Nie działo się to w ten weekend, ani nie poprzedni. Czekałam na porcję bardziej odpowiednich zdjęć z normalnego aparatu, ale jego Właściciel, "kierownik wyprawy", chyba się jeszcze do nich na poważnie nie przysiadł. [A takich nieobrobionych przecież nie prześle, w końcu, jak to "autor artysta", swoje trzy grosze w nie wtrącić musi - i dobrze, sama tak czasem robię, bo chwila uchwycona na małym obrazku to już nie to. Zdjęcie nie zawsze jest w stanie wywołać tych samych emocji, które się rodzą w danym, udokumentowanym momencie życia. Obróbka zdjęcia może nadać mu swoistej tajemnicy i magii, jak nie tej samej co pierwotna, to przynajmniej jakiejkolwiek.].
W temacie zdjęć tego konkretnego wypadu w Tatry pozostaje mi dodać, że z racji niedoczekania się tych "lepsiejszych", a równocześnie dzięki otrzymaniu pozostałej części tych robionych przeze mnie, moim telefonem (charakterystyczna ciemna plama na każdym), ale z pożyczoną kartą pamięci - kończę, czego dobrze nie zaczęłam. Bo o samym wyjeździe coś tam chyba wspominałam, ale jeszcze zanim się odbył. Ot, że ma być, że chyba pojadę, ale że mam różne obawy z tym wyjazdem związane... Tu muszę wyraźnie to napisać: były one całkowicie bezpodstawne :) Z samym Miśkiem ("organizatorem wyprawy") po roku niewidzenia się dogadywałam się tak, jakbyśmy codziennie wieczorem siedzieli razem przy piwie. Ale też w nasze luźne pogaduchy nie wkradało się za dużo prywaty, nie było takiej potrzeby i okazji. Wszystko oscylowało raczej wokół tego, co nas otaczało. Dzięki temu udało mi się doskonale zresetować.

Tatry... Dumnie brzmi. W rzeczywistości obraliśmy równie efektowne, co "łatwe" szlaki: z Palenicy w nad Morskie Oko, w większej części asfaltem (przynajmniej nie końmi, choć te i tak w tym dniu miały nie najgorzej, bo przynajmniej panował orzeźwiający chłodek i mżyło), potem znad Morskiego Oka do Doliny Pięciu Stawów, a stamtąd do Palenicy. Przyznam (choć to wstyd), że raz w życiu byłam w tatrach, i to tylko "przy okazji" - chyba na Gerlachu, gdzie razem z ciotką wydostałam się kolejką... Tak więc owo "oklepane" Morskie Oko i "popularna" Dolina Pięciu Stawów zachwyciły mnie z całą mocą. I cieszę się, że pojechałam właśnie z taką ekipą. Miło będę wspominać te piorunochrony w dłoniach dwójki naszych, to złudne przekonanie, że "za tym szczytem będzie już z górki", tą zadyszkę i przekonanie moich towarzyszy, że kolory szlaków oznaczają stopień trudności, i że akurat znajdujemy się na tych "niełatwych", te kabanosy przegryzane ogórkami kiszonymi, tą mleczną kawę przy samochodzie, a potem szukanie oscypków z żurawiną (których nie znaleźliśmy), ogólne zmęczenie, świetne nastroje, schronisko w Dolinie, gdzie rozgrzewałam się śmierdzącym plastikiem wrzątkiem z sokiem pomarańczowym, śmiechy przy pozowaniu do zdjęć, Tatry do góry nogami... Zdecydowanie miłe wspomnienia :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz