wtorek, 29 marca 2016

Łączony Biwak Zimowy - Precel kontra Recon ;). Jasień, 4-6.03.2016

Jeszcze na długo zanim impreza została oficjalnie zapowiedziana forumowej braci, nastawiałam się na bycie. Gdy jeszcze była preclowa, jeszcze nie reconowa, jeszcze nie łączona. I miała być w innym miejscu niż to finalnie wyszło, w ogóle miało być inaczej. Ale nie ma tego złego ;)
Miałam już okazję wcześniej poznać preclowe towarzystwo, dzięki Doczowi. Spędziłam 2 dni późną jesienią w prywatnej bacówce w Beskidzie Żywieckim. Było to moje pierwsze spotkanie z tym gronem, tym klimatem i... tymi górami. Tym bardziej więc chciałam jechać; rzecz się dziać miała co prawda w Gorcach, ale z powodzeniem mogłam dzień poświęcić na docieranie od strony Beskidu Żywieckiego właśnie. W międzyczasie jednak okoliczności wymusiły szybką zmianę planów i w efekcie padło na bacówkę na Jasieniu. Byłam w niej raz. Wspominałam dobrze, poza gryzącym dymem wyciskającym łzy z oczu i niepalnym paleniskiem. Trochę ciężko mi było wymyślić jakąś sensowną trasę dotarcia na imprezę tak, by nie powielić szlaków już niegdyś przemierzonych. I chyba po prostu nie było mi tym razem dane... Bo wyszło tak, że mimo chęci, nie połaziłam wcale, nawet po okolicy - za to w moich rozwalonych miejskich butach, obklejonych power tape, wędziłam się cały weekend :)


środa, 9 marca 2016

Jura północna, 26-28.02.2016



Jura, odpowiedziałam w myślach, gdy w pytaniu została zestawiona z górami. Na góry nie ma pogody, nie ma kondycji, nie ma siły, nie ma nastroju. Na góry nie ma odwagi. Za bardzo przez ostatnie miesiące zasiedziałam się w domu, wbiłam w naturalny tok egzystencji standaryzowanego mieszczucha. Praca - dom. Praca – telewizor, laptop, ulubiony serial, sen, jedzenie, nuda. Poprzednim razem, gdy nadarzył się nie lada powód na wypad, tak mnie to wszystko rozleniwiło, że pretekstem do rezygnacji z niego okazały się, o ironio, góry. Że wolę w góry. Bo muszę pochodzić, rozruszać się, spędzić czas w naturze… No ale pretekstem do rezygnacji z nich okazało się wszystko to, co wymieniłam w pierwszych słowach tego wpisu. Pokrętna ta ludzka psychika.
Tym razem więc nastawiłam się na wypad inny: taki z założenia lżejszy, z założenia z ludźmi, z założenia bezpieczniejszy. Nie wiem dlaczego, ale jednak lasy poza górami wydają się bardziej przyjazne miastowaciejącym czterem literom, jak te, wypisz wymaluj, górskie. A więc Jura. Odezwałam się.
Wypad na Jurę, zaproponowany przez Kolegę, doszedł do skutku. Z poprawką na okoliczności, które zmieniły jego formę i przebieg. Kolega się bowiem rozchorował i go odwołał. Nie było więc takiego składu, jaki miał być, lokalizacja wstępna też została przesunięta mocniej na północ. Niemniej jednak Jura. I ze znajomymi. A w zasadzie z Bublem (choć niektórzy się znajomością z nim nie chwalą ;)) oraz z jego znajomym, Bartkiem. I Preano, który dołączył dnia drugiego.

Dzień pierwszy. 
Złoty potok.

