wtorek, 17 listopada 2015

Beskid Żywiecki, Pasmo Policy, 07-08.11.2015




Mimo sobotniego dyżuru w pracy, polegającego, jak zazwyczaj, po prostu na byciu w niej, postanowiłam wybrać się na resztę weekendu w teren. Już kiedyś na podobną okazję (tj weekend "okrojony") upatrzyłam sobie na cel przejście pasma Policy, ciągnącego się od Zawoi (niemal spod stóp Babiej Góry) w stronę Jordanowa. Kierunek taki właśnie jak napisane, czyli z pokonaniem największego podejścia pierwszego dnia, by następnego było "już z górki", skoro na dzień trzeci ma się iść rano do pracy, a kondycja żadna. Taktyka sprawdzona już na poprzednich wypadach.
Pasmem wiedzie fragment Głównego Szlaku Beskidzkiego, ja jednak zmodyfikowałam początek trasy, by mi było wygodniej dojechać. Poza tym nastawiona jestem na "wypełnianie białych plam" na mapie własnych wędrówek, a nie na zaliczanie jakichś szczególnie popularnych z tego czy innego powodu odcinków. Trasa w każdym razie obczajona i ustalona wcześniej, czekała teraz tylko na dogodne okoliczności życiowe. Krótka w sam raz, by wyruszyć zaraz po pracy w sobotnie wczesne popołudnie :)
Zakładałam, że szef puści mnie ciut wcześniej, tak, żebym zdążyła na dość rzadko jeżdżący w soboty o tej porze bus do Zawoi. Nie sądziłam, że na tyle wcześnie, bym zdążyła pójść na zakupy, a potem wynudzić się chwilę na przystanku, podjąć decyzję o przejechaniu autobusem miejskim na przystanek następny, lepiej opisany pod kątem prywatnych przewoźników i... spóźnić się na busa. Pozostało mi więc tylko zamruczeć coś nieprzyzwoitego pod nosem, gdy stałam na czerwonym świetle przed przejściem dla pieszych i widziałam, jak mój niedoszły środek transportu mnie mija. Na następnego busa (tego z resztą, którym pierwotnie chciałam jechać) musiałabym czekać całą godzinę. Telefon do Mojego - w międzyczasie spontaniczne zatrzymanie busa jadącego do Suchej Beskidzkiej - i jechałam już wygodnie, zamiarując na sprawdzoną przez Bubca przesiadkę.

W Suchej tyle co wysiadłam, przebiegłam na drugą stronę drogi, zatrzymałam nie tego busa co trzeba (wracającego do Krakowa) ze znajomą w środku cieszącą się na mój widok, zostałam ponaglona przez kierowcę do zamknięcia drzwi i niezawracania dupy, a już wsiadałam w następny, odpowiedni bus. W tym kierowca poinformował mnie zapytany, że jedzie "tylko do ronda", cokolwiek by to nie znaczyło - zakupiłam więc bilet do końca. Trochę nie ogarniałam, co się wokół mnie dzieje, wolałam się więc potem upewnić jeszcze, czy aby na pewno nie jedzie na Podryzowane. Dowiedziałam się, że chyba wyraźnie mówi. Cóż. Bywają takie dni, kiedy się denerwuje ludzi. Kierowca szybko jednak złagodził ton, finalnie nawet podwiózł mnie kawałeczek dalej, bo miał pół minuty w zapasie. Po drodze jeszcze zagadał do mnie miejscowy, który wsiadł na którymś przystanku z kolei. Bardzo żwawy, lekko podchmielony góral, sympatyczny i szarmancki. Uraczył opowieścią, komplementem i pocałunkiem w dłoń. Fajny człowiek, myślałam sobie, tylko trafił na niewłaściwą osobę. Potrzebowałam odpocząć od wszystkich i wszystkiego, jechałam na samotny wypad w lekko ponurawych warunkach atmosferycznych. Tak miało być. Było jednak inaczej :)

