. Przeszłam przez główną, zeszłam na drogę prowadzącą dołem zabudowanej części wsi, a następnie wyjeżdżoną miedzą dotarłam za stodołę domu rodziny Lubego. Na obejściu pokręciłąm się chwilę bez celu, w stajni - rupieciarni odłożyłam swoje klamoty, wyciągnęłam taboret i zerwałam wiszące jeszcze między domem a dawną stajnią ostatnie kiście winogron, odpoczęłam chwilkę w słońcu na ogrodzie i poszłam do sąsiadów po zapasowe klucze.


Przez telefon dostałam szczegółowe instrukcje co do uruchamiania domowych sprzętów i instalacji; przede wszystkim zależało mi na nagraniu w bojlerze wody, żeby móc wreszcie wejść pod prysznic i zmyć z siebie kurz i pot trzydniowej wędrówki. Na czas grzania się wody nie mogłam z niej korzystać, bo grzałka przerdzewiała i jest przebicie powodujące dość mocne kopanie prądem wszystkiego, co ma styczność z wodą. Odświeżyłam się więc wstępnie wilgotnymi chusteczkami i zaparzyłam sobie herbatę z wody mineralnej zagotowanej w czajniku elektrycznym; jej smak oczywiście przeszedł z rzadka używanym plastikiem. Herbata nie pomogła mi się rozgrzać - o ile przez te niecałe dni wędrówki zasadniczo było mi ciepło, o tyle teraz, zmęczenie zaczęło ze mnie wyłazić a brak ruchu spowodował w momencie wychłodzenie i przejmujące poczucie zimna. Cupłam sobie więc w czerwonym fotelu w kuchni, coraz bardziej wyczekując prysznica. Chłopak powiedział, żebym ustawiła temperaturę wody do połowy pokrętła, że spokojnie powinno wystarczyć... Pomylił się a ja dzięki temu zamiast porządnego wymoczenia się wreszcie w gorącej wodzie, dygotałam z zimna, polewając sobie głowę letnią wodą i próbując umyć włosy natłuszczającym balsamem pod prysznic. Później ubrałam się wreszcie w świeże ciuchy, wysuszyłam włosy bzdyrcącą, lekko popsutą suszareczką i zawinęłam się w zakurzony koc, pod który co jakiś czas napuszczałam kolejne porcje rozgrzanego strumienia powietrza od suszareczki. Zapadłam w lekką drzemkę.

Wytrąciło mnie z niej przybycie chłopaka. Długo jeszcze nie mogłam się wziąć do życia, wciąż niedogrzana nie rwałam się do ogarniania domu, przywiezionych przez niego produktów spożywczych, ustawiania anteny telewizyjnej, rozpalania w piecu. W końcu wpadłam jednak w rytm domowego nicnierobienia, później poszłam nawet do sklepu oddalonego o jakiś niecały kilometr, w celu uzupełnienia nazwożonego przez Lubego prowiantu, by wieczorem, po zjedzeniu kaszanki ze skwareczkami i wypiciu iluś tam herbat, dogrzewać się przy pokojowej kozie i oglądać telewizję. Dzień zakończył się bardzo miło, generalnie takie zakończenie mojej wyprawy było jak najbardziej odpowiednie. Pozostało się tylko porządnie wyspać na miękkiej kanapie ;)


Następnego dnia, po zjedzeniu śniadania, niespiesznie wybyliśmy z domu na spacer. Postanowiliśmy zajść do Pieskowej Skały od tyłu, przez pola, trasą, którą jeszcze nigdy nie szliśmy, by później tradycyjnie wrócić asfaltem ciągnącym przez wieś. Zaszliśmy na tył gospodarstwa za stodołę i tam zatrzymaliśmy się dłuższą chwilę na pogawędkę z sąsiadami. Później ofiarowałam Lubemu czapkę, bo wiało okrutnie a podwędziłam mu jego bluzę z kapturem, po czym skierowaliśmy się na asfalcik biegnący dołem wsi.


Generalnie spacer upłynął przyjemnie, po drodze mieliśmy tylko chwilową scysję z powodu, którego już nie pamiętam, standardowo też wkurzałam R. ilością robionych zdjęć. Pogoda, z początku wietrzna i marna, zaczynała się robić coraz przyjemniejsza, by wreszcie oświetlić okolicę pojedynczymi promieniami słońca.



Szliśmy przez jakiś czas szlakiem rowerowym, wreszcie asfaltem doszliśmy pod las. Tu zapoznałam Lubego z wyglądem i smakiem bukwi, do której, z początku mocno sceptycznie nastawiony, szybko się przekonał. Nazbieraliśmy kilka garści, z myślą o późniejszym uprażeniu, po czym weszliśmy w las. Łaziliśmy sobie po nim powolutku, każde zainteresowane czym innym - ja zdjęciami, widokami i wieloma ciekawostkami przyrodniczymi, które widziałam pierwszy raz w życiu, R. chyba rozglądał się w tym czasie za potencjalnymi grzybowymi niedobitkami. Kierowaliśmy się powoli w stronę niewidocznego jeszcze z naszej perspektywy zamku w Pieskowej Skale. Po drodze czmychnęła przed nami całkiem blisko stojąca sarna, musiała nas obserwować. Doszliśmy do drogi asfaltowej wiodącej w stronę parkingu pod zamkiem, zbiegliśmy z jednego pagórka i wybiegliśmy na drugi z przeciwnej strony drogi - R. bardzo chciał mnie rozruszać, w efekcie biegł za nas dwóch, ciągnąc mnie za rękę :) Niedługo potem dotarliśmy pod mury zamku.