Piątkowy wieczór. Dojeżdżam do Złotego Potoku dość dobrze zgranymi, choć nie najbardziej ekonomicznymi (również pod względem czasowym) połączeniami Kraków – Częstochowa i Częstochowa – rzeczony Złoty Potok. Jak spojrzy się na mapę, to się widzi, że owa miejscowość leży trochę bliżej Krakowa niż Częstochowa. Nie sposób tam jednak dotrzeć bezpośrednio, choćby jakimś dalekobieżnym autobusem… Pani z dworcowej informacji z równie zrezygnowaną miną kiwała przecząco głową na kolejne nazwy okolicznych Złotemu Potokowi miejscowości, które jej podsuwałam: „A Lelów? Myszków? Olsztyn, ten koło Częstochowy?”. Nie szło inaczej, trzeba było zaliczyć Częstochowę. Byłam w niej kawałek po 19-tej. Warto dodać, że w piątkowe popołudnie ruszyłam z Krakowa o 16:25 i wyjechałam z niego o 17:30. W Częstochowie przesiadka na PKS jadący bezpośrednio upatrzonej miejscowości. Nie czekałam na pętli długo, ale zdążyłam zmarznąć. Czapka mocniej na uszy, mam teraz wokół nich mało włosów, czaszka i wystające elementy głowy szybciej się wychładzają. Kaptur na głowę. Szybki przegląd wziętych ubrań w myślach. Wizja zastanego na ustalonej miejscówce płonącego ognia. W końcu Panowie mieli być na miejscu szybciej ode mnie.
Ale nie będą. Dojeżdżam do Złotego Potoku i mogę się już tego domyślać. Będę musiała sama odnaleźć miejscówkę i się porządzić, albo poczekać na nich gdzieś w centrum. Centrum? „To już tu?” – „Tak” – słyszę od kierowcy, zbieram tobołki i wysiadam. Oświetlona pomarańczowymi latarniami prosta ulica, buda przystanku, ziąb, przyglądający się mi autochtoni, pozbijani w grupki. Jakaś impreza się szykuje, zdaje się. Jest głośno, jakoś tak nieswojo. Ruszam w kierunku południowym, wiedziona kompasem, zapamiętanymi wskazaniami Bubla i Gwiazdozbiorem Czesia. Znajomy widok, uśmiecham się. Niebo wszędzie jest to samo. Czuję się już jak u siebie.
Wskazówki Bubla okazują się mało przydatne. Jakaś polana, amfiteatr pośród drzew, na lewo od drogi, którą idę. To nasza miejscówka. Mijam ją po swojej prawej stronie, idąc w wyniku nieporozumienia czerwonym szlakiem w stronę źródeł Zygmunta i Elżbiety, zaznaczonych wyraźnie na mapie i wskazanych miniętym chwilę temu kierunkowskazem. „W ich kierunku” nie oznaczało bowiem „do nich”. Droga narzuciła mi dwa kierunki, północny i południowy, wskazówka była więc poniekąd słuszna ;) W każdym razie, o ile w ciągu dnia, idąc drogą, nie mogłabym przegapić rzeczonej miejscówy, bo jest widoczna i charakterystyczna, o tyle, idąc szlakiem równolegle do drogi, nocą, prócz mijających mnie w oddaleniu co jakiś czas świateł przejeżdżających samochodów, nie widziałam kompletnie nic. Tylko wszechogarniającą ciemność i wyłaniające się zeń niespodziewanie jeszcze czarniejsze pnie drzew, w które próbowałam nie wejść. To dziwne uczucie, gdy wydaje się, że nic na świecie czarniejsze być nie może, a jednak może ;) I tylko te światła samochodów. I gwiazdy nade mną, pierdyliony gwiazd. I światło czołówki, bo na dłuższą metę po ciemku iść się nie dało. Dałoby się, gdyby się nie ścigało z czasem. Gdybym mogła wyciągnąć ręce przed siebie i jak ślepiec iść „na słuch” i „na dotyk”. Gdybym szła nie idąc nigdzie konkretnie. A ja miałam cel. Minięty jakieś dwa kilometry temu, ale o tym nie wiedziałam ;)
Byłam sama w lesie, chciało mi się napisać w tym momencie – ale sama nie byłam, bo prócz mroku otaczało mnie życie. W nocy drzewa żyją, są statecznymi organizmami, oddychającymi jak nigdy tym samym powietrzem co ja. Gdzieś zahukała sowa. Tu coś skrzypnęło, tam zakwiliło. A przecież to nie był gęsty las, tylko taki przydrożny, zwyczajny. Jurajski, poprawiłam się uśmiechem. Trochę inaczej wyobrażałam sobie bowiem tutejsze ukształtowanie terenu. Miało być łatwo, miało być płasko – skąd w ogóle ten pomysł, żeby Jura północna była płaska? No, to nie Beskidy te czy tamte, ale to jednak też nie równina. W nocy nie widziałam nic poza oświetlanymi już teraz pniami drzew i chrzęszczącą pod nogami ścieżką, usypaną zmrożonymi liśćmi, nie widziałam mijanych skał i skałek, poza tymi odłamkami spójnymi z podłożem wytyczonego szlaku. Teren jednak zrobił się pagórkowaty i nawet udało mi się złapać na którymś „podejściu” zadyszkę. Tymczasem zadzwonił Bubel.
Dowiedziałam się od niego, że prawdopodobnie przeszłam za daleko, że nie miałam iść do źródeł. Dojeżdżali, ustaliliśmy więc, że dojdę na przełaj przez las na drogę (była już na powrót w niedalekiej odległości ode mnie, czyli byłam na końcówce trasy do źródeł) i stamtąd mnie zgarną. Chwilę później witałam się z Bublem i Bartkiem, pakując siebie i swoje toboły do samochodu na miejsce Bartka, który z poświęceniem ulokował się w bagażniku. Zawróciliśmy w stronę potencjalnej miejscówki - czyli niemal tam, skąd przyszłam, licząc oczywiście trasę od początku lasu, nie centrum Złotego Potoku.

Grota Niedźwiedzia

Niesamowite, że to w tym momencie mi się ona przypomniała. Ani kapki wcześniej, gdy opisywałam przebytą już przeze mnie tamtego wieczoru trasę. A przecież to zaraz na jej początku, tuż przy czerwonym szlaku, tablica informacyjna wskazała mi dojście do zlokalizowanej w bezpośrednim sąsiedztwie szlaku groty. Zwiedzanie nocą samemu skalnej groty było przyjemną wizją, skierowałam się więc ku niej, choć podejrzewałam, że następnego dnia zahaczymy o nią z kolegami. Fajna się okazała. Przestronna, niezawiła, konkretna. Przytulna, można zdecydowanie powiedzieć. To spowodowało, że później, gdy szukaliśmy z chłopakami zaproponowanej przez Bubla miejscówki, ja rzuciłam luźną propozycję spania w owej grocie. Ciężko mi było zrozumieć, jak Bubel mógł o niej nie wiedzieć, skoro bywał tu, jak się okazało, zaraz obok :) Poszliśmy obczaić grotę wspólnie pod kątem noclegu. Na miejscu szacowne trzyosobowe Jury zadecydowało: zostajemy!
 
Wino było dobre. Nagrzaliśmy nieco grotę, zjedliśmy co tam dobrego mieliśmy i poszliśmy spać. Lekko podmarzłam, jak to ja... Dalej nie ustaliłam, czy to z przegrzania (zawilgacam ciuchy i śpiwór) czy z niedoubierania. Powoli zaczynam rozważać kupienie piżamki. Na następnym wypadzie zainspiruje mnie Irol, ale jeszcze o tym nie wiem;) Nie mogę jednak powiedzieć, że się nie wyspałam – no bo jak tu się nie wyspać, po tak dobrym winie, w tak klimatycznej grocie? Tylko nietoperz tłukący mi się w małym kominie nad głową nieco zakłócał sen.


Dzień drugi. 
Złoty Potok. Ostrężnik. Ludwinów.

Śniadanie następnego dnia zjedliśmy o przyzwoitej porze. Spaliśmy nie za krótko, ale i nie zbyt długo. Bubel rzucił hasłem – do dwóch godzin ruszamy. Rzeczywiście, koło godziny dziesiątej opuściliśmy na dobre grotę. Do ostatecznego zbierania się zmobilizowali nas nieco turyści. Wcześniej, po rozbudzeniu, poszłam się przejść po lesie i dookoła skały, w której była nasza grota. Gdy dołączył do mnie Bubel, poszliśmy w stronę Źródła Obozowego, zwanego również Źródłem Spełnionych Marzeń (kto to wymyśla?). Czyimś marzeniem był powrót w to miejsce, na piaszczystym dnie tkwił grosik. Krystalicznie czysta woda biła wprost z ziemi, a dokładniej z piasku, unosząc go tak, jakby się gotował. W przezroczystej substancji pływały źródliskowe byty. Czy któregoś wciągnęłam, pijąc wodę z zanurzoną weń twarzą – nie wiem. Starałam sobie tego nie wyobrazić ;) Tylko poczuć zimne, czyste orzeźwienie. Bubel się nie skusił ;) Poszliśmy potem w stronę starego młyna, nieopodal był zdziczały, duży staw, obrzeżony zaroślami, krzewami i pałką wodną. Wszystko to w promieniu może 500m od naszego miejsca noclegowego. Wraz z amfiteatrem, oczywiście.
Spotkaliśmy jakichś ludzi. Był to wyraźny sygnał, że należy wracać i zwijać się z miejscówki. Zamaskowaliśmy ślady naszego nocnego bytowania w ostatnim momencie. Miejsce wyglądało jak przed naszym przybyciem, no tylko z nami w środku :) Wymieniliśmy parę zdań z przybyłymi turystami i ruszyliśmy w stronę samochodu. Ten już od wczorajszego wieczora odmawiał współpracy; drzwi się zacinały, nie zamykały, ruszać nie chciał, czy coś tam innego. W każdym razie, o ile jedną nockę spędził dzielnie w lesie, o tyle na drugą Bubel chciał go zostawić w nieco bardziej „bezpiecznym” miejscu – padło na przycmentarny parking w centrum Złotego Potoku. Teraz nastąpiła rzecz ciekawa: zaczęliśmy się przepakowywać. W zasadzie najmniej chyba ja, Bartek może coś tam, nie pamiętam. Półtora godziny później Bubel też był gotowy ;) A więc, ruszamy na podbój Jury!

