środa, 25 czerwca 2014

Mój świat kiedyś a dziś

W natłoku nicnierobienia i innych wydarzeń dnia niecodziennego, przegapiłam jakimś sposobem nie jedno, ale cały cykl wydarzeń związanych z programem rehabilitacji osiedla Ugorek i Olsza II, o którym to można poczytać TUTAJ. Nie jestem co prawda pacholęciem tych rejonów z dziada pradziada, ale tu się urodziłam i zawsze utożsamiałam się z tym miejscem, choć tak naprawdę wciąż wiem na jego temat tyle, co nic. Zapewne w jakiejś mierze przez to, że moi rodzice byli "nietutejsi", ponadto moje życie tak się ułożyło, że na osiem lat zostałam stąd wyrwana. Nigdy jednak nie przestałam tęsknić za moim miejscem na Ziemi z dzieciństwa, które, poprzez wyprowadzkę w siódmym roku życia, zapamiętałam iście po "dziecięcemu". Teraz, gdy patrzę na miejsca, które tak mnie fascynowały, ciekawiły, zdumiewały i zachwycały w dzieciństwie, widzę je niejako podwójnie - takie, jakimi są obecnie, ale i przez pryzmat przeszłości. To swoiste rozdwojenie postrzegania wprowadza mnie i pewnie nigdy nie przestanie wprowadzać w nastrój nostalgiczny i sentymentalny - ale też w swoiste poczucie dumy, że jestem, byłam i będę "stąd".

Kiedy byłam dzieckiem, a młodszej siostry nie było jeszcze na świecie, miałyśmy z tą starszą o dwa lata różne własne zabawy. Gdy schodzę dziś klatką schodową, uśmiecham się czasem na myśl o tym, jak zbiegałyśmy z impetem po schodach, posiłkując się trzeszczącą balustradą, w zabawie w papieża; najczęściej papieżem była siostra, ja byłam zamachowcem - ona uciekała za wahadłowe drzwi, ja je z impetem otwierałam, wołałam "Ali Akta" i strzelałam "trzzz, trzzzz" z palców ułożonych na kształt wyimaginowanego pistoletu. Drugą schodową zabawą była zabawa w diabła, a polegała na tym, że należało wahadłowych drzwi diabłowi nie otwierać mimo jego kuszenia i nęcenia, że niby ma cukierki i takie tam.
Wahadłowe drzwi wciąż skrzypią jak skrzypiały, balustrada tak samo trzeszczy... Tylko kolory ścian, drzwi do mieszkań i sami mieszkańcy się zmienili. W tym i ja.

Jakoś nie przypominam sobie, by mnie kiedykolwiek nęciło wyjście z kamienicy, choć przecież zamykana nie była i od wahadłowych drzwi było do wyjścia zaledwie parę kroków. Na podwórku, na które wychodzi się z drugiej strony klatki schodowej, mogłyśmy się bawić do woli. Iglaki, które posadził tata, pamiętam jako niewielkie choinki, otaczające rozłożony przy słonecznej pogodzie po środku podwórza dmuchany basenik. Na dzień dzisiejszy większość z tych drzewek (rozrosły się i nagle się okazało, że kilkadziesiąt drzew na tak małą powierzchnię to jednak za dużo) wycięłam, pozostały największe, w tym orzech. Niegdyś chciałam na jednej z jego gałęzi mieć zawieszoną huśtawkę. Ba, huśtałam się na tych gałązkach, do których się dosięgło, gdy stawało się na krawędzi wysokiej piaskownicy z piachem budowlanym, przykrytej jakimś paskudztwem. Gałęzie orzecha są jednak łamliwe i często próby kończyły się lądowaniem w piaskownicy mniejszej, niższej, naszej, dziecięcej. W niej robiłam papki z owoców cisa z domieszką piachu, zasypywałam mrówki w pułapkach i takie tam.
Piaskownic już nie ma.

