No, baryczowskie klimaty w mieszkaniu opanowane. Prócz łazienki, co do której na razie udajemy, że jej nie ma. Panowie od wywozu śmieci podejmą się jej za 500zł. Sam wywóz pozostałych śmieci i nieczystości nadszarpnął jednak na tyle nasz budżet, że myślę nad inną opcją. Plan się w głowie powoli układa.
Tymczasem oba pokoje z kuchnią i przedpokojem uwolnione zostały z hałd śmieci (wyszło ich z 1,5 tony), sprzętów i pozostałości sprzętów RTV, AGD i mebli. Poszły też wykładziny, odsłaniając mniej lub bardziej zniszczoną podłogę z desek (gdzie słowo "bardziej" oznacza w tym przypadku zbutwienie, przegnicie lub jej brak). Zostało jeszcze do wywiezienia trochę złomu i 9 worków z butelkami po piwie (pięciu wyzbyłam się dziś)... I wtedy będę mogła powiedzieć, że mieszkanie jest całkiem puste. Zakończony zostanie etap sprzątania. Zacznie się za to czyszczenie - co samo w sobie jest absurdem, zważywszy na fakt, że i tak podłogi będą zerwane, stolarka okienna i drzwiowa wymieniana, kafelki - ba, tynki w wielu miejscach kute, ściany burzone... Ale dupa. Żeby odzyskać choć marną część tego, co nam się należy od gminy w ramach odszkodowania za niedostarczanie przez tyle lat mimo obowiązku lokalu socjalnego, nie obejdzie się najpewniej bez wizji lokalnej. A biegły ocenia i wycenia stan mieszkania zastany, a nie jego potencjał. Oczywiście w głębokim poważaniu ma również to, że mieszkanie kiedyś było eleganckie i dopiero lokator, który zajmował je w czasie oczekiwania na lokal socjalny, kompletnie je zrujnował i zdewastował. Prawo jest absurdalne... No ale nie pozostało nam nic innego jak umyć połogi, ogarnąć pajęczyny, umyć szyby (te nie wytłuczone) w oknach (tych nie wypadających), doczyścić kafelki, przykleić odpadające tapety. A potem, po wizji, wszystko to wypierniczyć i doprowadzić do stanu surowego.
Ehhh. Ten wpis to tak w ramach ulania troszku żalów, złapania odpowiedniego dystansu do sprawy i nabrania odpowiedniej motywacji do dalszego działania. Bo przecież będzie w końcu dobrze.
Luźny notatnik o tym, jak, niewtajemniczona w sens życia, próbuję naszkicować je na nowo. W zgodzie z naturą, blisko przyrody i w harmonii z własnym wnętrzem.
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą mieszkanie. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą mieszkanie. Pokaż wszystkie posty
środa, 19 lutego 2014
czwartek, 13 lutego 2014
Grubą krechą
Okazało się, że życie nie odda mi tego, co niegdyś mi zabrało. Mamiłam się do tej pory, żyłam kawalątkiem nadziei, że mimo wszystko jakaś sprawiedliwość musi przecież być. Nie piękna, czysta, cnotliwa sprawiedliwość. Wystarczyłaby prawda w stylu "ząb za ząb". Albo bardziej egoistycznie, "po trupach do celu". Nadzieja okazuje się jednak nędznym ochłapem, który pozostawia niesmak rozczarowania. Gorycz porażki... Tyle razy tego zaznałam. Dążyłam po trupach, ale własnych marzeń. Pode mną chrzęściły szkielety wzniosłych wizji, wraki własnych uczuć. A byłam przekonana, że idę drogą prowadzącą do celu, co prawda w perfidny i bolesny sposób, ale jednak do CELU.
Zostawić to... Być bezgranicznie dobra? Bezgranicznie zła? Chciałabym. Ale we mnie zbyt wiele jest niepewności. Cóż, słaba jestem w podejmowaniu jakichkolwiek decyzji.