Idziemy. Łał, jaka to miła odmiana :) Uciszam Bubla: „słyszysz?” – „co?” – „odgłos kroków!”. Nasze tempo zbierania się było doskonałą pożywką do lekkiego pokpiwania z szacownego Kolegi. Ale wybaczy mi :) Bo jak tu sobie nie dworować, gdy oto, idąc już wreszcie ulicą Złotego Potoku, po zaliczeniu jednego sklepu, Bubel wstępował jeszcze chyba do dwóch następnych. Bo ogórki kiszone, naturalnej receptury. I piwo, ale tylko takie 0,33! I chleb na zakwasie („yyy, a to jest jakiś inny?” – zdumienie ekspedientki w małym spożywczaku :)) A potem… A potem zaszliśmy jakieś paręset metrów dalej i wdepnęliśmy do kawiarni/baru/piwiarenki, kuszącej piwami regionalnymi i winem własnej roboty. Przepadliśmy ;)
Bubel przy szklanicy wina bardzo dobrze dogadywał się z właścicielem. Był on ciekawym człowiekiem, można się było dowiedzieć od niego (drążąc metodycznie, jak to Bubel potrafi :P) pewnych smaczków dotyczących lokalnych atrakcji turystycznych i historii regionu. Jak to się stało, że w końcu stamtąd wyszliśmy – nie mam pojęcia. Podejrzewam, że równie dobrze moglibyśmy zostać do wieczora. Tymczasem jednak Bubel opróżnił szklanicę, a ja zjadłam kawałek ciasta krówkowego i dopiłam kawę z jajem. Nadmienię tu, że kawa z jajem, zwana inaczej kawą po kapitańsku, nie jest żartem. Ale zaskoczyć może :)
Poszliśmy dalej i jakieś dwa dni później… - nie no, co najwyżej godzinę ;) - opuściliśmy centrum Złotego Potoku. W zasadzie następny etap dla mnie był powtórką z poprzedniego wieczoru – krok w krok. Światło dzienne objawiło mi jednak takie niuanse trasy, których za pierwszym razem nie miałam szans zobaczyć. Oo, tu jest staw! Oo, skały. Kurczę, trochę inaczej to wszystko się jawiło spowite nieprzeniknioną czernią nocy. W każdym razie, ładnie było, bardzo ładnie. I przyjemnie. W pewnym momencie udzielił mi się dobry nastrój. Za dobry. Głupawka. Skończyło się tak, że Konrad byłby się obraził ;) więc musiałam się przymknąć.
Szliśmy czerwonym szlakiem. W pewnym momencie dobił on z powrotem do asfaltówki. Przebyłam go więc poprzedniego wieczora niemal w całości. Po przeciwnej stronie drogi był śródleśny parking, gdzieś tu miały się znajdować źródła Zygmunta i Elżbiety. Nie zaszliśmy do nich, bo nam się nie chciało. Poszliśmy dalej szlakiem, który znów odbijał nieco na południowy wschód, w stronę Ostrężnika.