Na podwórzu można było znaleźć więcej ciekawych zajęć i absorbujących rzeczy. W skalniaku, który jest teraz moim oczkiem w głowie, małymi ludzikami przemierzało się górzyste krainy. Za drucianą siatką ogrodzenia widać czasem było sąsiadów, których nie rozpoznawałam, gonił tam też czasem ich pies, bokser Cyryl. Tamten świat po prawej mnie nie interesował, w przeciwieństwie do świata na wprost, Ogrodu Za Murem. Ogród magiczny, dziki, zarośnięty i niedostępny. Rosły tam drzewka i krzewy owocowe, czasem pojawiała się starsza pani, która dawała przez mur siatkę porzeczek czy agrestu, albo ukwieconą gałązkę. Z naszej strony mur jest niższy niż od strony dzikiego ogrodu, tam poziom gruntu jest niżej - dlatego mama się wściekała, gdy przewieszałyśmy się przez mur. Raz przegięłam i wpadłam, a pojawiał się tam czasem taki szary pies, jakby husky. Nie pamiętam, jak się stamtąd wydostałam, ale pamiętam strach przed psem i przed tym, że mama mnie przyłapie. Największy lęk, wręcz paraliżujący, budziła we mnie jednak pewna stara lokatorka z góry. Na górę nigdy nie wychodziłyśmy, było tam strasznie - no i mieszkała ona. Była stara, pokraczna i śmierdząca, a jej dziurawe buty były koszmarnie zniekształcone przez krzywe stopy. Schodziła z góry bardzo rzadko - by wylać nieczystości z wiaderka do wspólnego kibelka na parterze, lub nam na wycieraczkę. Czasem też siadywała na podwórku na krzesełku pod cisem. Raz weszła na podwórze akurat, kiedy się bawiłam w samotności. Przerażona schowałam się w cisie, właśnie za tym krzesełkiem, a ona na nim przysiadła. Struchlała stałam tam dobrą godzinę, jak nie więcej, starałam się możliwie nie oddychać i udawać, że mnie nie ma. Udało mi się to dość dobrze, bo mama w międzyczasie na górze wszczęła akcję poszukiwawczą, parokrotnie wyglądała też przez okno i szukała wzrokiem po podwórzu, a ja bałam się ujawnić i słówko pisnąć w obliczu takiej bliskości pani z krzywymi stopami. Dopiero gdy w pewnym momencie mama mnie przyuważyła i wyraźnie zwrócona w stronę moją i lokatorki wywoływała mnie po imieniu, czmychnęłam.
Cisa wyciupałam ostatnio moją nową siekierką.

Pod ścianą kamienicy były zrobione rusztowania ze stempli, nigdy z resztą ostatecznie nie wykorzystane, rozebrałam je swego czasu i uprzątnęłam powstające pod nimi składowisko rzeczy wszelakich. Teraz pod kamienicą jest głęboki wykop poczyniony na okoliczność robienia izolacji fundamentów. Pod rusztowaniami nie wolno się było bawić, z resztą rosły tam pokrzywy i było nieciekawie. Znacznie ciekawsze było zaczepianie (w moim mniemaniu śmieszne i odważne) syna lokatorów z parteru, którego błędnie nazywałam Mirusiem. Był to przystojny młodzian, a ja wywoływałam go z okna wołając "Mirusiu, mam dla ciebie złoto, chodź i weź je sobie". Gdy ten się wychylał z okna, chowałyśmy się z siostrą za krzakiem. Dziś "Mirusia" dawno nie ma, z okien zaś lubi wystawać sympatyczna, gadatliwa lokatorka. Szczególnie, gdy po podwórzu kręci się mój Bubek, bardzo się lubią poprzegadywać.

