Jura, odpowiedziałam
w myślach, gdy w pytaniu została zestawiona z górami. Na góry nie ma pogody,
nie ma kondycji, nie ma siły, nie ma nastroju. Na góry nie ma odwagi. Za bardzo
przez ostatnie miesiące zasiedziałam się w domu, wbiłam w naturalny tok egzystencji
standaryzowanego mieszczucha. Praca - dom. Praca – telewizor, laptop, ulubiony
serial, sen, jedzenie, nuda. Poprzednim razem, gdy nadarzył się nie lada powód
na wypad, tak mnie to wszystko rozleniwiło, że pretekstem do rezygnacji z niego
okazały się, o ironio, góry. Że wolę w góry. Bo muszę pochodzić, rozruszać się,
spędzić czas w naturze… No ale pretekstem do rezygnacji z nich okazało się
wszystko to, co wymieniłam w pierwszych słowach tego wpisu. Pokrętna ta ludzka
psychika.
Tym razem więc nastawiłam się na wypad inny: taki z
założenia lżejszy, z założenia z ludźmi, z założenia bezpieczniejszy. Nie wiem
dlaczego, ale jednak lasy poza górami wydają się bardziej przyjazne
miastowaciejącym czterem literom, jak te, wypisz wymaluj, górskie. A więc Jura.
Odezwałam się.
Wypad na Jurę, zaproponowany przez Kolegę, doszedł do
skutku. Z poprawką na okoliczności, które zmieniły jego formę i przebieg.
Kolega się bowiem rozchorował i go odwołał. Nie było więc takiego składu, jaki
miał być, lokalizacja wstępna też została przesunięta mocniej na północ.
Niemniej jednak Jura. I ze znajomymi. A w zasadzie z Bublem (choć niektórzy się
znajomością z nim nie chwalą ;)) oraz z jego znajomym, Bartkiem. I Preano,
który dołączył dnia drugiego.
Dzień pierwszy.
Złoty potok.
Piątkowy wieczór. Dojeżdżam do Złotego Potoku dość dobrze zgranymi,
choć nie najbardziej ekonomicznymi (również pod względem czasowym) połączeniami
Kraków – Częstochowa i Częstochowa – rzeczony Złoty Potok. Jak spojrzy się na
mapę, to się widzi, że owa miejscowość leży trochę bliżej Krakowa niż
Częstochowa. Nie sposób tam jednak dotrzeć bezpośrednio, choćby jakimś
dalekobieżnym autobusem… Pani z dworcowej informacji z równie zrezygnowaną miną
kiwała przecząco głową na kolejne nazwy okolicznych Złotemu Potokowi
miejscowości, które jej podsuwałam: „A
Lelów? Myszków? Olsztyn, ten koło Częstochowy?”. Nie szło inaczej, trzeba
było zaliczyć Częstochowę. Byłam w niej kawałek po 19-tej. Warto dodać, że w
piątkowe popołudnie ruszyłam z Krakowa o 16:25 i wyjechałam z niego o 17:30. W
Częstochowie przesiadka na PKS jadący bezpośrednio upatrzonej miejscowości. Nie
czekałam na pętli długo, ale zdążyłam zmarznąć. Czapka mocniej na uszy, mam
teraz wokół nich mało włosów, czaszka i wystające elementy głowy szybciej się wychładzają.
Kaptur na głowę. Szybki przegląd wziętych ubrań w myślach. Wizja zastanego na
ustalonej miejscówce płonącego ognia. W końcu Panowie mieli być na miejscu
szybciej ode mnie.
Ale nie będą. Dojeżdżam do Złotego Potoku i mogę się już
tego domyślać. Będę musiała sama odnaleźć miejscówkę i się porządzić, albo
poczekać na nich gdzieś w centrum. Centrum? „To już tu?” – „Tak” – słyszę od
kierowcy, zbieram tobołki i wysiadam. Oświetlona pomarańczowymi latarniami
prosta ulica, buda przystanku, ziąb, przyglądający się mi autochtoni, pozbijani
w grupki. Jakaś impreza się szykuje, zdaje się. Jest głośno, jakoś tak
nieswojo. Ruszam w kierunku południowym, wiedziona kompasem, zapamiętanymi
wskazaniami Bubla i Gwiazdozbiorem Czesia. Znajomy widok, uśmiecham się. Niebo
wszędzie jest to samo. Czuję się już jak u siebie.