Jaskinia Ostrężnicka

W Ostrężniku – leśnej osadzie – zaraz przy zakręcie na wschód, przy szlaku, znajduje się oznakowane dojście do ruin zamku Ostrężnik, umiejscowionych na widocznym z drogi (w bezlistnych porach roku) wzgórzu pośród drzew. Chłopaki nie chcieli tam podchodzić, Konrad twierdził, że nie ma tam nic ciekawego. Poprosiłam, by chwilę zaczekali i zaszłam pod skałę na wzgórzu. Na szczyt nie chciało mi się wychodzić – widziałam, że jeśli zachowały się jakiekolwiek ruiny, to naprawdę niewiele. Dużo bardziej zainteresowało mnie pięknie wyeksponowane wejście do Jaskini Ostrężnickiej. Charakterystyczne, rozwidlające się na wejściu dwa wysokie tunele, chwilę później kurczą się i wymuszają czołgającą się pozycję eksploratora. 
 Świadomość, że chłopaki czekają tam na dole, nie pozwalała mi za długo zabawić w czeluściach jaskini. Myślałam też, że jest klasyczną dziurą spotykaną na jurze, która skończy się po kilku metrach. Teraz przeglądam informacje dotyczące jaskini i mam właśnie klasycznego zonka – jaskinia ma dokładnie 98 m długości, rozwinięcie poziome, przejścia miejscami ciasne, ale na planach widać również większe komnaty. Ma też kilka wejść – nie zginęłabym zatem ;) Dobrze chyba jednak, że o tym nie wiedziałam; chłopaki by uwiędli, czekając na mnie tam, na dole…
Nie czekali. Wróciłam w miejsce, gdzie się rozstaliśmy, a ich już nie było. Rozejrzałam się w lewo, w prawo, podeszłam kawałek do tyłu, dłuższy kawałek do przodu. Próbowałam się dodzwonić; zasięg zerowy. Stwierdziłam, że pewnie poszli przed siebie i gdzieś dalej na mnie czekają, bo nie przewidzieli, że mi tyle zejdzie. Ruszyłam przed siebie. Jakieś 200m może. Facetów ani widu, ani  słychu. Cofnęłam się, by zapytać mijanych drwali działających tuż obok trasy, czy nie widzieli moich towarzyszy. Nie widzieli. Wcięło ich, zjadło co?...
Nie ich zjadło, oni zjedli. Zupę. Gdy wróciłam do punktu wyjścia, z przydrożnej restauracji wychylił się Bartek, żeby mnie przywołać. Podeszłam wraz z nim do ich stolika, rozlokowałam się. Tyłkiem świeżo wycioranym po jaskiniowych osadach zasiadłam teraz na miękkiej, jasnej poduszce na krześle. Panowie skończyli właśnie posiłek – w śmiesznie małych miseczkach, za nieco większą kwotę. Bubel jadł skromniej i taniej, Bartek zaszalał z zupą rybną, z której był średnio zadowolony. Na pytanie kelnerki przy płaceniu, czy smakowała, wybrnął elegancko: „ciekawa, ale ja jestem przyzwyczajony do gęstszej, z pomidorami”. Ho ho ho, kto by pomyślał, że takie wysublimowane gusta się ma ;)
Ruszyliśmy dalej.
Szlak okazał się wieść cały czas asfaltową drogą. Masakra, stopy od razu zaczęły boleć, szłam zatem nieco bardziej miękkim poboczem. Krajobraz typowo leśny stopniowo ustępował na rzecz łąk i młodników. Nasadzenia były w różnym wieku, przyjemnie się tędy szło - było zielono :) 
 W którymś momencie na naszej trasie pojawili się jacyś ludzie kręcący się przy samochodzie. Coś tam sobie z nich zażartowaliśmy między sobą. Gdy już do nich podeszliśmy, okazało się że to para grotołazów w średnim wieku. Właśnie wbijali się w swoje jaskiniowe kombinezony (dlatego tak śmiesznie z daleka wyglądali). Czy my ich zagadaliśmy pierwsi, czy oni nas – nie pamiętam. Dowiedzieliśmy się w każdym razie, że gdzieś tu w lesie, na prawo, mają się znajdować wejścia do dwóch jaskiń, idą ich poszukać. Druga informacja zmieniła nasze zapatrywania co do planu dalszego tripu: oto tego wieczora, w Ludwinowie, „Pod Brzozową”, ma się odbyć impreza speleologiczna. Będzie dużo ludzi, profesory jakieś, będzie fajnie, będziemy imprezować do rana. Następnego dnia zaś będzie otworzona Jaskinia Brzozowa i udostępniona do zwiedzania. Kurczę, no to co, może wpadniemy :) Nie wiem jak chłopaki, ale chyba podobnie jak ja sobie to wyobrazili. Bubel w każdym razie dopytał jeszcze raz, gdzie to w tym Ludwinowie. No „Pod Brzozową” :) Rozkminialiśmy więc potem, idąc już dalej, czy wdepniemy na imprezę