Nie, że nie odpoczęłam. Przeciwnie - udało mi się dość szybko, już na pierwszym odcinku pokonywanej trasy, złapać dobry nastrój, objawiający się gadaniem pod nosem typowych dla tegoż stanu u mnie przekleństw, skompilowanych z najbardziej wyrafinowanymi epitetami, jakie mi się nasuną dla zobrazowania zastanych widoków. Oraz mimowolnie włączającym się nuceniem w głowie melodii, co do których bym się nie podejrzewała, że je mogę pamiętać (ze szczególnym naciskiem na pieśni kościelne). Tłumaczyć to można tak, że rześkie, górskie powietrze i zintensyfikowany wysiłek fizyczny, poprawiając krążenie, penetrują mi umysł. Można też tego nie tłumaczyć wcale :) W każdym razie, jeśli jeszcze o tym nigdy nie wspominałam, to wspominam teraz: jeśli ktoś kiedyś będzie ze mną na szlaku i będę zdawała się mocno zamyślona, albo mocno na czymś skupiona, to prawdopodobnie powtarzam sobie właśnie w głowie "ja pierdolę, jak obłędnie" w rytm "Zwycięscy śmierci, piekła i Szatana" :)
Od miejsca, gdzie wysadził mnie busiarz, miałam jeszcze kawałek do przejścia asfaltem, nim z nagła, po lewej, pojawiał się szlak schodzący ostro w dół, między barierkami, zboczem na dno rzeczki płynącej przy drodze. Potem było już tylko pod górę. Znajdowałam się na żółtym szlaku, prowadzącym od Zawoi Podryzowane na Mosorny Groń, dalej, równolegle z niebieskim na Halę Śmietanową i potem już znów samodzielnie, jeszcze kawałeczek, na jej Cyl. Z tego etapu trasy zapamiętałam przede wszystkim wciąż wzbudzany we mnie zachwyt przez wielobarwność przyrody, osnutej listopadową aurą. W kontraście do szarości nieba moje oko wciąż wychwytywało kolejne, przepięknie skomponowane palety kolorystyczne. Tu suchość paproci na tle rudego dywanu bukowych liści, tu głęboki brąz mokrego, starego pnia, obrośniętego soczystą zielenią mchu uwieńczonego jaskrawym liściem, kawałeczek dalej znowuż złociste łany uschłych wierchów traw. Czułam się tak, jakbym wkradła się do jakiegoś skarbca i mogła z niego czerpać ile tylko chciałam. I mogłabym tak pewnie nawet stanąć w którymś miejscu i gapić się naokoło bez końca, ale szłam równym krokiem przed siebie, chłonąc, wdychając, nasłuchując.
Był taki moment, gdy na prawo ode mnie, w lesie, pałętało się coś dużego., Słychać było kroczenie po dywanie uschłych liści.Nie sposób jednak zidentyfikować, co to było. Chwilę nasłuchiwałam, próbowałam trochę podejść, ale podłoże zdradzało każdy mój ruch, na co odgłosy obecnego stworzenia w momencie ucichły. Dałam sobie spokój i poszłam dalej.

