środa, 19 lutego 2014

Prawie że.

No, baryczowskie klimaty w mieszkaniu opanowane. Prócz łazienki, co do której na razie udajemy, że jej nie ma. Panowie od wywozu śmieci podejmą się jej za 500zł. Sam wywóz pozostałych śmieci i nieczystości nadszarpnął jednak na tyle nasz budżet, że myślę nad inną opcją. Plan się w głowie powoli układa.

Tymczasem oba pokoje z kuchnią i przedpokojem uwolnione zostały z hałd śmieci (wyszło ich z 1,5 tony), sprzętów i pozostałości sprzętów RTV, AGD i mebli. Poszły też wykładziny, odsłaniając mniej lub bardziej zniszczoną podłogę z desek (gdzie słowo "bardziej" oznacza w tym przypadku zbutwienie, przegnicie lub jej brak). Zostało jeszcze do wywiezienia trochę złomu i 9 worków z butelkami po piwie (pięciu wyzbyłam się dziś)... I wtedy będę mogła powiedzieć, że mieszkanie jest całkiem puste. Zakończony zostanie etap sprzątania. Zacznie się za to czyszczenie - co samo w sobie jest absurdem, zważywszy na fakt, że i tak podłogi będą zerwane, stolarka okienna i drzwiowa wymieniana, kafelki - ba, tynki w wielu miejscach kute, ściany burzone... Ale dupa. Żeby odzyskać choć marną część tego, co nam się należy od gminy w ramach odszkodowania za niedostarczanie przez tyle lat mimo obowiązku lokalu socjalnego, nie obejdzie się najpewniej bez wizji lokalnej. A biegły ocenia i wycenia stan mieszkania zastany, a nie jego potencjał. Oczywiście w głębokim poważaniu ma również to, że mieszkanie kiedyś było eleganckie i dopiero lokator, który zajmował je w czasie oczekiwania na lokal socjalny, kompletnie je zrujnował i zdewastował. Prawo jest absurdalne... No ale nie pozostało nam nic innego jak umyć połogi, ogarnąć pajęczyny, umyć szyby (te nie wytłuczone) w oknach (tych nie wypadających), doczyścić kafelki, przykleić odpadające tapety. A potem, po wizji, wszystko to wypierniczyć i doprowadzić do stanu surowego.

Ehhh. Ten wpis to tak w ramach ulania troszku żalów, złapania odpowiedniego dystansu do sprawy i nabrania odpowiedniej motywacji do dalszego działania. Bo przecież będzie w końcu dobrze.

czwartek, 13 lutego 2014

Grubą krechą

Okazało się, że życie nie odda mi tego, co niegdyś mi zabrało. Mamiłam się do tej pory, żyłam kawalątkiem nadziei, że mimo wszystko jakaś sprawiedliwość musi przecież być. Nie piękna, czysta, cnotliwa sprawiedliwość. Wystarczyłaby prawda w stylu "ząb za ząb". Albo bardziej egoistycznie, "po trupach do celu". Nadzieja okazuje się jednak nędznym ochłapem, który pozostawia niesmak rozczarowania. Gorycz porażki... Tyle razy tego zaznałam. Dążyłam po trupach, ale własnych marzeń. Pode mną chrzęściły szkielety wzniosłych wizji, wraki własnych uczuć. A byłam przekonana, że idę drogą prowadzącą do celu, co prawda w perfidny i bolesny sposób, ale jednak do CELU.

...Złudzenia. Jak można mieć cele, kiedy się nie widzi sensu?...


Gdyby piekło istniało, musiałabym być w moim poprzednim wcieleniu kimś do granic ohydy przesiąkniętym smrodem zła.


Teraz mogę tylko płakać lub uśmiechać się głupio, wspominając te wszystkie utracone chwile i przeżyte emocje. Lub pokładać nadzieję w tym, że na starość zdemencieję i nie będę pamiętać nic, podczas gdy ktoś będzie mi podcierał tyłek. A ja ten tyłek będę niemal radośnie i zupełnie bez skrępowania temu komuś pokazywać, nie podejrzewając w najmniejszym stopniu, że czynię coś powszechnie uznanego za wstydliwego i niestosownego. Tak, marzy mi się, by mieć ten świat i jego zasady głęboko gdzieś. Teraz nie umiem. Teraz jeszcze się przejmuję... Ale coraz mniej, coraz słabiej. Już, już, niedługo, już lada moment nie zostanie we mnie nic pozytywnego. Cynizm, pesymizm i rezygnacja. Bo racjonalizm mnie zawiódł. Zawiódł i uwiódł w kalkulacje, które okazały się tak oczywiste, że niemożliwe w naszym świecie. Nasz świat nie jest oczywisty, nie rządzi się żadnymi prawidłami i regułami. Kwanty przeczą duchom, bogowie wybuchom, prawo prawu, ludzie ludziom, istnienie nieistnieniu i odwrotnie. Chaos... Może jesteśmy właśnie świadkami początków świata?

Pierdolę to wszystko, tak bardzo chcę się tym nie przejmować, odpuścić, żyć spokojnie i tylko pozytywnymi emocjami. Albo emocjami żadnymi. Tych złych już nigdy więcej nie chcę czuć. Wiem, co za tym idzie. Powinnam pogodzić się ze wszystkimi możliwościami, powinnam pogodzić się z każdym potencjalnie czyhającym na mnie w przyszłości bólem, każdą przykrością. 

Uważa się, że ludzie dobrzy opłacają swoje dobro nadludzkim wysiłkiem. A bezgraniczne dobro, tak jak bezgraniczne zło, jest po prostu najwygodniejszą alternatywą.


Zostawić to... Być bezgranicznie dobra? Bezgranicznie zła? Chciałabym. Ale we mnie zbyt wiele jest niepewności. Cóż, słaba jestem w podejmowaniu jakichkolwiek decyzji.

Ale pewien wątek w fabule mojego życia w dniu dzisiejszym zakończyłam. Grubą kreską oddzielić muszę teraz to, co przede mną, od tego, co za mną. Za tą granicą pozostawiam zbędny balast, pozostaje mi odczuć lekkość życia bez niego... Lub czuć do końca życia bóle fantomowe.



P.S. I jeszcze jedna myśl do kącika ponurych myśli: można być zbyt biednym na uczciwość, ale zbyt uczciwym na nie bycie biednym.

P.S.II. ...A prawo jest tylko usankcjonowaną, sformalizowaną regułą przypieczętowującą możliwość wydymania jednej ze stron.
A którą - to zależy tylko od tego, czy "moja prawa jest mojsza niż twoja" czy odwrotnie.

wtorek, 11 lutego 2014

Klucze do szczęścia

W rozwalony, nieczynny zamek drzwi włożony był kluczyk. Z przykręconego rygla zniknęła kłódka, na którą ostatnio lokal był zamykany. Nie musiałam naciskać klamki; pchnięte drzwi zgrzytnęły tylko jękliwie przycierającym metalem i ustąpiły, otwierając przede mną mieszkanie.

Z otwartych drzwi buchnęło uderzającym smrodem. Zrobiłam krok naprzód. Weszłam bez żadnych emocji, co najwyżej z trzeźwym zainteresowaniem, by zarejestrować jak najwięcej, przebywając tam jak najkrócej. Weszłam do miejsca, na które czekam od przynajmniej siedemnastego roku życia. W które zainwestowałam emocjonalnie tak, jak chyba w nic innego. Lata nieustannego tkwienia w sądowej i administracyjnej babraninie, sterty napisanych pism, godziny rozmów i pomocy w podejmowaniu decyzji, liczne przykrości, zawody i rozczarowania, wielokrotne scysje z dłużnikiem - naprawianie szkód przez niego poczynionych, przyjazdy w środku nocy z innej miejscowości, by zapobiec groźbom, że rozwali drzwi siekierą, ponowne malowanie świeżo remontowanej klatki schodowej zbryzganej ciemną farbą, wybieranie wody z piwnicy, gdy ten rozwalił kran i zalał cały budynek, sprzątanie po nim na podwórzu tak samo jak po własnych psach, sprzątanie tegoż samego przy piwnicy czy pod strychem... Ignorowanie gróźb, wyzwisk, wzywanie policji... To już przeszłość, już za nami. Pozostał tylko jej odór i niewyobrażalny syf.


Kluczyłam pomiędzy śmieciami. Byle otworzyć okno, i drugie... Potem było łatwiej. Przez chwilę. Obejrzałam pokoje, kuchnię. Ta, podobnie jak jeden z pokoi, przez ponad 10 lat albo i więcej stanowiła odpowiednik kubła na śmieci. Wygodne, kiedy się jest zbyt pijanym, by przemieszczać się na dwóch nogach. Z tego też zapewne powodu w kuchni znajdowało się wiaderko. Był to naprawdę miły widok w stosunku do tego, co zobaczyłam w łazience.


Zachodzę w głowę, co zrobić z zawartością wanny, ubikacji i wiaderek. Te ostatnie da się przynajmniej wynieść gdzieś w całości. Nie, łazienka zdecydowanie nie jest tematem na teraz. Jedna z osób "zwiedzających" ze mną się dławi, ucieka. Łazienkę trzeba zamknąć. Możliwie szczelnie przystawić do otworu drzwiowego skrzydło wiszące na jednym zawiasie. Łazienką zajmę się kiedy indziej. Na początek trzeba przebić się do drzwi balkonowych w jednym pokoju, żeby je otworzyć i w mieszkaniu był przeciąg. Niech się wietrzy, lepiej się będzie pracowało. W końcu trochę czasu spędzę teraz w tej urokliwej atmosferce.



W chwili obecnej pokoje toną już nie w śmieciach walających się luzem, ale okiełznanych w worki. Na razie wyszło 40 sztuk 120-litrowych i 15 sztuk po 240 l. Jeszcze trochę i będzie prawie "czysto", nie licząc brudu ścian, mebli, podłogi i wszystkiego pozostałego. Z kuchni uzbiera się pewnie kolejne 20 worków. Wywóz śmieci zamówiony na poniedziałek. Potem trzeba będzie jeszcze tylko pozbyć się rzeczy nieforemnych jak resztki telewizorów, tapczany czy meble. Później łazienka. Kompletnie nie mam na nią pomysłu... Widzę to wszystko jednak w "dobrych barwach". Zrobi się, wszystko się zrobi, by później zrobić jeszcze trochę, jeszcze trochę z siebie wykrzesać, by wreszcie wziąć się za prawdziwą demolkę - ściany, sufity, kafelki, "armatura", podłogi, drzwi, okna - wszystko to wyrwać, skuć, rozwalić, wywalić... I doczekać się surowego wnętrza, gotowego na remont, z potencjałem. Remont, który zajmie mi mnóstwo czasu, energii i pieniędzy - ale i tak już sporo zainwestowałam siebie. Już nie wycofam się z marzenia.



Zamknęłam drzwi. Na ryglu powiesiłam nową kłódkę i przekręciłam kluczyk. Jeden z trzech. Tymczasowy.

czwartek, 6 lutego 2014

Zimową porą

Musiał nastać kiedyś ten moment, gdy oto, wiedziona natrętnym poczuciem wewnętrznej potrzeby poznania i zaspokojenia ciekawości, graniczącej z przymusem, zdecydowałam się na zimowe wyjście.

Nie, to wcale nie tak. Nie ma mowy o żadnej racjonalnej decyzji - po prostu chciałam i nic (nikt) nie był mi w stanie tego wyperswadować.

Poczucie odpowiedzialności za nastroje i przeżycia najbliższych skorygowały jednak nieco moją "szaleńczą" wizję wyjścia gdziekolwiek, kiedykolwiek i bez względu na panujące warunki atmosferyczne i niedobory w wyposażeniu; krzta rozsądku kazała mi także zdobywać doświadczenie przy obecności osób cokolwiek bardziej doświadczonych i przy odpowiednim zapleczu w postaci wiedzy / ekwipunku tychże osób. W razie niepowodzenia moich zamiarów, a konkretnie w razie nagłej rezygnacji z prowizorycznego schronienia nie zapewniającego mi ani komfortu cieplnego, ani psychicznego, wolałam nie musieć zdawać się na swój antytalent do rozniecania ognia i wrodzoną zdolność do upraszczania, graniczącą ze skrajnym lenistwem i słomianym zapałem. Obiecałam zatem bliskim nie wypuszczać się w srogie zimowe mrozy, sobie nie iść nigdzie samej. Nie teraz, nie na pierwsze - a pewnie i wiele kolejnych zimowych wypadów. Może kiedyś... I moje pierwsze zimowanie miało być jednodniowe, właściwie jednonocne.

Prawie wszystko się udało. Tylko dieta, standardowo, wzięła w łeb ;)


Pogoda okazała się sprzyjać aż nadto. Temperaturą na plusie i niemal kompletnym brakiem śniegu wytrąciłam Mojemu ostatnie argumenty "przeciw" z ręki. Pozostało mu udawać, jak zwykle, że moje wyjście go nie rusza i jak zwykle nie udawać, że nic nie chce na jego temat wiedzieć. Oczywiście i tak wyłożyłam mu podstawowe informacje - z kim, gdzie i na jak długo. Co do tego ostatniego, to spełniłam warunek Mojego w kwestii wrócenia następnego dnia. Gdzie, okazało się na samym końcu, kiedy to już ostatecznie ustaliła się liczba współtowarzyszy; K. i O. odpadli, nie odpuścił jedynie Pasikonik, który skądinąd planował wstępnie ten wypad jeszcze w grudniu, no i jego czworonożna towarzyszka Kaja. Skoro więc tak się sprawy miały, mi pozostało się dostosować do obranego przez Pasikonika miejsca.

Decyzja została podjęta już w Zabrzu. Dotarliśmy tam wkrótce potem, jak Pasikonik zgarnął mnie nieco zdezorientowaną z okolic dworca w Katowicach, jak było umówione. Wybór padł na jedną z dwóch miejscówek w podzabrzańskich lasach - tę "dalszą i ładniejszą". Pogoda była wyśmienita, iście wiosenna... Chociaż tak Pasikonik, chcący spędzić prawdziwie zimową noc (początek lutego!) w swoim przenośnym pałacyku z dwóch pałatek, ogrzewając swe włości własnoręcznie wykonanym piecykiem, jak i ja, w głowie snująca już wizje rozbijania prowizorycznego schronienia z ekranem cieplnym przed całonocnym ogniskiem, byliśmy wewnętrznie trochę zawiedzeni. Ale, jakby nie patrzeć, taka aura nieczęsto zimą się zdarza, a zima, zdaje się, w tym roku gotowa całkowicie zachachmęcić porę wiośnie wyznaczoną, toteż jeszcze nie raz prawdopodobnie będzie okazja na szczękanie zębami, i, jak mi to życzy szanowny kolega B., odmrażanie tyłka ;) Cieszyliśmy się zatem promieniami bladego słońca i delikatnym wiatrem, kiedy to szliśmy na odleglejszą miejscówkę, przedzierając się przez lasy, chaszcze, ścieżki i asfalty.


Miejsce okazało się wyjątkowo miłe i zaciszne, pomimo nieustannego buczenia szybu wentylacyjnego ukrytego gdzieś w niedalekiej odległości pośród drzew. Drogę do niego wiodącą minęliśmy kawałek wcześniej, przed dotarciem na miejscówkę. Palenisko trzeba było nieco przesunąć, bo mogło być widoczne. Zanim to jednak nastąpiło, rozlokowaliśmy się. Pasikonik rozbił się w ulubionym miejscu, rozłożył pałatki i zmontował swój składany piecyk. Ja, zmieniając obrane za pierwszym razem miejsce ze względu na sznurek, którego zwyczajnie mi brakło do upatrzonych drzew, rozciągnęłam poncho pomiędzy innymi. Drugi wybór okazał się niezły, potrzeba mi tylko było dodatkowego odciągu od kaptura poncha, wypadającego pośrodku mojego skośnego zadaszenia. Pasikonik nie omieszkał zauważyć, że rozbijanie się idzie mi coraz sprawniej; sama doskonale wiem, jak wyglądały moje pierwsze próby, mam też świadomość, że ta nie była nawet dwudziestą i przez lata jeszcze będę doskonalić swoje umiejętności w tym zakresie. Teraz po prostu trafiłam na dobre drzewa :)

Pasikonik rozpalił w piecyku. Nie mogłam wyjść z podziwu dla umiejętności i rozwagi konstruktora - każdy szczegół był dokładnie przemyślany i czemuś służył, począwszy od nóżek, poprzez główne palenisko, blachę wydłużającą drogę nagrzanemu powietrzu do komina, sam komin i ażurową osłonę w miejscu kontaktu z wykończonym skórą okienkiem w pałatkach na wyjście komina przeznaczonym, regulacją otwarcia komina, sprężynkami służącymi za uchwyty... Dzieło niemal doskonałe, choć jego twórca już coś tam mamrotał o potrzebie poprawienia tego czy owego i pomysłach zwiększenia funkcjonalności piecyka. Nie tylko jego z resztą - poznałam również przemyślane i mocno konkretne już plany w ulepszaniu całego pałacyku. W końcu za jakiś czas w nieskromnych Pasikonikowych włościach sypiać nie będzie tylko on z Kają, ale też jego Wybranka Serca i dorastający do tego po mału Potomek... :)




Zupa cebulowa, którą przyrządził Pasikonik w moim i psiny towarzystwie ze skrzętnie przygotowanych i zapakowanych w domu składników (on z resztą jest zawsze na wszystko przygotowany ;]) była wyborna. Nie wiem z resztą, co jest w tych leśnych zupach, że zawsze smakują genialnie, choć w domu można przyrządzić taką samą, a nawet bogatszą... Atmosfera i okoliczności przyrody robią swoje. Taką zupę wykonuje się i je z jakimś takim namaszczeniem; pamięta się później krojenie morą cebuli na żółtej pokrywce od pojemnika na żywność, pamięta unoszący się w pałatkowym namiociku zapach, pamięta wrzucanie serków topionych, dorzucanie papryki, pora, skwierczenie boczku, wielkość kostek ziemniaczanych, dotyk drewnianej, surowej łyżki niosącej porcje zupy. Pamięta się smak takiej zupy, zawsze. I choć w wykonaniu zupy leśne są z zasady proste i do powtórzenia, to w domu nawet nie spróbuję takowej wykonać, bo to nie będzie to samo. Pozostaje mi więc wyczekiwać na kolejny wypad z Pasikonikiem i na kolejną cebulową ;)