Wskazówki Bubla okazują się mało przydatne. Jakaś polana,
amfiteatr pośród drzew, na lewo od drogi, którą idę. To nasza miejscówka. Mijam
ją po swojej prawej stronie, idąc w wyniku nieporozumienia czerwonym szlakiem w
stronę źródeł Zygmunta i Elżbiety, zaznaczonych wyraźnie na mapie i wskazanych
miniętym chwilę temu kierunkowskazem. „W ich kierunku” nie oznaczało bowiem „do
nich”. Droga narzuciła mi dwa kierunki, północny i południowy, wskazówka była
więc poniekąd słuszna ;) W każdym razie, o ile w ciągu dnia, idąc drogą, nie
mogłabym przegapić rzeczonej miejscówy, bo jest widoczna i charakterystyczna, o
tyle, idąc szlakiem równolegle do drogi, nocą, prócz mijających mnie w
oddaleniu co jakiś czas świateł przejeżdżających samochodów, nie widziałam
kompletnie nic. Tylko wszechogarniającą ciemność i wyłaniające się zeń
niespodziewanie jeszcze czarniejsze pnie drzew, w które próbowałam nie wejść.
To dziwne uczucie, gdy wydaje się, że nic na świecie czarniejsze być nie może,
a jednak może ;) I tylko te światła samochodów. I gwiazdy nade mną, pierdyliony
gwiazd. I światło czołówki, bo na dłuższą metę po ciemku iść się nie dało. Dałoby
się, gdyby się nie ścigało z czasem. Gdybym mogła wyciągnąć ręce przed siebie i
jak ślepiec iść „na słuch” i „na dotyk”. Gdybym szła nie idąc nigdzie
konkretnie. A ja miałam cel. Minięty jakieś dwa kilometry temu, ale o tym nie
wiedziałam ;)
Byłam sama w lesie, chciało mi się napisać w tym momencie –
ale sama nie byłam, bo prócz mroku otaczało mnie życie. W nocy drzewa żyją, są
statecznymi organizmami, oddychającymi jak nigdy tym samym powietrzem co ja.
Gdzieś zahukała sowa. Tu coś skrzypnęło, tam zakwiliło. A przecież to nie był
gęsty las, tylko taki przydrożny, zwyczajny. Jurajski, poprawiłam się uśmiechem. Trochę inaczej wyobrażałam
sobie bowiem tutejsze ukształtowanie terenu. Miało być łatwo, miało być płasko – skąd w ogóle ten pomysł, żeby
Jura północna była płaska?
No, to nie Beskidy te czy tamte, ale to jednak też nie równina. W nocy nie
widziałam nic poza oświetlanymi już teraz pniami drzew i chrzęszczącą pod
nogami ścieżką, usypaną zmrożonymi liśćmi, nie widziałam mijanych skał i
skałek, poza tymi odłamkami spójnymi z podłożem wytyczonego szlaku. Teren
jednak zrobił się pagórkowaty i nawet udało mi się złapać na którymś
„podejściu” zadyszkę. Tymczasem zadzwonił Bubel.
Dowiedziałam się od niego, że prawdopodobnie przeszłam za
daleko, że nie miałam iść do źródeł. Dojeżdżali, ustaliliśmy więc, że dojdę na
przełaj przez las na drogę (była już na powrót w niedalekiej odległości ode
mnie, czyli byłam na końcówce trasy do źródeł) i stamtąd mnie zgarną. Chwilę
później witałam się z Bublem i Bartkiem, pakując siebie i swoje toboły do
samochodu na miejsce Bartka, który z poświęceniem ulokował się w bagażniku. Zawróciliśmy w stronę potencjalnej
miejscówki - czyli niemal tam, skąd przyszłam, licząc oczywiście trasę od
początku lasu, nie centrum Złotego Potoku.
Grota Niedźwiedzia
Niesamowite, że to w tym momencie mi się ona przypomniała.
Ani kapki wcześniej, gdy opisywałam przebytą już przeze mnie tamtego wieczoru
trasę. A przecież to zaraz na jej początku, tuż przy czerwonym szlaku, tablica
informacyjna wskazała mi dojście do zlokalizowanej w bezpośrednim sąsiedztwie
szlaku groty. Zwiedzanie nocą samemu skalnej groty było przyjemną wizją,
skierowałam się więc ku niej, choć podejrzewałam, że następnego dnia zahaczymy
o nią z kolegami. Fajna się okazała. Przestronna, niezawiła, konkretna.
Przytulna, można zdecydowanie powiedzieć. To spowodowało, że później, gdy szukaliśmy
z chłopakami zaproponowanej przez Bubla miejscówki, ja rzuciłam luźną
propozycję spania w owej grocie. Ciężko mi było zrozumieć, jak Bubel mógł o
niej nie wiedzieć, skoro bywał tu, jak się okazało, zaraz obok :) Poszliśmy obczaić grotę
wspólnie pod kątem noclegu. Na miejscu szacowne trzyosobowe Jury zadecydowało:
zostajemy!