Aż do ostatniego odcinka tego etapu trasy szło mi się dobrze. W zasadzie to i potem było nie najgorzej, choć podejście pod Cyl Hali Śmietanowej okazało się bardzo konkretne. Zapadał zmierzch, a w gęstym lesie iglastym, którym wiódł mnie przez chwilę szlak, było całkiem ciemno. Długo szłam bez światła; gdy zaświecałam latarkę, miałam wrażenie, że jestem bardziej ślepa, niż jestem :) Wolę jednak widzieć kawałek więcej, niż najbliższe pnie drzew i podłoże bezpośrednio pod stopami. Pojawiła się wieczorna mgła, gęstniejąca z minuty na minutę. Bez światła szło się zdecydowanie lepiej. I ciekawiej. Widzi się otaczającą czerń, z której co chwilę wyłaniają się znienacka słabo zarysowane kontury najbliższych gałęzi, rozdartą ciut jaśniejszą blizną drogi. Zachmurzone niebo przedzierało się przez korony drzew i rozbijało nad nią nieprzeniknioną ciemność. Tak pokonałam Cyl Hali Śmietanowej.
Z góry schodziło się gorzej, chwilę jeszcze tylko szłam po ciemku. Po kolejnym zaskakującym tąpnięciu na nierównym, kamienistym podłożu postanowiłam sobie przyświecić. Szlak przez chwilę prowadził w dół, potem się wypłaszczył. Późniejsze podejścia były już łagodne. Nogi niosły mnie pewnie przed siebie. Znajdowałam się już w rezerwacie przyrody na Policy.

Mgła, czy raczej gnane przez silny wiatr masy chmur, spowiły szczyt. Znajdowałam się w pięknej substancji; w świetle latarki świszczące z pędem powietrze wyraźnie niosło w sobie miliardy drobinek wody, tańczących wokół mnie. Poza nimi nie widziałam za wiele; wyraźne były tylko talerzowate systemy korzeniowe wywróconych przy szlaku drzew, świetnie osłaniające od wyrywającego ciepło z ubrań wiatru. Wciąż szłam w jednej bluzce. Kurtka przytroczona do plecaka i tak złapała wilgoć, poza tym utrzymywałam stałe tempo i szło mi się dobrze, nie przemarzałam. Zbyt wiele zatrzymań nie miałam, bo i tak robienie zdjęć w ciemności i mgle zupełnie mi nie wychodzi. Uwieczniłam więc w zasadzie tylko charakterystyczne punkty odniesienia na trasie. I trochę aury, choć nieudolnie :)
Słyszałam historie znajomych, którzy kiedyś tam, gdzieś tam, zabłądzili we mgle. Usłyszę jeszcze zapewne kiedyś podobne, ale tym razem będę się śmiała nie tylko z wysłuchiwanej opowieści, ale i na wspomnienie własnych przeżyć. Zabłądziłam.
Gdy minęłam drogowskaz sugerujący, że do schroniska mam jeszcze tylko 15 minut drogi, nie czułam, że zbliżam się do celu. Mimo ciemności i niesprzyjających warunków atmosferycznych, mając wciąż żywo w pamięci inną noc spędzoną w schronisku, wciąż skłaniałam się ku noclegowi w terenie. Byłam na takowy przygotowana aż nadto; bivy, śpiwór puchowy, siateczkowy hamak, karimata, poncho przeciwdeszczowe. Do schroniska jednak planowałam zajść - żeby zobaczyć, jak w nim w ogóle jest, może by zjeść coś ciepłego czy napić się herbaty na rozgrzanie. Po minięciu drogowskazu, od którego szłam szlakami czerwonym i zielonym równocześnie, mimowolnie włączył mi się w głowie zegar odmierzający planowy kwadrans... A potem kolejne :)

Trójkąt Bermudzki, myślałam sobie potem, na wspomnienie półtoragodzinnego błądzenia w wietrze, w ciemności, we mgle, w wilgoci, pośród cieni. Nie sposób opisać tego, co czułam, co myślałam i na jak niewielkim obszarze się kręciłam (co uwidoczniło światło dzienne następnego dnia) - było to jednak niewątpliwie fascynujące przeżycie. O tyle irytujące, że im dłużej to trwało, tym bardziej, na przekór sobie, chciałam się znaleźć w schronisku i w nim zostać, o tyle zaś nieprzerażające, że przecież wcale w nim się znaleźć pierwotnie nie chciałam. Ambicja nie pozwalała mi jednak odpuścić ;) Niesamodzielnie, nieco nieudolnie sterowana przez telefon, dotarłam w końcu do schroniska.
Nie radzę nikomu iść od strony Policy do niego we mgle, po ciemku, bez mapy, GPSa, znajomości okolicy i zacięcia.