Po najedzeniu się (do syta!) cebulową miksturą, wzięłam się pokrótce za organizowanie sobie leża. Rozbicie zadaszenia było bowiem tylko wstępem do przygotowania się na "mroźną" noc. Ta zapowiadała się oczywiście ciepła, w którymś momencie nasze termometry pokazywały ponad 6 stopni na plusie. Odpuściłam sobie zatem ową wizję ekranu cieplnego i ogniska, jednak zdobytą na okoliczność tego wyjścia w Castoramie folię (miły uśmiech -> miły pan -> i ściągnięcie folii ochronnej z przęsła ogrodzenia będącego w sprzedaży) użyłam, tworząc w ten sposób "bąbelka" - schronienie ze wszystkich stron osłonięte. Było to, jak się okazało, dobre posunięcie - wiatr kierował dym ulatujący z komina Pasikonikowego leśnego domku w przeważającej mierze w kierunku mojego miejsca, ponadto w nocy padało... No ale na razie organizowałam sobie leże. Idea była taka, by możliwie dobrze odizolować karimatę od podłoża. Wzięłam się za zrywanie badyli trzcin z trzcinowiska osłaniającego naszą miejscówkę od strony drogi do szybu, Pasikonik w tym czasie zniknął gdzieś na chwilę. Później pojawił się, taszcząc dla mnie świerkowe gałęzie znalezionego wiatrołomu. Miałam mieć tej nocy bardziej miękkie posłanie, niż własne łóżko... Nie obeszło się jednak bez okupienia tego własną krwią ;) Można mianowicie podczas zrywania trzcin rozciąć sobie palca na zgięciu, aż do interesujących struktur wewnętrznych ciała. Pasikonik nabijał się ze mnie, gdy stałam oparta o drzewo z ręką opartą wysoko o pień, ale tylko troszkę ;) Tak naprawdę poratował mnie z resztą dwoma, a może trzema plastrami i resztką jakiejś maści odkażającej. Zdążyłam jeszcze zalać krwią ubraną poniewczasie rękawiczkę i naznaczyć miejscówkę. Ale też moje leże zyskało wyścielone trzciną podłoże, do karimaty od spodu też została przymocowana spora porcja. Pomiędzy to szły oberwane drobne gałązki iglaste. Całość była miękka, dobrze izolowała od podłoża i przetrwała moje całonocne wiercenie się.




Czas zleciał nam na rozmowach i drobnych pracach; w tych drugich uczestniczyłam w sumie niewiele ze względu na płeć, brak sprzętu i składników (upierając się przy diecie wzięłam z domu tylko pulpety z kuskus, także mój wkład w robienie zupy na przykład ograniczył się do obrania i skrojenia kawałka cebuli - a co do sprzętu, to piła za 10 zł okazała się grzęznąć w ciętym kawałku drewna), rozcięty palec. Pogawędziliśmy za to mile o różnych rzeczach by później, pod wieczór, rozpalić ognisko.

Tu, Pasikonik, wiedząc o moim braku doświadczenia w tym zakresie, postanowił dać mi szansę. Krzesiwem. Przygotował korę brzozy i naszykował dwa stanowiska - dla siebie i dla mnie. Poszło mu szybko i sprawnie. Mi szło trochę gorzej ;) Poskrobałam kory, wzięłam krzesiwo, zaczęłam krzesać... I dupa. A jak już kora zaczynała palić się małym płomykiem, to chyba z nadmiaru emocji nie umiałam skoordynować swoich ruchów i umiejętnie nadłożyć paska kory, żeby się zajął. Płomyk gasł. Coś jednak było też nie tak z moim krzesiwem, Pasikonikowym i jemu i mnie szło sprawniej - choć oczywiście to z jego ręki powstało w końcu ognisko, przy którym posiedzieliśmy później przy rozmowach i dumaniach - o pracy, życiu, mieszkaniach, pieniądzach, tańcu, namiętnościach, ludziach z siekierami na drodze i w nodze... ;) Zjedliśmy też po kiełbasce (znowu nie mój prowiant), postanowiłam choć symbolicznie odwdzięczyć się pieczonym jabłkiem. Były też ziemniaki z żaru. A później poszliśmy do siebie.

Nie chciało mi się już strasznie wstać, gdy Pasikonik powiedział o rozgrzanym do czerwoności piecyku.

Nie chciało mi się czekać na telefon od chłopaka. Ale doczekałam się, by powiedzieć dobranoc i wyłączyć telefon w celu oszczędzania baterii. Zasnęłam.

Wieczorem puhukiwał puszczyk. I coś łaziło w trzcinie. W nocy słychać było szczekanie koziołka. I ciężkie krople deszczu rozbijające się o poncho i przeźroczystą folię. Nad ranem zaczęły śpiewać ptaki. Nieustannie pracującego szybu wentylacyjnego praktycznie się nie zauważało. Ucho nie łowiło każdego dźwięku, jak to z początku bywało... Spanie w lesie robi się coraz bardziej naturalne, coraz bliższe sercu. Wyczekuje się z utęsknieniem tego niepokoju, fascynacji, nostalgii i równoczesnego spokoju i poczucia bezpieczeństwa. Chce się do tego wracać.


Na śniadanie Pasikonik zjadł pasztet z krakersami, później zjedliśmy jeszcze pulpety z kuskus. Wcześniej zostałam uraczona herbatą, drugą miałam do śniadania. Pasikonik pozostawał przy kawie ze swojej kuksy. Kaja nie dostała nic - jej pan uznał, że podopieczna przytyła i postanowił ją karmić raz dziennie, po godzinie siedemnastej. Dostała jednak do wylizania menażkę. Później przyszło nam się zbierać... Z lekkim żalem opuszczałam to miejsce, ale czekał nas jeszcze powrót do Zabrza, a potem mnie do Katowic i wreszcie do Krakowa. Czas był ku temu najwyższy. Pasikonik odprowadził mnie na przystanek i zapewnił, że zadzwoni się upewnić, czy autobus przyjechał mi na czas. Wymieniliśmy na pożegnanie uścisk i moi towarzysze odeszli w swoją stronę.

Z nadmiaru czasu zajrzałam do portfela. Uświadomiłam sobie, że moje wcześniejsze kalkulacje nijak się miały do rzeczywistości i na dobrą sprawę do Katowic nie bardzo mam za co pojechać... Okazało się też, że autobusy w tym regionie dla wsiadających otwierają tylko przednie drzwi, a kierowca sprawdza bilet lub dokument upoważniający do jazdy na wejściu. Myślę sobie, przepadłam... Na szczęście ktoś wysiadał środkowymi. Za przykładem pewnego menela i menelki, którzy skorzystali z okazji, postanowiłam i ja wsiąść za nimi i jechać na gapę. Siadłam sobie mniej więcej pośrodku, po mojej lewej na szybie widniał regulamin. Przez całą drogę studiowałam cennik biletów i cennik kar za brak ważnego biletu. Stać mnie było na bilet jednorazowy obowiązujący na czas przejazdu dwóch miast, a ja nie wiedziałam, ile miast czy gmin zostało mi do przebycia, zanim dotrę do Katowic. Czekałam zatem na jakąś wskazówkę, na łut szczęścia, na dojazd do celowego miasta, biletu żadnego nie kupując i mając nadzieję, że kontroli żadnej nie będzie. Trwało to 40 minut i jakieś 4 gminy. Wreszcie wysiadłam z ulgą i zaczęłam szukać miejsca, skąd miałabym się przedostać do Krakowa.

Okazało się, że dworzec autobusowy wcale najlepszym miejscem do tego nie jest. Trochę pobłądziłam, pokierowana przez kogoś trafiłam w jedno, potem drugie miejsce. Właściwe. Obiektywnie patrząc zorientowanie się co do tego w obcym mieście nie zajęło mi aż tak dużo czasu. Wróciłam do domu cała i zdrowa, umyłam wreszcie palec brudny od zakrzepłej krwi i zajęłam się normalnie porypanym życiem i wszystkimi przykrościami i musami tego świata. Nie mogę narzekać - nie każdy może umknąć czasem codzienności w las :)