Wino było dobre. Nagrzaliśmy nieco grotę, zjedliśmy co tam
dobrego mieliśmy i poszliśmy spać. Lekko podmarzłam, jak to ja... Dalej nie
ustaliłam, czy to z przegrzania (zawilgacam ciuchy i śpiwór) czy z
niedoubierania. Powoli zaczynam rozważać kupienie piżamki. Na następnym
wypadzie zainspiruje mnie Irol, ale jeszcze o tym nie wiem;) Nie mogę jednak
powiedzieć, że się nie wyspałam – no bo jak tu się nie wyspać, po tak dobrym
winie, w tak klimatycznej grocie? Tylko nietoperz tłukący mi się w małym
kominie nad głową nieco zakłócał sen.
Dzień drugi.
Złoty Potok. Ostrężnik. Ludwinów.
Śniadanie następnego dnia zjedliśmy o przyzwoitej porze.
Spaliśmy nie za krótko, ale i nie zbyt długo. Bubel rzucił hasłem – do dwóch
godzin ruszamy. Rzeczywiście, koło godziny dziesiątej opuściliśmy na dobre
grotę. Do ostatecznego zbierania się zmobilizowali nas nieco turyści.
Wcześniej, po rozbudzeniu, poszłam się przejść po lesie i dookoła skały, w której
była nasza grota. Gdy dołączył do mnie Bubel, poszliśmy w stronę Źródła
Obozowego, zwanego również Źródłem Spełnionych Marzeń (kto to wymyśla?). Czyimś
marzeniem był powrót w to miejsce, na piaszczystym dnie tkwił grosik.
Krystalicznie czysta woda biła wprost z ziemi, a dokładniej z piasku, unosząc
go tak, jakby się gotował. W przezroczystej substancji pływały źródliskowe
byty. Czy któregoś wciągnęłam, pijąc wodę z zanurzoną weń twarzą – nie wiem.
Starałam sobie tego nie wyobrazić ;) Tylko poczuć zimne, czyste orzeźwienie.
Bubel się nie skusił ;) Poszliśmy potem w stronę starego młyna, nieopodal był
zdziczały, duży staw, obrzeżony zaroślami, krzewami i pałką wodną. Wszystko to
w promieniu może 500m od naszego miejsca noclegowego. Wraz z amfiteatrem, oczywiście.










Spotkaliśmy jakichś ludzi. Był to wyraźny sygnał, że należy
wracać i zwijać się z miejscówki. Zamaskowaliśmy ślady naszego nocnego
bytowania w ostatnim momencie. Miejsce wyglądało jak przed naszym przybyciem,
no tylko z nami w środku :) Wymieniliśmy parę zdań z przybyłymi turystami i
ruszyliśmy w stronę samochodu. Ten już od wczorajszego wieczora odmawiał
współpracy; drzwi się zacinały, nie zamykały, ruszać nie chciał, czy coś tam
innego. W każdym razie, o ile jedną nockę spędził dzielnie w lesie, o tyle na
drugą Bubel chciał go zostawić w nieco bardziej „bezpiecznym” miejscu – padło na przycmentarny parking w centrum Złotego Potoku. Teraz nastąpiła rzecz
ciekawa: zaczęliśmy się przepakowywać. W zasadzie najmniej chyba ja, Bartek
może coś tam, nie pamiętam. Półtora godziny później Bubel też był gotowy ;) A
więc, ruszamy na podbój Jury!