Ale pewien wątek w fabule mojego życia w dniu dzisiejszym zakończyłam. Grubą kreską oddzielić muszę teraz to, co przede mną, od tego, co za mną. Za tą granicą pozostawiam zbędny balast, pozostaje mi odczuć lekkość życia bez niego... Lub czuć do końca życia bóle fantomowe.
...Złudzenia. Jak można mieć cele, kiedy się nie widzi sensu?...
Gdyby piekło istniało, musiałabym być w moim poprzednim wcieleniu kimś do granic ohydy przesiąkniętym smrodem zła.
Teraz mogę tylko płakać lub uśmiechać się głupio, wspominając te wszystkie utracone chwile i przeżyte emocje. Lub pokładać nadzieję w tym, że na starość zdemencieję i nie będę pamiętać nic, podczas gdy ktoś będzie mi podcierał tyłek. A ja ten tyłek będę niemal radośnie i zupełnie bez skrępowania temu komuś pokazywać, nie podejrzewając w najmniejszym stopniu, że czynię coś powszechnie uznanego za wstydliwego i niestosownego. Tak, marzy mi się, by mieć ten świat i jego zasady głęboko gdzieś. Teraz nie umiem. Teraz jeszcze się przejmuję... Ale coraz mniej, coraz słabiej. Już, już, niedługo, już lada moment nie zostanie we mnie nic pozytywnego. Cynizm, pesymizm i rezygnacja. Bo racjonalizm mnie zawiódł. Zawiódł i uwiódł w kalkulacje, które okazały się tak oczywiste, że niemożliwe w naszym świecie. Nasz świat nie jest oczywisty, nie rządzi się żadnymi prawidłami i regułami. Kwanty przeczą duchom, bogowie wybuchom, prawo prawu, ludzie ludziom, istnienie nieistnieniu i odwrotnie. Chaos... Może jesteśmy właśnie świadkami początków świata?
Pierdolę to wszystko, tak bardzo chcę się tym nie przejmować, odpuścić, żyć spokojnie i tylko pozytywnymi emocjami. Albo emocjami żadnymi. Tych złych już nigdy więcej nie chcę czuć. Wiem, co za tym idzie. Powinnam pogodzić się ze wszystkimi możliwościami, powinnam pogodzić się z każdym potencjalnie czyhającym na mnie w przyszłości bólem, każdą przykrością.
Uważa się, że ludzie dobrzy opłacają swoje dobro nadludzkim wysiłkiem. A bezgraniczne dobro, tak jak bezgraniczne zło, jest po prostu najwygodniejszą alternatywą.
Ale pewien wątek w fabule mojego życia w dniu dzisiejszym zakończyłam. Grubą kreską oddzielić muszę teraz to, co przede mną, od tego, co za mną. Za tą granicą pozostawiam zbędny balast, pozostaje mi odczuć lekkość życia bez niego... Lub czuć do końca życia bóle fantomowe.
P.S. I jeszcze jedna myśl do kącika ponurych myśli: można być zbyt biednym na uczciwość, ale zbyt uczciwym na nie bycie biednym.
P.S.II. ...A prawo jest tylko usankcjonowaną, sformalizowaną regułą przypieczętowującą możliwość wydymania jednej ze stron.
A którą - to zależy tylko od tego, czy "moja prawa jest mojsza niż twoja" czy odwrotnie.
P.S.II. ...A prawo jest tylko usankcjonowaną, sformalizowaną regułą przypieczętowującą możliwość wydymania jednej ze stron.
A którą - to zależy tylko od tego, czy "moja prawa jest mojsza niż twoja" czy odwrotnie.
wtorek, 11 lutego 2014
Klucze do szczęścia
W rozwalony, nieczynny zamek drzwi włożony był kluczyk. Z przykręconego rygla zniknęła kłódka, na którą ostatnio lokal był zamykany. Nie musiałam naciskać klamki; pchnięte drzwi zgrzytnęły tylko jękliwie przycierającym metalem i ustąpiły, otwierając przede mną mieszkanie.
Z otwartych drzwi buchnęło uderzającym smrodem. Zrobiłam krok naprzód. Weszłam bez żadnych emocji, co najwyżej z trzeźwym zainteresowaniem, by zarejestrować jak najwięcej, przebywając tam jak najkrócej. Weszłam do miejsca, na które czekam od przynajmniej siedemnastego roku życia. W które zainwestowałam emocjonalnie tak, jak chyba w nic innego. Lata nieustannego tkwienia w sądowej i administracyjnej babraninie, sterty napisanych pism, godziny rozmów i pomocy w podejmowaniu decyzji, liczne przykrości, zawody i rozczarowania, wielokrotne scysje z dłużnikiem - naprawianie szkód przez niego poczynionych, przyjazdy w środku nocy z innej miejscowości, by zapobiec groźbom, że rozwali drzwi siekierą, ponowne malowanie świeżo remontowanej klatki schodowej zbryzganej ciemną farbą, wybieranie wody z piwnicy, gdy ten rozwalił kran i zalał cały budynek, sprzątanie po nim na podwórzu tak samo jak po własnych psach, sprzątanie tegoż samego przy piwnicy czy pod strychem... Ignorowanie gróźb, wyzwisk, wzywanie policji... To już przeszłość, już za nami. Pozostał tylko jej odór i niewyobrażalny syf.
Kluczyłam pomiędzy śmieciami. Byle otworzyć okno, i drugie... Potem było łatwiej. Przez chwilę. Obejrzałam pokoje, kuchnię. Ta, podobnie jak jeden z pokoi, przez ponad 10 lat albo i więcej stanowiła odpowiednik kubła na śmieci. Wygodne, kiedy się jest zbyt pijanym, by przemieszczać się na dwóch nogach. Z tego też zapewne powodu w kuchni znajdowało się wiaderko. Był to naprawdę miły widok w stosunku do tego, co zobaczyłam w łazience.
Zachodzę w głowę, co zrobić z zawartością wanny, ubikacji i wiaderek. Te ostatnie da się przynajmniej wynieść gdzieś w całości. Nie, łazienka zdecydowanie nie jest tematem na teraz. Jedna z osób "zwiedzających" ze mną się dławi, ucieka. Łazienkę trzeba zamknąć. Możliwie szczelnie przystawić do otworu drzwiowego skrzydło wiszące na jednym zawiasie. Łazienką zajmę się kiedy indziej. Na początek trzeba przebić się do drzwi balkonowych w jednym pokoju, żeby je otworzyć i w mieszkaniu był przeciąg. Niech się wietrzy, lepiej się będzie pracowało. W końcu trochę czasu spędzę teraz w tej urokliwej atmosferce.
W chwili obecnej pokoje toną już nie w śmieciach walających się luzem, ale okiełznanych w worki. Na razie wyszło 40 sztuk 120-litrowych i 15 sztuk po 240 l. Jeszcze trochę i będzie prawie "czysto", nie licząc brudu ścian, mebli, podłogi i wszystkiego pozostałego. Z kuchni uzbiera się pewnie kolejne 20 worków. Wywóz śmieci zamówiony na poniedziałek. Potem trzeba będzie jeszcze tylko pozbyć się rzeczy nieforemnych jak resztki telewizorów, tapczany czy meble. Później łazienka. Kompletnie nie mam na nią pomysłu... Widzę to wszystko jednak w "dobrych barwach". Zrobi się, wszystko się zrobi, by później zrobić jeszcze trochę, jeszcze trochę z siebie wykrzesać, by wreszcie wziąć się za prawdziwą demolkę - ściany, sufity, kafelki, "armatura", podłogi, drzwi, okna - wszystko to wyrwać, skuć, rozwalić, wywalić... I doczekać się surowego wnętrza, gotowego na remont, z potencjałem. Remont, który zajmie mi mnóstwo czasu, energii i pieniędzy - ale i tak już sporo zainwestowałam siebie. Już nie wycofam się z marzenia.
Zamknęłam drzwi. Na ryglu powiesiłam nową kłódkę i przekręciłam kluczyk. Jeden z trzech. Tymczasowy.
Z otwartych drzwi buchnęło uderzającym smrodem. Zrobiłam krok naprzód. Weszłam bez żadnych emocji, co najwyżej z trzeźwym zainteresowaniem, by zarejestrować jak najwięcej, przebywając tam jak najkrócej. Weszłam do miejsca, na które czekam od przynajmniej siedemnastego roku życia. W które zainwestowałam emocjonalnie tak, jak chyba w nic innego. Lata nieustannego tkwienia w sądowej i administracyjnej babraninie, sterty napisanych pism, godziny rozmów i pomocy w podejmowaniu decyzji, liczne przykrości, zawody i rozczarowania, wielokrotne scysje z dłużnikiem - naprawianie szkód przez niego poczynionych, przyjazdy w środku nocy z innej miejscowości, by zapobiec groźbom, że rozwali drzwi siekierą, ponowne malowanie świeżo remontowanej klatki schodowej zbryzganej ciemną farbą, wybieranie wody z piwnicy, gdy ten rozwalił kran i zalał cały budynek, sprzątanie po nim na podwórzu tak samo jak po własnych psach, sprzątanie tegoż samego przy piwnicy czy pod strychem... Ignorowanie gróźb, wyzwisk, wzywanie policji... To już przeszłość, już za nami. Pozostał tylko jej odór i niewyobrażalny syf.
Kluczyłam pomiędzy śmieciami. Byle otworzyć okno, i drugie... Potem było łatwiej. Przez chwilę. Obejrzałam pokoje, kuchnię. Ta, podobnie jak jeden z pokoi, przez ponad 10 lat albo i więcej stanowiła odpowiednik kubła na śmieci. Wygodne, kiedy się jest zbyt pijanym, by przemieszczać się na dwóch nogach. Z tego też zapewne powodu w kuchni znajdowało się wiaderko. Był to naprawdę miły widok w stosunku do tego, co zobaczyłam w łazience.
Zachodzę w głowę, co zrobić z zawartością wanny, ubikacji i wiaderek. Te ostatnie da się przynajmniej wynieść gdzieś w całości. Nie, łazienka zdecydowanie nie jest tematem na teraz. Jedna z osób "zwiedzających" ze mną się dławi, ucieka. Łazienkę trzeba zamknąć. Możliwie szczelnie przystawić do otworu drzwiowego skrzydło wiszące na jednym zawiasie. Łazienką zajmę się kiedy indziej. Na początek trzeba przebić się do drzwi balkonowych w jednym pokoju, żeby je otworzyć i w mieszkaniu był przeciąg. Niech się wietrzy, lepiej się będzie pracowało. W końcu trochę czasu spędzę teraz w tej urokliwej atmosferce.
W chwili obecnej pokoje toną już nie w śmieciach walających się luzem, ale okiełznanych w worki. Na razie wyszło 40 sztuk 120-litrowych i 15 sztuk po 240 l. Jeszcze trochę i będzie prawie "czysto", nie licząc brudu ścian, mebli, podłogi i wszystkiego pozostałego. Z kuchni uzbiera się pewnie kolejne 20 worków. Wywóz śmieci zamówiony na poniedziałek. Potem trzeba będzie jeszcze tylko pozbyć się rzeczy nieforemnych jak resztki telewizorów, tapczany czy meble. Później łazienka. Kompletnie nie mam na nią pomysłu... Widzę to wszystko jednak w "dobrych barwach". Zrobi się, wszystko się zrobi, by później zrobić jeszcze trochę, jeszcze trochę z siebie wykrzesać, by wreszcie wziąć się za prawdziwą demolkę - ściany, sufity, kafelki, "armatura", podłogi, drzwi, okna - wszystko to wyrwać, skuć, rozwalić, wywalić... I doczekać się surowego wnętrza, gotowego na remont, z potencjałem. Remont, który zajmie mi mnóstwo czasu, energii i pieniędzy - ale i tak już sporo zainwestowałam siebie. Już nie wycofam się z marzenia.
Zamknęłam drzwi. Na ryglu powiesiłam nową kłódkę i przekręciłam kluczyk. Jeden z trzech. Tymczasowy.
Subskrybuj:
Posty (Atom)