Pieskowa Skała

Zamek w Pieskowej Skale, jako oddział muzeum Zamku Królewskiego na Wawelu, w listopadzie jest udostępnione bezpłatnie dla zwiedzających. Pokręciliśmy się zatem chwilę po dziedzińcu, trochę po krużgankach, nie chciało nam się jednak zbytnio czekać na pełną godzinę wejścia na trasę do zwiedzania na pierwszym piętrze, gdzie też dostaje się specjalne pantofle ochronne umożliwiające później zwiedzanie piętra wyżej. Byliśmy już kiedyś w tych wnętrzach, na przestrzeni ostatnich lat. Skierowaliśmy się zatem ku bramie i opuściliśmy zamek. Króciuteńkim odcinkiem szlaku podeszliśmy pod Maczugę Herkulesa, następnie zeszliśmy nim dalej, w stronę parkingu. Tam zjedliśmy po grilowanym oscypku z żurawiną i zaszliśmy do restauracji podzamkowej, chwalącej się dumnie naleśnikami i pierogami. W malutkim, dość przytulnym wnętrzu zasiedliśmy jak i inni zgłodniali turyści, po czym zamówiliśmy sobie pierogi - ja ruskie, luby z mięsem, kapustą i grzybami, oraz po herbatce. Tą otrzymaliśmy wkrótce, na pierogi chwilę czekaliśmy - i jak to w takich popularnych turystycznie miejscach bywa, cena zdecydowanie nie przystawała do wielkości porcji... Na szczęście były one chociaż dość smaczne. "Pojedzeni" skierowaliśmy się w drogę powrotną. Szło się długo jak zwykle, ale przyjemnie - wywalczyłam sobie nawet prawo do dokumentowania na zdjęciach wszystkich mijanych po drodze drewnianych domków ;) Zamierzam poczynić kiedyś coś w stylu galerii dawnej Sułoszowy, by móc sobie wyobrazić i poczuć, jak to taka miejscowość niegdyś mogła wyglądać... Ale to kiedyś. Tymczasem R. szedł równym tempem, a mi pozostało po każdym zatrzymaniu na zrobienie zdjęcia dobiegać do niego. Może dzięki temu drogi nadspodziewanie szybko mi ubywało (a jest do przejścia od Pieskowej jakieś 4 km).


Gdy zaszliśmy już do naszego II działu wsi, zboczyliśmy jeszcze na chwilę na cmentarz na wzniesieniu. Luby pozbierał z grobów krewnych zużyte wkłady do zniczy i podumał chwilę, ja przypomniałam sobie w tym czasie daty narodzin i zgonów członków jego familii od strony jego mamy, bo genealogią dość się interesuję. Gdy dotarliśmy do domu, zapadał już zmierzch. Wzięłam się za gotowanie obiadu, który zjedliśmy w efekcie na kolację. Co jak co, ale nie przepadam za robieniem rosołu, każda inna zupa mi wychodzi, a ta niekoniecznie :) Cała tajemnica tkwi jednak w czasie i sposobie gotowania, doborze mięsa i dodatkach nadających rosołowi smaczku - czego Mój ogarnąć nie może, twierdząc, że to jest przecież zupa najłatwiejsza, bo tylko się wrzuca mięso, warzywa i gotuje (ale on oczywiście nigdy tego nie robił ;]). Jednakowoż tym razem rosół wyszedł jadalny i nawet normalnego koloru, toteż zostało go naprawdę niewiele, na poranne rozgrzanie. Każde z nas miało niestety we wtorek powrócić już do normalnego rytmu życia i obowiązków, toteż wieczór spędzony na błogim niczym wkrótce minął i następnego ranka jeszcze przed świtem czekało nas wstanie, ogarnięcie domu i siebie i pędzenie na przystanek. Jazda busem okazała się mocno rozbudzającym przeżyciem - był taki ścisk i przepełnienie, że wyżsi i stojący (czyt. leżący na innych w kompletnym zaklinowaniu jak ogórki w słoiku) pasażerowie łapali resztki tlenu, podczas gdy ci "szczęśliwie" siedzący, śnięci od dwutlenku węgla w niższych partiach busa, gibali bezwiednie opadającymi głowami. Przed Zielonkami ze względu na kontrole kierowca ubłagał ze dwóch pasażerów, by wysiedli wcześniej, złorzecząc na pozostałych, których przecież z dobrej woli zgarnął, a teraz mógł za to przypłacić tysiącem złotych mandatu. Do kontroli został wzięty samochód przed nami i tak oto bez dodatkowych kłopotów dotarliśmy do Krakowa i do normalnego życia.