Idziemy. Łał, jaka to miła odmiana :) Uciszam Bubla:
„słyszysz?” – „co?” – „odgłos kroków!”. Nasze tempo zbierania się było
doskonałą pożywką do lekkiego pokpiwania z szacownego Kolegi. Ale wybaczy mi :)
Bo jak tu sobie nie dworować, gdy oto, idąc już wreszcie ulicą Złotego Potoku,
po zaliczeniu jednego sklepu, Bubel wstępował jeszcze chyba do dwóch
następnych. Bo ogórki kiszone, naturalnej receptury. I piwo, ale tylko takie
0,33! I chleb na zakwasie („yyy, a to jest jakiś inny?” – zdumienie
ekspedientki w małym spożywczaku :)) A potem… A potem zaszliśmy jakieś paręset
metrów dalej i wdepnęliśmy do kawiarni/baru/piwiarenki, kuszącej piwami
regionalnymi i winem własnej roboty. Przepadliśmy ;)

Bubel przy szklanicy wina bardzo dobrze dogadywał się z
właścicielem. Był on ciekawym człowiekiem, można się było dowiedzieć od niego
(drążąc metodycznie, jak to Bubel potrafi :P) pewnych smaczków dotyczących
lokalnych atrakcji turystycznych i historii regionu. Jak to się stało, że w
końcu stamtąd wyszliśmy – nie mam pojęcia. Podejrzewam, że równie dobrze
moglibyśmy zostać do wieczora. Tymczasem jednak Bubel opróżnił szklanicę, a ja
zjadłam kawałek ciasta krówkowego i dopiłam kawę z jajem. Nadmienię tu, że kawa
z jajem, zwana inaczej kawą po kapitańsku, nie jest żartem. Ale zaskoczyć może
:)
Poszliśmy dalej i jakieś dwa dni później… - nie no, co
najwyżej godzinę ;) - opuściliśmy centrum Złotego Potoku. W zasadzie następny
etap dla mnie był powtórką z poprzedniego wieczoru – krok w krok. Światło
dzienne objawiło mi jednak takie niuanse trasy, których za pierwszym razem nie
miałam szans zobaczyć. Oo, tu jest staw! Oo, skały. Kurczę, trochę inaczej to
wszystko się jawiło spowite nieprzeniknioną czernią nocy. W każdym razie,
ładnie było, bardzo ładnie. I przyjemnie. W pewnym momencie udzielił mi się
dobry nastrój. Za dobry. Głupawka. Skończyło się tak, że Konrad byłby się
obraził ;) więc musiałam się przymknąć.
Szliśmy czerwonym szlakiem. W pewnym momencie dobił on z
powrotem do asfaltówki. Przebyłam go więc poprzedniego wieczora niemal w
całości. Po przeciwnej stronie drogi był śródleśny parking, gdzieś tu miały się
znajdować źródła Zygmunta i Elżbiety. Nie zaszliśmy do nich, bo nam się nie chciało.
Poszliśmy dalej szlakiem, który znów odbijał nieco na południowy wschód, w
stronę Ostrężnika.
Jaskinia Ostrężnicka
W Ostrężniku – leśnej osadzie – zaraz przy zakręcie na
wschód, przy szlaku, znajduje się oznakowane dojście do ruin zamku Ostrężnik,
umiejscowionych na widocznym z drogi (w bezlistnych porach roku) wzgórzu
pośród drzew. Chłopaki nie chcieli tam podchodzić, Konrad twierdził, że nie ma
tam nic ciekawego. Poprosiłam, by chwilę zaczekali i zaszłam pod skałę na
wzgórzu. Na szczyt nie chciało mi się wychodzić – widziałam, że jeśli zachowały
się jakiekolwiek ruiny, to naprawdę niewiele. Dużo bardziej zainteresowało mnie
pięknie wyeksponowane wejście do Jaskini Ostrężnickiej. Charakterystyczne,
rozwidlające się na wejściu dwa wysokie tunele, chwilę później kurczą się i
wymuszają czołgającą się pozycję eksploratora.


Świadomość, że chłopaki czekają
tam na dole, nie pozwalała mi za długo zabawić w czeluściach jaskini. Myślałam
też, że jest klasyczną dziurą spotykaną na jurze, która skończy się po kilku
metrach. Teraz przeglądam informacje dotyczące jaskini i mam właśnie
klasycznego zonka – jaskinia ma dokładnie 98 m długości, rozwinięcie poziome,
przejścia miejscami ciasne, ale na planach widać również większe komnaty. Ma
też kilka wejść – nie zginęłabym zatem ;) Dobrze chyba jednak, że o tym nie
wiedziałam; chłopaki by uwiędli, czekając na mnie tam, na dole…
Nie czekali. Wróciłam w miejsce, gdzie się
rozstaliśmy, a ich już nie było. Rozejrzałam się w lewo, w prawo, podeszłam
kawałek do tyłu, dłuższy kawałek do przodu. Próbowałam się dodzwonić; zasięg
zerowy. Stwierdziłam, że pewnie poszli przed siebie i gdzieś dalej na mnie
czekają, bo nie przewidzieli, że mi tyle zejdzie. Ruszyłam przed siebie. Jakieś
200m może. Facetów ani widu, ani słychu.
Cofnęłam się, by zapytać mijanych drwali działających tuż obok trasy, czy nie
widzieli moich towarzyszy. Nie widzieli. Wcięło ich, zjadło co?...
Nie ich zjadło, oni zjedli. Zupę. Gdy wróciłam do punktu wyjścia, z
przydrożnej restauracji wychylił się Bartek, żeby mnie przywołać. Podeszłam
wraz z nim do ich stolika, rozlokowałam się. Tyłkiem świeżo wycioranym po
jaskiniowych osadach zasiadłam teraz na miękkiej, jasnej poduszce na krześle.