Mój dziecięcy świat nie ograniczał się tylko do mieszkania, części kamienicy i podwórza. Codziennie chodziłam przecież do przedszkola. Najczęściej wzdłuż głównej, chodnikiem - jak mnie odprowadzała mama, to lubiłam z przekory iść kilka metrów przed nią i wprawiać ją w zażenowanie, udając niepełnosprawne dziecko. Przedszkole bardzo lubiłam, choć pośród sióstr zakonnych wyrosłam ostatecznie na ateistkę. Dobrze jednak wspominam chwile spędzane w przedszkolu. Mieliśmy tam żółwie, drapiące po rękach gdy były wypuszczane na trawę, ryby welonki i psa przy budzie, który szczekał jak z grupą dzieci wychodziło się na teren przedszkolny do zabaw. Ten był ogromny, taki się przynajmniej wydawał. Nigdy nie mogłam zapamiętać, że przedszkole znajduje się przy ulicy Żwirki i Wigury, a nie Żwirka i Muchomorka. Ta ulica stanowiła południowy kres mojego świata; wyprawy poza tą granicę to już były wyjazdy wakacyjne lub do rodziny, ewentualnie do mieszkania naszej opiekunki, bardzo z resztą ekscytujące, albo na dworzec, żeby popatrzeć na przyjeżdżające pociągi. To wszystko czekało na mnie gdzieś tam, poza moim światem, za przedszkolem, McDonaldem i przystankiem "naszego autobusu", jak go nazywała opiekunka, a ja byłam wtedy dumna, że mamy autobus. Był jeszcze plac zabaw, właściwie dwa, w tym jeden taki dziki, zarośnięty, z niebezpieczną - a więc fajną - zjeżdżalnią, na miejscu którego wybudowali potem osiedle. Pamiętam, jak zaczęli budowę - wtedy po raz pierwszy poczułam w sobie chyba zryw obywatelski; jak to, niszczą plac zabaw?! nie mogą! - nawet poprosiłam wówczas opiekunkę, żebyśmy zrobiły protest. Uśmiała się wtedy ze mnie mocno, ale ona często się śmiała, jak miałam jakiś pomysł czy na coś wpadałam - na przykład na to, że sekunda wcale nie może być najkrótszą jednostką czasu, jak ona twierdziła, bo przecież ja jestem w stanie powiedzieć "lala" czy mrugnąć kilka razy za ten czas, co jej czasem udowadniałam.

Już całkiem blisko, ale wciąż po tej stronie mojego świata, to znaczy "wychodząc na lewo z kamienicy i idąc chodnikiem", znajdował się sklep na placyku i karczma. W karczmie były automaty do gry i piwo, oraz mnóstwo mniej lub bardziej śmierdzących panów. Na placyku był warzywniak, do którego mama mnie wysyłała po różne rzeczy, gdy już byłam odpowiednio "duża". Czasem udało się przy okazji zakupów namówić mamę czy tatę na loda - a na placyku mieli najlepsze lody na świecie, takie mleczne, wąskie, na patyku. Dziś już takich nigdzie dostać nie można. Warzywniaka w zielono-białej budce czy barakowozie już nie ma, kurczaków z rożna, które przez jakiś czas na placyku gościły, też - właściciele sklepu dorobili się blaszanego pawilonu i mamy teraz bardzo wygodny i dobrze zaopatrzony osiedlowy sklepik, a w drugim wejściu sklep wędliniarski.

Mój świat na prawo od wyjścia z kamienicy był jeszcze bardziej fascynujący. Już wyjście do sklepiku w kamienicy obok musiało zrobić na mnie wrażenie, skoro pamiętam płytki chodnikowe i pogodę tego dnia oraz sam zakup, rudozielone pantofle. Do sklepiku chodziło się częściej, nie bardzo pamiętam po co - czy od zawsze były tam jajka? - ale stanie przy mamie było nudne, znacznie fajniej było się schować za żelazną kratą, pomalowaną na czerwono. Teraz jest żółta, a z panią od jajek i krawcową równocześnie wszyscy na ulicy mają dobry kontakt, bo też kobieta jest rozmowna i życzliwa, a przy tym zna wszystkie nowinki z okolicy. Nie pamiętam jej jednak z okresu dzieciństwa, bardziej fryzjerkę, która robiła mi śliczne fryzury na grzybka. Niedawno w miejscu jej zakładu otworzono sklep z alkoholami 24h, połatany front kamienicy wymalowano na brzoskwiniowy pomarańcz, same witryny zrobiono granatowe - z resztą dwie, bo pierwsze drzwi okazały się być usytuowane zbyt blisko jednostki wojskowej, znajdującej się naprzeciwko. Teraz nad ranem świergotowi ptaków, którego intensywność brzmienia w tej okolicy (że w mieście) zawsze mnie zdumiewała, konkurencję robią rozdarte maniurki i imprezowe typy.