W schronisku, jak to w schronisku; gwarno, głośno, radośnie. Nie wpisywałam się w ogólnie panujący nastrój. Byłam zadowolona z przeżytego dnia i nieco skwaszona faktem, że własnie znów sama sobie uległam i prócz barszczu czerwonego z uszkami wykupiłam nocleg w 16-osobowym pokoju na parterze przy jadalni, za całe 25zł. Usiadłam samotnie przy stole. Czułam się jakaś taka inna od tych wszystkich ludzi, którzy, jeszcze przed minutą w ogóle się nie znający, gawędzili teraz w grupach nad piwem. Było mi lekko nieswojo, w myślach rozwijałam bivy gdzieś pod drzewem, upychałam weń karimatę, śpiwór, czując na karku chłodny wiatr, w palcach przewijając wilgoć listopadowego wieczoru. Nasłuchując. Teraz nie słuchałam; gwary ludzi zlewały mi się w jedną, nieco przydługą i zbyt głośną melodię. Obserwowałam chwilę obcy gatunek, po czym wycofałam się do pokoju.

Zastałam ciemne wnętrze obłożone malowanym drewnem, z piecem kaflowym i bordowymi kaloryferami za ustawionymi jedno przy drugim łóżkami piętrowymi. Zawsze chciałam mieć łóżko piętrowe, a raczej dolne piętro takowego. Ciemno, ciasno i zakamarzaście. Rozejrzałam się za wolnym miejscem. Już nie pamiętam, czy sama zagaiłam, czy zostałam zagajona, w każdym razie dowiedziałam się od mężczyzny spoczywającego na jednym z "dołów", że tu jest wolne. Niezręcznie było mi więc szukać czegoś dalej, bardziej ustronnego. Rozłożyłam się obok. Sąsiad Rysiek okazał się człowiekiem sympatycznym i gadatliwym. Rozmawialiśmy resztę wieczoru o tym i owym, po czym poszliśmy spać. Z jadalni obok, do późnych godzin nocnych dobiegały nas wybuchy śmiechów, luźne rozmowy i śpiewy w akompaniamencie gitary. Tym razem nie to mi przeszkadzało. Było to nawet na swój sposób usypiające... Ale było za gorąco. No wstanę i wyjdę spać w lesie, znów sobie myślałam, gratulując sobie kolejnej wykorzystanej okazji do znielubienia schronisk na dobre. Było przeokropnie gorąco. W śpiworze puchowym myślałam, że wybuchnę. Poza nim, że się rozpłynę. Kolejno wyzbywałam się warstw, zostając wreszcie w podkoszulku i legginsach. Tak domęczyłam do dziewiątej godziny dnia następnego.

Właśnie tak jakoś wstałam. Poszłam do jadalni, zamówiłam na miły początek dnia herbatę za pięć złotych i naszykowałam sobie śniadanie: bułkę z pasztetem podlaskim. Po rozruszaniu żołądka nadszedł czas na uruchomienie pozostałych części ciała. Zebrałam się szybko i bez sentymentów opuściłam schronisko. Nie pożegnałam się z nikim; Rysiek wyruszył w trasę o piątej rano, co przypadkiem wybudzona zarejestrowałam. Przed schroniskiem przywitały mnie przemiłe widoki i pogodna aura.

Obejrzałam się tylko po to, by utwierdzić się w przekonaniu, żem nie głupia (nie licząc braku mapy) i że w takich warunkach atmosferycznych, w jakich szłam, miałam prawo błądzić. Potem specjalnie w tym celu też cofnęłam się na szczyt hali, na którym znajdowałam się wielokrotnie uprzedniego wieczora i odtworzyłam każdy metr mojego błąkania się, tym razem z jeszcze głupszym uśmiechem na twarzy. Dziś wyglądało to wszystko wyjątkowo prosto. Wystarczyło, żebym za pierwszym razem nie dała się zmylić z nagła pojawiającym się samym zielonym oznaczeniem... Poszła te 200m dalej, a nie cofała się wielokrotnie i nie szukała bezskutecznie w rozgałęzieniach urwanego szlaku czerwonego... Ale nie ma tego złego. Swoją drogą - pogoda wspaniała, widoki absolutnie satysfakcjonujące.
Tego dnia już do końca miałam iść szlakiem czerwonym, ciągnącym przez całe pasmo. Planowałam dojść nim do samego Jordanowa, ze względu na dobre połączenia komunikacyjne tej miejscowości z Krakowem (nie wiem jak miejscowości sąsiednie, nie chciało mi się sprawdzać :)). Większość trasy miałam mieć "z górki"; niektórzy twierdzą, że zejścia są bardziej męczące niż podejścia, ja jednak wolę wzmożoną koncentrację i pracę kolan, niż dyszenie jak parowóz i pot ściekający do oczu ;) Szłam miarowym tempem, niezbyt się spiesząc, ale też nadto nie ociągając. Zatrzymywałam się co kawałek na przyfocenie, usiadłam też w przyjemnym widokowo miejscu na spożycie pozostałej części śniadania, czyli drugiej bułki z pasztetem i kolejnego paska czekolady z orzechami. Bardziej jak jedzenia trzeba mi było jednak wody; taka jesienna pogoda bywa zdradliwa, wilgoć w powietrzu i wiatr powodują zmniejszone uczucie pragnienia, co nie jest równoznaczne z mniejszym zapotrzebowaniem organizmu na płyny.
Na potrzeby któregoś zdjęcia z kolei zeszłam nieco na boczek ze szlaku. Weszłam na drogę z powrotem w momencie, gdy akurat nadeszła jakaś dziewczyna. Przywitałyśmy się, po czym wyszło tak, że idąc w tym samym kierunku przeszłyśmy resztę szlaku razem. Nie wiedzieć kiedy, przegadałyśmy ponad trzy godziny drogi. Jakoś pół godziny przed końcem, po omówieniu wszystkich życiowych tematów, przedstawiłyśmy się sobie wreszcie. Tak poznałam Anetę :)
Dotarłyśmy wreszcie do końca naszej wspólnej wędrówki, ale jeszcze nie nadszedł czas pożegnania; Aneta zostawiła samochód w Bystrej, w której się znalazłyśmy (przed Jordanowem), a że pochodzi z okolic Krakowa i jest istotą sympatyczną, zaproponowała mi, bym się zabrała wraz z nią. Zapakowałyśmy się więc do samochodu i przegadałyśmy kolejne kwadranse, nim dotarłysmy do jej miejscowości, gdzie wymieniłyśmy się telefonami i pożegnałyśmy się. Poszłam na przystanek autobusowy. Naczekałam się trochę na busam najpierw samotnie, później dołączyła jakaś dziewczyna i starsza kobieta. Ta, po krótkiej pogawędce, zaproponowała, bym jechała za darmo jako jej opieka, bo ma grupę inwalidzką, ale grzecznie odmówiłam. Potem jeszcze trzymała mi kijki, bo miała miejsce siedzące a było ciasno ;) Walcząc, a potem poddając się sennej lepkości oczu, dojechałam do Krakowa i wróciłam do domu. Wypoczęta. I padająca na nos z niewyspania i zmęczenia.


P.S W ciemnościach na Policy upolowałam światłem latarki kunę leśną. Znajdowała się 3 metry ode mnie, na pniu, na wysokości metra od ziemi, także mogłam jej się dobrze przyjrzeć. Zwierzę zaś zastygło i zaniepokojone wpatrywało się w tajemnicze, oślepiające światło.