Panowie skończyli właśnie posiłek – w śmiesznie małych miseczkach, za nieco
większą kwotę. Bubel jadł skromniej i taniej, Bartek zaszalał z zupą rybną, z
której był średnio zadowolony. Na pytanie kelnerki przy płaceniu, czy
smakowała, wybrnął elegancko: „ciekawa, ale ja jestem przyzwyczajony do
gęstszej, z pomidorami”. Ho ho ho, kto by pomyślał, że takie wysublimowane
gusta się ma ;)
Ruszyliśmy dalej.
Szlak okazał się wieść cały czas asfaltową drogą. Masakra,
stopy od razu zaczęły boleć, szłam zatem nieco bardziej miękkim poboczem. Krajobraz
typowo leśny stopniowo ustępował na rzecz łąk i młodników. Nasadzenia były w
różnym wieku, przyjemnie się tędy szło - było zielono :)



W którymś momencie na
naszej trasie pojawili się jacyś ludzie kręcący się przy samochodzie. Coś tam sobie
z nich zażartowaliśmy między sobą. Gdy już do nich podeszliśmy, okazało się że
to para grotołazów w średnim wieku. Właśnie wbijali się w swoje jaskiniowe kombinezony
(dlatego tak śmiesznie z daleka wyglądali). Czy my ich zagadaliśmy pierwsi, czy
oni nas – nie pamiętam. Dowiedzieliśmy się w każdym razie, że gdzieś tu w
lesie, na prawo, mają się znajdować wejścia do dwóch jaskiń, idą ich poszukać.
Druga informacja zmieniła nasze zapatrywania co do planu dalszego tripu: oto
tego wieczora, w Ludwinowie, „Pod Brzozową”, ma się odbyć impreza speleologiczna.
Będzie dużo ludzi, profesory jakieś, będzie fajnie, będziemy imprezować do
rana. Następnego dnia zaś będzie otworzona Jaskinia Brzozowa i udostępniona do
zwiedzania. Kurczę, no to co, może wpadniemy :) Nie wiem jak chłopaki, ale
chyba podobnie jak ja sobie to wyobrazili. Bubel w każdym razie dopytał jeszcze
raz, gdzie to w tym Ludwinowie. No „Pod Brzozową” :) Rozkminialiśmy więc potem,
idąc już dalej, czy wdepniemy na imprezę czy też nie. Mi średnio się widziało
siedzieć na dupie w jakiejś budzie w obcym gronie. Bublowi oczy się świeciły,
że będzie mógł kogoś znowu poznać i pogadać, wypytać o co się da, wyciągnąć
porcję nowych informacji o czymś od specjalistów w swojej działce. Bartek miał
mieszane uczucia, zdaje się. Zanim więc ostatecznie ustaliliśmy, czy wdepniemy
na imprezę „Pod Brzozową” czy też nie, czy spędzimy tam noc czy rozbijemy się
gdzieś obok w lesie, doszliśmy do konsensusu w jednej kwestii: następnego dnia
idziemy zwiedzać Jaskinię Brzozową. Bo ma być otwierana, udostępniana do
zwiedzania, za free! Takie wydarzenie! :)
Dotarliśmy tak czy inaczej do pierwszych zabudowań wsi. Po
pertraktacjach na przystanku stanęło na tym, że na Mirów i Bobolice, w których
kierunku do tej pory zmierzaliśmy, pójdziemy najwyżej później, albo wcale. Że
do samego Ludwinowa też się na razie nie wybierzemy, najpierw pójdziemy obczaić
tą jaskinię, gdzie ona w ogóle jest. A potem się zobaczy.
Na mapie jaskinia znajdowała się na północ od wsi.
Zapytaliśmy tutejszego, czy wie, którędy najłatwiej się tam dostać. Dostaliśmy
szczegółowe instrukcje: tu, tą uliczką, albo najlepiej dwie dalej, i nią do
końca, potem na lewo, jakieś 50m, na prawo i do góry, tam, jak te buki widzimy,
a poniżej brzózki, to tam, oo. Zagajony przez Bubla ponownie (Bubel lubi
nawiązywać pozytywne relacje międzyludzkie - pomyślałby kto!;) – i utwierdzać
miejscowych w przekonaniu, że są bardzo mili i potrzebni) powtórzył swoją
wersję, dodając tylko jeszcze jakieś 150m do pierwszych 50-ciu. Poszliśmy jak
nam kazał; weszliśmy w trzecią „przecznicę” z kolei, „ulicę” Ogrodową, nią do
końca, na „skrzyżowanie” – tu w lewo i dalej zonk. Czy jego 50, wróć, 200m to
jest te 5 metrów, po których niepozorna dróżka wiodła w górę? Czy może to miało
być dużo dalej? Poszliśmy kawałek dalej. Jeszcze kawałek i doszlibyśmy do
boiska. I może obeszli górę dookoła. Zastanawialiśmy się, czy to będzie dobre
wyjście, czy może tutaj, bo chyba jakaś droga, a nie, koniec, chaszcze…
Poszliśmy pod górę na przełaj, przez las, gąszcz krzaczorów, ostrężyn, traw,
siewek i drzewek.