Wspomniana jednostka wojskowa zawsze mnie fascynowała. W ogóle, przez jakiś czas chciałam być chłopcem, a wizja bycia wojskowym bardzo mi się podobała, toteż wyjątkowo dobrze wspominam przedszkolną wycieczkę do jednostki, kiedy to mogliśmy się wspiąć na wojskowe prycze, zwiedziliśmy kilka budynków, połaziliśmy po sprzętach do ćwiczeń w plenerze, a na koniec zostaliśmy odwiezieni do przedszkola wojskową ciężarówką do przewozu żołnierzy. Ogromu terenu jednostki długo nie ogarniałam, ciągnęła się na lewo od chodnika aż do Starego Lotniska. Ale zanim się tam doszło, czy raczej dojechało na dziecięcym rowerku z trójkolorowymi oponami i wstążkami oraz białym koszyczkiem wieńczącymi kierownicę, przebywało się bardzo długą drogę. Jechało się więc wzdłuż pomarańczowych, wielkich budynków jednostki i potężnych kasztanowców, pod którymi w porze jesiennej zbierało się kasztany na ludziki, i do pewnego momentu ta podróż była podniecająca i fascynująca, ale później przekraczało się barierę "swojego świata" i wszystko było już absolutnie magiczne. Dlatego do dziś, gdy spaceruję z psami czy chłopakiem, mimowolnie szukam wzrokiem kolorowego ogrodzenia ze słońcem, tęsknię do nieistniejących już całych rzędów ogródków działkowych i w głowie odtwarzam ten dziwny dźwięk o niepokojącej nucie, pobrzmiewający niegdyś co jakiś czas przy samym muzeum lotnictwa z przedziwnych urządzeń z kręcącymi się powoli wiatraczkami, których już nie ma. Sama płyta lotniska, niegdyś zaniedbana i zahaszczona, teraz jest obszarem popularnym pod względem rekreacyjnym, to tu odbywają się koncerty i coroczny Piknik Lotniczy. Kiedyś była dla mnie po prostu bezkresem betonu, na krawędziach którego rosły roślinki skalne, teraz patrzę, jak biegają po niej moje psy. Kiedyś wąską ścieżką przez ogródki działkowe dochodziło się do ogrodzenia muzeum, wówczas potężne samoloty o rozgrzanym słońcem, metalicznym zapachu i srebrzystych lub szarozielonych dziobach zapierały dech w piersi. Teraz samoloty nie są już takie duże, ich widok jest już oswojony, a poza tym brakuje mi tej niepokojącej nuty i tych kwiatów dookoła. Ale mam je we wspomnieniach, dzięki czemu spacer na Stare Lotnisko wciąż jest i będzie dla mnie miłą rzeczą. Tak jak i do Parku Lotników, który jest położony dalej, do którego docierałam na rowerku, jadąc już za muzeum po drodze ułożonej z sześcio-, czy ośmiokątnych betonowych płytek. Wielkie pagórki parku obrośnięte bujną zielenią zachwycały swym ogromem. Rodzice czasem pozwalali wyjechać i zjechać czy zbiec z jakiegoś mniejszego pagórka. Teraz moje pokolenie śmiga po nich na wyspecjalizowanym sprzęcie, robiąc najróżniejsze triki na usypanych dodatkowo skoczniach i podjazdach.

Był jeszcze świat kwiatów. Łąki, przez które czasem opiekunka "na skróty" prowadziła nas do przedszkola. Mam w pamięci ukwieconą dolinkę, na której znalazłam kiedyś kwiatek, który mnie urzekł bez reszty - łubin. Te wspomnienia mam jednak dość mgliste, widocznie z bardzo wczesnego okresu - szybko wyrosło tam osiedle, skądinąd jedno z bardziej urokliwych i kameralnych, jakie widziałam. Tyle rzeczy się zmieniło, tyle obrazów zachowało się tylko w mojej pamięci... Zdziczały ogród z domku z naprzeciwka, babcia cukierkowa, która zawsze w kieszeni znalazła cukierka, jak jej się powiedziało dzień dobry, Ogród Za Murem, plac zabaw, podwórko, Stare Lotnisko, kościółek i miły łysy ksiądz z włosami w uszach... Chodzę teraz po tym samym kawałku ziemi, który na przestrzeni kilkunastu lat tak szalenie się zmienił. Darzę jednak jakimś uczuciem to miejsce. Uczuciem dojrzałym, zmienionym, z innym spojrzeniem i innym pojmowaniem - ale gdzieś w środku czuję, że to zawsze będzie mój mały świat.


wtorek, 17 czerwca 2014

"Tylko przywieź mi kochanie bukiecik prętów zbrojeniowych, dobrze?"