czy też nie. Mi średnio się widziało siedzieć na dupie w jakiejś budzie w obcym gronie. Bublowi oczy się świeciły, że będzie mógł kogoś znowu poznać i pogadać, wypytać o co się da, wyciągnąć porcję nowych informacji o czymś od specjalistów w swojej działce. Bartek miał mieszane uczucia, zdaje się. Zanim więc ostatecznie ustaliliśmy, czy wdepniemy na imprezę „Pod Brzozową” czy też nie, czy spędzimy tam noc czy rozbijemy się gdzieś obok w lesie, doszliśmy do konsensusu w jednej kwestii: następnego dnia idziemy zwiedzać Jaskinię Brzozową. Bo ma być otwierana, udostępniana do zwiedzania, za free! Takie wydarzenie! :)
Dotarliśmy tak czy inaczej do pierwszych zabudowań wsi. Po pertraktacjach na przystanku stanęło na tym, że na Mirów i Bobolice, w których kierunku do tej pory zmierzaliśmy, pójdziemy najwyżej później, albo wcale. Że do samego Ludwinowa też się na razie nie wybierzemy, najpierw pójdziemy obczaić tą jaskinię, gdzie ona w ogóle jest. A potem się zobaczy.
Na mapie jaskinia znajdowała się na północ od wsi. Zapytaliśmy tutejszego, czy wie, którędy najłatwiej się tam dostać. Dostaliśmy szczegółowe instrukcje: tu, tą uliczką, albo najlepiej dwie dalej, i nią do końca, potem na lewo, jakieś 50m, na prawo i do góry, tam, jak te buki widzimy, a poniżej brzózki, to tam, oo. Zagajony przez Bubla ponownie (Bubel lubi nawiązywać pozytywne relacje międzyludzkie - pomyślałby kto!;) – i utwierdzać miejscowych w przekonaniu, że są bardzo mili i potrzebni) powtórzył swoją wersję, dodając tylko jeszcze jakieś 150m do pierwszych 50-ciu. Poszliśmy jak nam kazał; weszliśmy w trzecią „przecznicę” z kolei, „ulicę” Ogrodową, nią do końca, na „skrzyżowanie” – tu w lewo i dalej zonk. Czy jego 50, wróć, 200m to jest te 5 metrów, po których niepozorna dróżka wiodła w górę? Czy może to miało być dużo dalej? Poszliśmy kawałek dalej. Jeszcze kawałek i doszlibyśmy do boiska. I może obeszli górę dookoła. Zastanawialiśmy się, czy to będzie dobre wyjście, czy może tutaj, bo chyba jakaś droga, a nie, koniec, chaszcze… Poszliśmy pod górę na przełaj, przez las, gąszcz krzaczorów, ostrężyn, traw, siewek i drzewek.
Z analizy mapy i ukształtowania terenu wynikało, że obraliśmy najbardziej strome podejście, jakie tylko mogliśmy. O nieczęstej obecności człowieka po tej stronie wzgórza świadczyły również liczne odchody mniejszych i większych leśnych zwierząt. Dosłownie co krok rozsiane były sarnie i królicze bobki, albo posadzony dziczy kloc. Mieliśmy też rozkminę, czy dziwne "tarasy" to pozostałość jakiegoś grodziska, a "okopy" to ślad po wojnie. Podejście było mordercze. Po pokonaniu najgorszej stromizny i dotarciu do jakiejś tam poziomicy, usiedliśmy odpocząć, podjeść i zastanowić się, którędy dalej. I czy jesteśmy już w „bukach”, „brzózkach” czy gdzie w ogóle. 
Coś tam wykoncypowaliśmy. Poszliśmy kawałek na wschód, po poziomicy, potem znów uderzyliśmy pod górę, by pokonać ostatnie metry wzniesienia; wedle mapy nasza jaskinia znajdować się miała jakoś na podobnej wysokości co byliśmy teraz, tylko że po przeciwnej stronie. Czy jakoś tak. W każdym razie czekały nas ostatnie metry walki z pędami ostrężyn. Polała się krew, przetoczyło siarczyste „Kurrrrwa”. Bubel miał jeszcze chwilę potem za złe mnie i Bartkowi, że znaleźliśmy luźniejsze przejście i nie zastopowaliśmy go w brnięciu w najgorsze od razu. Znaleźliśmy się na szczycie wzniesienia. Stąd prowadziła już nas wydeptana, wąska ścieżka, szło się zatem trochę lepiej. I chwilę z górki. Z krzaków z nagła wyszliśmy na grubo zaorane pole uprawne. Poszliśmy, znowu na przełaj. Niedaleko widzieliśmy już szczyt porośnięty bukami. I poniżej brzózki, zdaje się. Usłyszeliśmy dźwięki piły. Wszystko ładnie nam się składało: „pewnie trwają jakieś ostatnie przygotowania przed jutrzejszym otwarciem”. Skierowaliśmy się ku coraz lepiej słyszanym dźwiękom. Panowie szli przodem. Gdy dotarłam tam gdzie oni, dostałam potwierdzenie: „to tu”.

Jaskinia Ludwinowska, Jaskinia Brzozowa
Pod Brzozową ;)

Żadni tam drwale, pilarze, żadne służby. Minęliśmy grupę skałek i wyszliśmy spośród drzew na wypłaszczenie terenu. Pod ścianą skalną grupa ludzi kręciła się przy ognisku. Zjeżdżały się kolejne terenówki, parę osób rozbijało namioty, był też ustawiany jeden duży. Spore wydarzenie… Okazało się jednak, że wydarzenie prywatne ;) Czy ktoś nam wyszedł naprzeciw, czy myśmy podeszli – nie wiem. W każdym razie zdziwienie na nasz widok było niemałe. Jeszcze większe, gdy powiedzieliśmy o spotkanych ludziach i że podobno ma być tu jutro otwarta jaskinia, a dziś wieczorem impreza w Ludwinowie. Postanowiliśmy się jakoś bardzo nie narzucać i nie wadzić zastanym swoją obecnością. Pokierowani do drugiej jaskini, Ludwinowskiej, poszliśmy w jej stronę z zamiarem rozlokowania się w niej. Ludzi zjeżdżało się coraz więcej.
Zapadał już zmierzch. W naszej jaskini zapaliliśmy znalezioną świeczkę, potem skromny płomień. Doczekaliśmy się Preano, który miał do nas dołączyć. Przyszedł na przełaj, po ciemku, od drugiej strony wzgórza. Postanowiliśmy skorzystać z ogniska imprezowiczów. Grzecznościowo zapytaliśmy, czy możemy, nie było żadnego problemu. Impreza się rozkręcała. Głośna muzyka, śmiechy, kiełbasy na patykach, alkohol, tańce. Wszystko się jakoś tak zmieszało… Zintegrowaliśmy się ze speleologami. Każdy bawił się jak chciał, jedni bardziej, inni mniej. Bartek najwcześniej wycofał się do naszego lokum i poszedł spać. Bubel najwięcej pociągał ze swoich dwóch zakupionych jeszcze w Złotym Potoku butelek z winem. W końcu bawiliśmy się jak wśród swoich. Impreza była naprawdę zacna. Fajni ludzie, było z kim pogadać, z kim lub z kogo się pośmiać, z kim się napić i zapalić. Niektórzy śpiewali, niektórzy się zataczali, niektórzy tańczyli, niektórzy się siłowali, niektórzy wszystko na raz. Inni znikali w niepozornej norze pod brzozą…
Wszystko stało się jasne. Trafiliśmy pod Brzozową na tak zwaną „Brzozówkę”, imprezę odbywającą się dwa razy do roku, na której okoliczność opiekunowie jaskini otwierają ją – tj dziurę w ziemi, zabezpieczoną, niczym studzienka kanalizacyjna, betonową klapą. Tego wieczoru też była otwarta, ale schodzili nieliczni. Ważniejsi byli ludzie:)
Do późnych godzin nocnych nie dano mi spać. Potem, gdy zmęczenie i zimno roztrzęsły mnie zupełnie, poszliśmy z chłopakami po swoje rzeczy do jaskini. Sprawdziliśmy, czy Bartek żyje, upewniliśmy się, że przeżyje i przenieśliśmy nasze leża do półotwartego namiotu z plandek, rozstawionego w głównym miejscu imprezy, zaraz obok ognia i głośników, z piecem wykonanym z beczki  - piec niezniszczalny, trzy razy nastąpiła próba nokautu przez któregoś z tych „mocniej się bawiących”. O posiłku, który tak pieczołowicie przygotowywaliśmy na ogniu parę godzin wcześniej (cebula – ta część, która nie wylądowała z tych czy innych przyczyn wcześniej na glebie, boczek, kasza pęczak i groszek zielony z puszki), wielokrotnie potem lekceważonym i przestawianym (wszyscy byliśmy przeżarci kaszankami i kiełbasami), zapomnieliśmy kompletnie. Następnego dnia leżał obok pieca. Poza menażką, rzecz jasna ;)

Dzień trzeci. 

Jaskinia Brzozowa

Jaskinia Brzozowa jest jedną z większych na Jurze – ma 645m długości, rozwinięcie poziome, labiryntowy układ ciasnych (czasem niemal tajemnych ;)) przejść i komnat, ozdobionych wspaniałymi naciekami, stalagmitami, stalaktytami, licznymi kominami i zwierzęcymi kośćmi. Na otwarcie i wejście czekaliśmy do godziny dziesiątej. Powinniśmy mieć przynajmniej kaski, wchodzimy na własną odpowiedzialność. Kolejno włazimy do dziury pod brzozą, przypominającej studzienkę kanalizacyjną. W dół schodzimy po zamontowanej tu na stałe linie z węzłami pomocniczymi. Szybko znajdujemy się w pierwszej komnacie. Tylko przez chwilę niepokoi myśl „jak my stąd wyjdziemy?”… Jesteśmy paręnaście metrów pod ziemią. Zaczyna się przygoda :)
Zawsze podejrzewałam, że mam duszę dziurołaza. Czołganie się i przeciskanie przez zaciski i przewężenia skały, tworu pozornie statecznego przez tysiące lat i równocześnie mogącego ulec oberwaniu, osunięciu, zwaleniu w jednym momencie, dawało mi tym więcej satysfakcji i radości, im bardziej ciasny i kręty tunel pokonywałam. Wchodziłam do każdej możliwej dziury, próbowałam wejść do każdej niemożliwej. Słyszałam: jak głowa przejdzie, to reszta jakoś też – i pchałam się w najciaśniejsze, czując miłe podniecenie i adrenalinę krążącą we krwi. Czołgałam się na łokciach, odpychając się czubkami butów. W jednym miejscu, aby ruszyć dalej, musiałam liczyć już tylko na te ostatnie, bo obręcz barkową w zacisku zmieścić mogłam tylko „podłużnie”, wyciągając daleko przed siebie jedną rękę, a drugą układając wzdłuż reszty ciała. W niemal każdą dziurę wchodziłam pierwsza „na zwiady”, żeby zobaczyć, czy w ogóle ma dalszy ciąg, czy się kończy ślepym zaułkiem, ścianą, czy komorą. I sondując, czy Panowie się w nią zmieszczą. Z przyjemnością czyniłam swą powinność. Mogłabym tak godzinami!... Tymczasem minęła druga godzina naszego zwiedzania, a my kręciliśmy się w kółko. Wszystkie tunele, odnogi, rozwidlenia, komory, zaczęły się wydawać takie same. Straciłam orientację, czy w danym miejscu byłam już wcześniej czy nie. Najwięcej się wytarzałam i wyczołgałam, byłam już trochę zmęczona, a mój umysł działał drugą godzinę na wzmożonych obrotach. Panowie lepiej więc się potem orientowali, czy w danym miejscu już byliśmy. Trzeba było powoli się wycofywać ku wyjściu, koło godziny 13-tej  jaskinia miała zostać zamknięta. Z mapy, a raczej naszej interpretacji mapy (bo nie do końca wiedzieliśmy, gdzie jesteśmy) wynikało, że nie zwiedziliśmy nawet 1/3 jaskini, a już na pewno nie dotarliśmy do jej końca, gdzie była największa komnata, a po drodze do niej najpiękniejsze formacje.
Przy wyjściu zrobił się korek. Jakaś kobieta utkwiła na 10 czy 15 minut w kominie wyjściowym. W końcu nadeszła nasza kolej.
Wyjście nie było łatwe; w dużej mierze trzeba było polegać na sile własnych rąk, przy podciąganiu się po linie z węzłami. Udało się, nikogo w środku nie zostawiliśmy. Dał radę nawet poznany na imprezie Bartek – przewodnik górski, himalaista z rozwalonym kolanem, wsadzonym w „szynę”; w ogóle jak przez cały ten czas sobie radził, doprawdy nie wiem. Bartek to chodzący przykład na to, że dla chcącego nie ma rzeczy niemożliwych :)

Na zewnątrz, pod naszą nieobecność, pogoda się skiepściła. Siąpiło. W nocy też padał deszcz, ale rano był spokój. Zostawiony przy wejściu polar, a przy ognisku kocyk, nasiąknęły wodą. Zostało niewiele osób, namiot, pod którym spaliśmy, był już złożony. Nasze rzeczy spod niego przeniesiono nam do niszy w ścianie skalnej. Wzięliśmy się za pakowanie. Przewodnik Bartek zaproponował nam transport – chłopakom pod samochód Preano, który zostawił w Niegowej, a mi do Zawiercia, do którego się sam wybierał. O tej propozycji akurat nie pamiętał (padła podczas imprezy ;)), ale mu przypomniałam :P
Pożegnaliśmy się z ostatnimi obecnymi, podziękowaliśmy i poszliśmy z Bartkiem. Chłopaków, jak obiecał, podrzucił do Niegowej. Pojechaliśmy dalej już we dwoje.
Po drodze do Zawiercia, a w zasadzie to pomimo tego kierunku ;), Bartek zafundował nam przejażdżkę po okolicy. W ten sposób podjechaliśmy kolejno pod ruiny zamku Mirów, Bobolice. Wisienką na torcie była skała Okiennik Wielki. Himalaista z rozwalonym kolanem wyprowadził mnie prawie na szczyt, aż do słynnego okna :)
 W Zawierciu towarzyszył mi aż do czasu, gdy nie ruszyłam PKSem do Krakowa. Wcześniej naczekaliśmy się długo na busa, zdążyliśmy zjeść obiad, a gdy ten nadjechał i odjechał, nie przyjąwszy mnie za pasażera, czekaliśmy jeszcze trochę na następnego. Czas upłynął przyjemnie, na pewno szybciej, niż gdybym czekała sama :) Był to niezmiernie miły akcent na zakończenie bardzo fajnego wypadu. Cieszę się na myśl o każdej chwili tego weekendu. Było fajnie!





Podziękowania: Bublowi – za to że Bubel. I ogólnie. Bartkowi - za towarzystwo i ogólnie. Preano – za towarzystwo i opanowanie na imprezie ;) i ogólnie. Dzięki Panowie za miło spędzony czas, trochę śmiechów, trochę złości, za przygodę, za odskocznię, za połażenie, za wspólne posiłki ;).

Bartkowi himalaiście – za transport, towarzystwo, obwózkę po kilku fajnych miejscach, rozmowy, przekonywanie, że życie trzeba przeżyć i udowadnianie, że się da. I za przesłanie z zakleszczonym nietoperkiem! :)