Z analizy mapy i ukształtowania terenu wynikało, że
obraliśmy najbardziej strome podejście, jakie tylko mogliśmy. O nieczęstej
obecności człowieka po tej stronie wzgórza świadczyły również liczne odchody
mniejszych i większych leśnych zwierząt. Dosłownie co krok rozsiane były sarnie
i królicze bobki, albo posadzony dziczy kloc. Mieliśmy też rozkminę, czy dziwne "tarasy" to pozostałość jakiegoś grodziska, a "okopy" to ślad po wojnie. Podejście było mordercze. Po
pokonaniu najgorszej stromizny i dotarciu do jakiejś tam poziomicy, usiedliśmy
odpocząć, podjeść i zastanowić się, którędy dalej. I czy jesteśmy już w „bukach”,
„brzózkach” czy gdzie w ogóle.


Coś tam wykoncypowaliśmy. Poszliśmy kawałek na wschód, po
poziomicy, potem znów uderzyliśmy pod górę, by pokonać ostatnie metry
wzniesienia; wedle mapy nasza jaskinia znajdować się miała jakoś na podobnej
wysokości co byliśmy teraz, tylko że po przeciwnej stronie. Czy jakoś tak. W
każdym razie czekały nas ostatnie metry walki z pędami ostrężyn. Polała się
krew, przetoczyło siarczyste „Kurrrrwa”. Bubel miał jeszcze chwilę potem za złe
mnie i Bartkowi, że znaleźliśmy luźniejsze przejście i nie zastopowaliśmy go w
brnięciu w najgorsze od razu. Znaleźliśmy się na szczycie wzniesienia. Stąd
prowadziła już nas wydeptana, wąska ścieżka, szło się zatem trochę lepiej. I
chwilę z górki. Z krzaków z nagła wyszliśmy na grubo zaorane pole uprawne.
Poszliśmy, znowu na przełaj. Niedaleko widzieliśmy już szczyt porośnięty
bukami. I poniżej brzózki, zdaje się. Usłyszeliśmy dźwięki piły. Wszystko
ładnie nam się składało: „pewnie trwają jakieś ostatnie przygotowania przed
jutrzejszym otwarciem”. Skierowaliśmy się ku coraz lepiej słyszanym dźwiękom.
Panowie szli przodem. Gdy dotarłam tam gdzie oni, dostałam potwierdzenie: „to
tu”.
Jaskinia Ludwinowska, Jaskinia Brzozowa
Pod Brzozową ;)
Żadni tam drwale, pilarze, żadne służby. Minęliśmy grupę
skałek i wyszliśmy spośród drzew na wypłaszczenie terenu. Pod ścianą skalną
grupa ludzi kręciła się przy ognisku. Zjeżdżały się kolejne terenówki, parę
osób rozbijało namioty, był też ustawiany jeden duży. Spore wydarzenie… Okazało
się jednak, że wydarzenie prywatne ;) Czy ktoś nam wyszedł naprzeciw, czy myśmy
podeszli – nie wiem. W każdym razie zdziwienie na nasz widok było niemałe.
Jeszcze większe, gdy powiedzieliśmy o spotkanych ludziach i że podobno ma być
tu jutro otwarta jaskinia, a dziś wieczorem impreza w Ludwinowie. Postanowiliśmy
się jakoś bardzo nie narzucać i nie wadzić zastanym swoją obecnością.
Pokierowani do drugiej jaskini, Ludwinowskiej, poszliśmy w jej stronę z
zamiarem rozlokowania się w niej. Ludzi zjeżdżało się coraz więcej.


Zapadał już zmierzch. W naszej jaskini zapaliliśmy
znalezioną świeczkę, potem skromny płomień. Doczekaliśmy się Preano, który miał
do nas dołączyć. Przyszedł na przełaj, po ciemku, od drugiej strony wzgórza. Postanowiliśmy
skorzystać z ogniska imprezowiczów. Grzecznościowo zapytaliśmy, czy możemy, nie
było żadnego problemu. Impreza się rozkręcała. Głośna muzyka, śmiechy, kiełbasy
na patykach, alkohol, tańce. Wszystko się jakoś tak zmieszało… Zintegrowaliśmy
się ze speleologami. Każdy bawił się jak chciał, jedni bardziej, inni mniej.