Bo przydałoby się zrobić nadproże do otworu drzwiowego, który niedługo trzeba będzie wybić w ścianie dzielącej na razie moje potencjalne mieszkanie na dwa dotychczasowe. W sumie nadproża się przydadzą jeszcze cztery co najmniej, dwa do suteryn (pracowni) i dwa do innych drzwi w mieszkaniu (jeden otwór trzeba będzie powiększać, drugi zmniejszać). A po co kupować kawał betonu, skoro można zrobić... W rozrabianiu jestem coraz lepsza, tylko drutów zbrojeniowych mi brakuje. A ponoć chłopakowi się coś po obejściu wala, to czemu miałby nie przywieźć. A że nie ma samochodu, to autobusem, bo co za problem wziąć kilka drutów w garść? Ja tam bym się z takiego bukietu ucieszyła.

Zeszłam na chwilę dziś do rowu, przeszłam się w te i wewte, oceniłam ilość pracy tynkarsko-łatarskiej (w pi..erony) i jakość pracy dotychczas wykonanej (tu tak, tam srak). Popatrzyłam, że tu mi jeszcze pół metra zostało, tam drugie pół, a poza tym od dołu fundament wyszczerbiony jak ostatnio znajoma (złamała jedynkę na serze białym), a od góry to w ogóle szkoda gadać i tej zaprawy weń pakować, kiedy braki są głębokie na cegłę przynajmniej, o wymiarze górno-dolno-boczno-bocznym nie wspominając. Ale że nadmiarem cegieł chwilowo nie dysponuję (w jedną dziurę w fundamencie weszła taka chodnikowa kostka brukowa, zmieszczą się tam jeszcze ze dwie), za to mam kupę piachu na podwórzu, to chyba jednak braki w murze pozostanie mi wypełniać zaprawą. No, albo na wzór fachowców, co to ostatnio okno wprawiali i na tę okoliczność otwór okienny trochę pomniejszali, zawsze w szczeliny pomiędzy cegłami (tak, tam, gdzie powinna być zaprawa, ale jakoś tak wyszło, że już jej tam niewiele zostało) mogę wepchnąć kawałek gąbki, styropianu czy innego śmiecia, co się akurat pod ręką napatoczy. Ale nie. Ja robię porządnie, a więc między cegły pakuję zaprawę. O tyle o ile oczywiście, nie przesadziwszy, no bo przecież skoro bez niej cegła nad cegłą i tak stoi ot tak, z "zastania", to nie będę szaleć i stawiać budynku na nowo. Chociaż mam czasem wrażenie, że tak by było chyba łatwiej, taniej i szybciej... Ojj, kusi. Szczególnie, że bardzo lubię etap rozwalania, a dawno już niczego nie kułam / nie burzyłam / nie niszczyłam. Noo, zawsze mogę się wziąć za burzenie ściany łazienkowej w mieszkaniu, ale wolałabym najpierw zebrać choć posadzkę z cegłówek ze strychu, skoro już wiem, w jakim stanie jest drewniany strop nad mieszkaniem. Mogłabym też skuć płytki w kuchni, ale chwilowo znoszenie worków z gruzem z drugiego piętra i ładowanie tego na samochód mi zbrzydło. Ostatecznie mogłabym się porwać dla relaksu na rzecz inną, to jest na skrobanie ścian z farby. Ale powierzchni do skrobania jest - tak w przybliżeniu - jak stąd do Warszawy (swoją drogą, ciekawa jestem, czy to powiedzonko ogólnopolskie czy iście krakowskie, powstałe w wyniku wzajemnej miłości mieszkańców obu miast względem siebie? :D). No i nie oszukujmy się, to wcale nie jest porywające zajęcie, miałam wątpliwą przyjemność już parę lat temu, przy okazji obecnego mieszkania. Dodam tylko, że w takich momentach nie lubię wysokich, kamienicznych wnętrz - ale to jest sytuacja wyjątkowa. W każdym razie, podsumowując, do niszczenia jest jeszcze sporo... Żebym chociaż mogła sobie ot, tak, drzewo na podwórzu wyciupać. Ale co do tych dwóch, co to zostały do wycięcia, przydałoby się uzyskać pozwolenie na tenże straszliwy i niegodny czyn, a dziś byłam w tej sprawie w urzędzie i pani bardzo chce wcześniej jeszcze te drzewa zobaczyć, nie wystarczyło jej, że jej pięknie wskazałam gatunki we wniosku, ba, wyrysowałam na tę okoliczność mapkę sytuacyjną. No więc chwilowo mój entuzjazm co do wycinania drzew jakby nieco zmalał - nie potrzeba mi pani z urzędu, żeby sobie nóżkę złamała w naszym wykopie czy w inny sposób się uszkodziła. Wystarczy, że ja regularnie przy okazji wychodzenia z rowu, tudzież przedostawania się na podwórze przez konstrukcję zabezpieczającą, poczynioną na okoliczność deszczów, przypierniczam głową w belkę. Pewnie zgodnie z prawem powinnam ją oznakować jakąś dwukolorową taśmą, czy coś. No i nosić kask. Mama mi to już z resztą zasugerowała, bo co jak co, ale na wynajdywaniu problemów to zna się ona jak nikt.

Chociaż i ja zaczynam, choćby ta moja nadmierna ostrożność co do wpuszczania pani z urzędu na rozkopane podwórze... Już usłyszałam od Bubka: "co, już szukasz jak Twoja mama?"

...Mama by nie szukała możliwości zrobienia nadproża metodą chałupniczą, ona by wzięła, kupiła, zamówiła, umówiła, zapłaciła, z niewiedzy i dla świętego spokoju. Którego i tak by nie miała, bo miała by tysiące wątpliwości, czy fachowcy aby na pewno dobrze robią. A ja sobie zrobię sama i będę wiedziała, jak zrobiłam. Więc choć chwilowo tego świętego spokoju jakby absolutnie zaznać nie mogę, to w rozliczeniu końcowym powinnam pod tym względem wyjść na plus ;)




piątek, 13 czerwca 2014

Dłonie pachną mi pracą. Dziwny to zapach, bliżej nieokreślony, ale jednak wyczuwalny i na swój sposób przyjemny. Nie przeszkadza mi nawet za bardzo to, że praca nie tylko pachnie, ale i jest namacalna i wygląda. Na wygląd mogę stwierdzić czarne strupy w miejscach, gdzie otarcia skóry zaszły mi cementem. Odciski po wewnętrznej stronie dłoni zgrubiały, stwardniały, z niektórych schodzi mi skóra. Krótko ścięte paznokcie na krawędziach i przy skórkach permanentnie wybarwiły się na ciemno. Skórę mam suchą i szorstką w dotyku, przypomina w tym momencie trochę drobnoziarnisty pumeks. Palce mam spuchnięte, a łapy zaczynają powoli przypominać bochny - ale nic tam. Ładnie pachną.

Wkopaliśmy się w robotę nie byle jaką, konkretną i wymagającą. Wzdłuż ściany kamienicy jest teraz rów długi na 14 metrów, szeroki na pół, głęboki na średnio1,70 m. Fundamenty zostały kawałek po kawałku oczyszczone szczotkami drucianymi z ziemi i piachu, potem schlapane mlekiem cementowym, a teraz kawałek po kawałku je łatamy i równamy. Ciśnie się na usta złośliwostka, że majstrowie lat dwudziestych ubiegłego wieku stawiając dwupiętrową kamienicę po prostu wykopali rów i w ten rów kolejno wsypywali i wlewali to, co mieli pod ręką, chyba że akurat nie mieli nic, to robili niczym. Objawia się to teraz różną strukturą fundamentów; tu trochę kamienia wapiennego leżącego jeden na drugim, nie zespolonego niczym (trochę nam ich przez to przy robieniu wykopów z fundamentu powylatywało), tu trochę piasku, tu lity beton, tam znowu warstwa gliny, jakby podczas robienia fundamentu krawędź rowu im się usypała i tak zostawili... Zwieńczone jest to wszystko warstwą betonu u góry, na którym to dopiero ułożone są piętra miałkich cegieł - i nie powiem, że poziomo, bo poziom się majstrom omsknął o 10cm. Ale, gdybym to wszystko napisała i nie dodała, że kamienica jakoś stoi te 85 lat, ba, przetrwała urzędowanie w niej Niemców (była tu np niemiecka pralnia), to byłabym zwyczajnie niesprawiedliwa i złośliwa. Pozostaje mi więc docenić kunszt pracy majstrów, którzy to umieli wybudować wysoki na kilkanaście metrów budynek na niczym, kładąc cegłę na cegle, zespajając je praktycznie samym piachem z wapnem (które wywietrzało i ślad po nim zaginął, za to piach z wdziękiem wysypuje się ze spojeń). W górę patrzeć chwilowo nie będę, bo po co się podłamywać przegniłym stropem, dachem i więźbą dachową do wymiany, rozjeżdżającymi się ścianami szczytowymi i cegłami wypadającymi z komina... Teraz jestem tu, na dole, przy ziemi - a właściwie poniekąd nawet pod ziemią, bo wykop mnie przecież przewyższa. W takich warunkach wydobywanie łopat pełnych iłu (bo nie może być zbyt łatwo, żeby taka normalna ziemia była, nie, musi być szary, ciężki, metaliczny ił na przemian z gliną i piachem) pod sam koniec było już w moim wydaniu bardzo trudne. Na szczęście sama tego wszystkiego nie poczyniłam, jest nas w robocie zasadniczo 3 - tj na na co dzień ja na miejscu i dorywczo mój chłopak oraz narzeczony Starszej, w porywach mama i raz Młoda.

Co robiłam? Kopałam rów i przerzucałam ziemię, szukałam szamba pół metra pod ziemią, a gdy je znalazłam, uczestniczyłam w poszukiwaniu włazu (bo płytę 3x4 metry nietrudno było znaleźć w sumie), potem, gdy po odkopaniu całego szamba (bo nie można było od razu) znaleźliśmy właz, wraz z narzeczonym siostry go odkopaliśmy i wydobyliśmy mnóstwo syfu, którym szambo zostało niegdyś przez kogoś częściowo zasypane, zajrzeliśmy do środka (fajne, taki pokoik wręcz, nic tylko zawiesić żarówkę i gromadzić przetwory na gorsze czasy :D) i po trzykrotnej zmianie zdania uznaliśmy, że na zbiornik retencyjny do odwodnienia, które zrobimy wzdłuż ściany kamienicy, się nie nada. Zasypywanie szamba mnie ominęło, bo akurat robiłam w rowie. W ogóle w rowie spędzam ostatnio sporo wolnego czasu. Łatałam, łatam i jeszcze będę łatać i równać fundament, żeby go potem móc w prawidłowy sposób zaizolować. Podłoże zastane nie nadawało się absolutnie do niczego. Wychodzę więc na podwórze, wyciągam materiały i sprzęt, rozrabiam w wiadrze zaprawę na oko, a potem wsadzam wiadro do dziury, za wiadrem siebie i  tynkuję powolutku, aż do zużycia zaprawy w wiadrze. Wracam wtedy na górę, rozrabiam kolejną porcję zaprawy i tak w kółko, do wieczora lub do padnięcia ze zmęczenia lub znużenia. Wieczorem płuczę włosy z pyłu wapiennego i cementowego, doszorowuję się z zaprawy i ziemi, chłodzę kończyny rozognione i opuchnięte od setek komarowych ugryzień (w dziurze komary się czują wyśmienicie, w przeciwieństwie do mnie). Dzień jak co dzień.

Co robić będę? Dalej tynkować (ha ha). Ściana fundamentu jest prawie ogarnięta, ale nad poziomem gruntu ścianę z cegieł też trzeba będzie naprawić, a ta jest w wyjątkowo kiepskim stanie. Jak już wszystko będzie piękne i wystarczająco równe, to będę izolować - tj nakładać masę kauczukowo-bitumiczną, najpierw jedną warstwę x 14m x 2m, a potem drugą. Potem będę kładła styropian i folię kubełkową, a na dole rurę odwadniającą (zabezpieczoną włókniną i obsypaną piaskiem i kamykiem). Tą rurę się podłączy do studzienki, na którą w 2/3 dziurę głębszą od najgłębszego miejsca wykopu) poczyniłam ja, "tymi rękoma" - dalej już brakło mi zasięgu ramion i dokończył narzeczony siostry. I jak już to wszystko będzie zrobione, to zasypię dziurę piachem, który wydobędę ze środka suteryny, którą muszę pogłębić, bo będę tam robiła pracownię. Ziemię z wykopu wywiózł chłopak Młodej, tyle że on jest chucherko i to niezbyt robotne, więc nie krępował się patrzeć, jak dwóch chłopów plus ja i mama ładujemy ziemię na samochód - ale cóż, taka już jego uroda, można powiedzieć ;) Jak już wykop będzie zasypany, pozostanie mi przygotowanie podłoża na robienie wylewek w suterynie, plus pomoc w skuwaniu betonowego chodnika na podwórzu i robieniu podwórkowych schodów. I jeszcze dwa drzewa będą do wycięcia, jedno już wycięłam moją nową siekierką.