Bartek najwcześniej wycofał się do naszego lokum i poszedł spać. Bubel
najwięcej pociągał ze swoich dwóch zakupionych jeszcze w Złotym Potoku butelek
z winem. W końcu bawiliśmy się jak wśród swoich. Impreza była naprawdę zacna.
Fajni ludzie, było z kim pogadać, z kim lub z kogo się pośmiać, z kim się napić
i zapalić. Niektórzy śpiewali, niektórzy się zataczali, niektórzy tańczyli,
niektórzy się siłowali, niektórzy wszystko na raz. Inni znikali w niepozornej
norze pod brzozą…
Wszystko stało się jasne. Trafiliśmy pod Brzozową na tak
zwaną „Brzozówkę”, imprezę odbywającą się dwa razy do roku, na której
okoliczność opiekunowie jaskini otwierają ją – tj dziurę w ziemi, zabezpieczoną,
niczym studzienka kanalizacyjna, betonową klapą. Tego wieczoru też była
otwarta, ale schodzili nieliczni. Ważniejsi byli ludzie:)
Do późnych godzin nocnych nie dano mi spać. Potem, gdy
zmęczenie i zimno roztrzęsły mnie zupełnie, poszliśmy z chłopakami po swoje
rzeczy do jaskini. Sprawdziliśmy, czy Bartek żyje, upewniliśmy się, że przeżyje
i przenieśliśmy nasze leża do półotwartego namiotu z plandek, rozstawionego w
głównym miejscu imprezy, zaraz obok ognia i głośników, z piecem wykonanym z
beczki - piec niezniszczalny, trzy razy nastąpiła próba nokautu przez
któregoś z tych „mocniej się bawiących”. O posiłku, który tak pieczołowicie
przygotowywaliśmy na ogniu parę godzin wcześniej (cebula – ta część, która nie
wylądowała z tych czy innych przyczyn wcześniej na glebie, boczek, kasza pęczak
i groszek zielony z puszki), wielokrotnie potem lekceważonym i przestawianym
(wszyscy byliśmy przeżarci kaszankami i kiełbasami), zapomnieliśmy kompletnie.
Następnego dnia leżał obok pieca. Poza menażką, rzecz jasna ;)
Dzień trzeci.
Jaskinia Brzozowa
Jaskinia Brzozowa jest jedną z większych na Jurze – ma 645m
długości, rozwinięcie poziome, labiryntowy układ ciasnych (czasem niemal
tajemnych ;)) przejść i komnat, ozdobionych wspaniałymi naciekami,
stalagmitami, stalaktytami, licznymi kominami i zwierzęcymi kośćmi. Na otwarcie
i wejście czekaliśmy do godziny dziesiątej. Powinniśmy mieć przynajmniej kaski,
wchodzimy na własną odpowiedzialność. Kolejno włazimy do dziury pod brzozą,
przypominającej studzienkę kanalizacyjną. W dół schodzimy po zamontowanej tu na
stałe linie z węzłami pomocniczymi. Szybko znajdujemy się w pierwszej komnacie.
Tylko przez chwilę niepokoi myśl „jak my stąd wyjdziemy?”… Jesteśmy paręnaście metrów
pod ziemią. Zaczyna się przygoda :)
Zawsze podejrzewałam, że mam duszę dziurołaza. Czołganie się
i przeciskanie przez zaciski i przewężenia skały, tworu pozornie statecznego
przez tysiące lat i równocześnie mogącego ulec oberwaniu, osunięciu, zwaleniu w
jednym momencie, dawało mi tym więcej satysfakcji i radości, im bardziej ciasny
i kręty tunel pokonywałam. Wchodziłam do każdej możliwej dziury, próbowałam
wejść do każdej niemożliwej. Słyszałam: jak głowa przejdzie, to reszta jakoś
też – i pchałam się w najciaśniejsze, czując miłe podniecenie i adrenalinę krążącą
we krwi. Czołgałam się na łokciach, odpychając się czubkami butów. W jednym miejscu,
aby ruszyć dalej, musiałam liczyć już tylko na te ostatnie, bo obręcz barkową w
zacisku zmieścić mogłam tylko „podłużnie”, wyciągając daleko przed siebie jedną
rękę, a drugą układając wzdłuż reszty ciała. W niemal każdą dziurę wchodziłam pierwsza
„na zwiady”, żeby zobaczyć, czy w ogóle ma dalszy ciąg, czy się kończy ślepym
zaułkiem, ścianą, czy komorą. I sondując, czy Panowie się w nią zmieszczą. Z
przyjemnością czyniłam swą powinność. Mogłabym tak godzinami!... Tymczasem
minęła druga godzina naszego zwiedzania, a my kręciliśmy się w kółko. Wszystkie
tunele, odnogi, rozwidlenia, komory, zaczęły się wydawać takie same. Straciłam
orientację, czy w danym miejscu byłam już wcześniej czy nie. Najwięcej się
wytarzałam i wyczołgałam, byłam już trochę zmęczona, a mój umysł działał drugą godzinę na
wzmożonych obrotach. Panowie lepiej więc się potem orientowali, czy w danym
miejscu już byliśmy. Trzeba było powoli się wycofywać ku wyjściu, koło godziny
13-tej jaskinia miała zostać zamknięta.
Z mapy, a raczej naszej interpretacji mapy (bo nie do końca wiedzieliśmy, gdzie
jesteśmy) wynikało, że nie zwiedziliśmy nawet 1/3 jaskini, a już na pewno nie dotarliśmy
do jej końca, gdzie była największa komnata, a po drodze do niej najpiękniejsze
formacje.
Przy wyjściu zrobił się korek. Jakaś kobieta utkwiła na 10
czy 15 minut w kominie wyjściowym. W końcu nadeszła nasza kolej.
Wyjście nie było łatwe; w dużej mierze trzeba było polegać
na sile własnych rąk, przy podciąganiu się po linie z węzłami. Udało się,
nikogo w środku nie zostawiliśmy. Dał radę nawet poznany na imprezie Bartek –
przewodnik górski, himalaista z rozwalonym kolanem, wsadzonym w „szynę”; w
ogóle jak przez cały ten czas sobie radził, doprawdy nie wiem. Bartek to
chodzący przykład na to, że dla chcącego nie ma rzeczy niemożliwych :)



Na zewnątrz, pod naszą nieobecność, pogoda się skiepściła.
Siąpiło. W nocy też padał deszcz, ale rano był spokój. Zostawiony przy wejściu
polar, a przy ognisku kocyk, nasiąknęły wodą. Zostało niewiele osób, namiot,
pod którym spaliśmy, był już złożony. Nasze rzeczy spod niego przeniesiono nam
do niszy w ścianie skalnej. Wzięliśmy się za pakowanie. Przewodnik Bartek
zaproponował nam transport – chłopakom pod samochód Preano, który zostawił w
Niegowej, a mi do Zawiercia, do którego się sam wybierał. O tej propozycji
akurat nie pamiętał (padła podczas imprezy ;)), ale mu przypomniałam :P
Pożegnaliśmy się z ostatnimi obecnymi, podziękowaliśmy i
poszliśmy z Bartkiem. Chłopaków, jak obiecał, podrzucił do Niegowej.
Pojechaliśmy dalej już we dwoje.
Po drodze do Zawiercia, a w zasadzie to pomimo tego kierunku
;), Bartek zafundował nam przejażdżkę po okolicy. W ten sposób podjechaliśmy
kolejno pod ruiny zamku Mirów, Bobolice. Wisienką na torcie była skała Okiennik
Wielki. Himalaista z rozwalonym kolanem wyprowadził mnie prawie na szczyt, aż
do słynnego okna :)
W Zawierciu towarzyszył mi aż do czasu, gdy nie ruszyłam
PKSem do Krakowa. Wcześniej naczekaliśmy się długo na busa, zdążyliśmy zjeść
obiad, a gdy ten nadjechał i odjechał, nie przyjąwszy mnie za pasażera,
czekaliśmy jeszcze trochę na następnego. Czas upłynął przyjemnie, na pewno
szybciej, niż gdybym czekała sama :) Był to niezmiernie miły akcent na
zakończenie bardzo fajnego wypadu. Cieszę się na myśl o każdej chwili tego
weekendu. Było fajnie!
Podziękowania: Bublowi – za to że Bubel. I ogólnie. Bartkowi
- za towarzystwo i ogólnie. Preano – za towarzystwo i opanowanie na imprezie ;)
i ogólnie. Dzięki Panowie za miło spędzony czas, trochę śmiechów, trochę
złości, za przygodę, za odskocznię, za połażenie, za wspólne posiłki ;).
Bartkowi himalaiście – za transport, towarzystwo, obwózkę po
kilku fajnych miejscach, rozmowy, przekonywanie, że życie trzeba przeżyć i
udowadnianie, że się da. I za przesłanie z zakleszczonym nietoperkiem! :)