A co po drodze? Załatwienia wszelkiej maści. Zgranie transportów piachu i ziemi graniczyło z cudem, teraz jeszcze czeka mnie powtórka z rozrywki, bo trzeba przywieźć kamyk (a to wszystko zaoferował się zrobić chłopak Młodej, tylko coś ciągle nie ma czasu, a jak ma to daje znać o 22 kiedy to już za późno iść dogadywać się z sąsiadką, żeby udostępniła wjazd od strony swojego podwórza, a potem, kiedy już to dogaduję to ten nagle jednak czasu nie ma). Uzyskanie pozwoleń na wycinkę drzew. Staranie się o dotację na wymianę pieców, kiedy mama tysiąc razy zmienia zdanie. Remont mieszkania na górze. Opieka nad niedołężnym i niesamodzielnym ojcem, załatwianie spraw związanych z jego powrotem do nas - przemeldowaniem, z ZUSem, z US-em, z tym i tamtym... A do tego administrowanie nieruchomością, płacenie rachunków wszelkiej maści, prowadzenie księgowości i innej dokumentacji. Jestem chronicznie zmordowana i nie mam już na nic siły i ochoty. Wakacji, potrzebuję wakacji... A przecież jeszcze pracy szukać nie zaczęłam.

To zmęczona pracą skóra dłoni tak pachnie. Słońcem, styliskiem od łopaty, wiertarką, zaprawą, kielnią, ziemią, potem. Przyjemny to zapach, tak jak przyjemności można się doszukać w odrobinie goryczy. Żeby tylko ta gorycz nie rozlała mi się po duszy, kiedy gardło ściska mi złość i żal do bliskich na ich brak zrozumienia i docenienia, na ich obojętność i ignorancję.

wtorek, 10 czerwca 2014

Zmarł Piotrek

Nie znałam go dobrze. Właściwie to nie znałam go prawie wcale. Siedziałam z nim przy wspólnym ognisku na dwóch ostatnich zlotach. Nie rozmawiałam z nim zbyt wiele, był przez wszystkich rozchwytywany a i sam dobrze się bawiąc mocno przyczyniał się do tworzenia niepowtarzalnego, ogniskowego nastroju. Miał jednak w sobie coś takiego, że jego głos i gra na gitarze, jego uśmiech, jego cięte, inteligentne riposty a także niemal namacalna pasja, jaką okazywał całym sobą w związku z tym, co robił, zapadły mi mocno w pamięć i serce. Dlatego, gdy dowiedziałam się przypadkiem o jego śmierci, nie mogłam uwierzyć. Jak to, jak to on... Był w moich oczach wzorem do naśladowania; nie tylko oddawał się w pełni temu, co robił, we wszystko wkładał serce, nie tylko imponował wiedzą i wzbudzał szacunek, ale przy tym wszystkim zwyczajnie dawał się lubić, a nawet nie dawał się nie lubić. Jego podejście do życia najlepiej sam określił w podpisie forumowym, który wyświetlał się pod każdym jego postem: "Żyj tak, aby twoim znajomym zrobiło się nudno, kiedy umrzesz.". Stwierdzenie brzmiące ta prosto i zwyczajnie, kiedy się żyje... W obliczu śmierci Piotrka dopiero dane było wszystkim poczuć ich prawdziwość i dosłowność. Znałam go zaledwie od dwóch zlotów i trochę z forum, a nie mogę przeżałować, że od nas odszedł. Tacy ludzie powinni mieć od losu zagwarantowany bon na dożywotnie szczęście i długie lata życia... Wierzę jednak w to, że on był szczęśliwy i nie miał czego żałować, że wziął od życia wszystko, co mu oferowało, a nawet więcej. Był i będzie dla mnie swoistym przypomnieniem, by cieszyć się chwilą i tym, co się ma. Jestem przekonana, że pamięć o Piotrku pozostanie we wszystkich, którzy go znali lub którzy o nim słyszeli, że wciąż będzie obecny wśród przyjaciół i najbliższych. A jako ratownik medyczny ocali jeszcze niejedno życie - bo zarażał poczuciem potrzeby niesienia pomocy innym i co ważniejsze, z cierpliwością i odpowiedzialnie uczył, jak to robić.

Żałuję, że nie mogłam go lepiej poznać. Cholernie mi żal, że nie będę mu mogła dać znać, jak będę się kręciła po lasach w okolicach Warszawy, tak jak obiecałam....







AP był jednym z tych, bez których świat jest zwyczajnie gorszy.