W każdym razie, o ile dnia poprzedniego dotarłam niemalże na rosół (bo jeszcze chwilę musiałam poczekać, aż z gruzu i żwiru wysypanego pod potencjalny przydomowy chodnik, znikną rusztowania blokujące przejście - no bo jak to tak, obok, po świeżo zasianej trawie...). Po rozgrzewającej zupie i całym wieczorze dogrzewania się przy rozgrzanej do czerwoności rurze od pokojowej kozy, wciąż byłam domarznięta i taka też, pomimo gorącego prysznica, poszłam spać. Ot, przewiało mnie. Dnia następnego, choć przy bezruchu wciąż było mi zimno, energia we mnie powróciła i wynegocjowałam spacer. Co prawda ja chciałam taki całodzienny, daleko daleko, przez którąś z podkrakowskich dolinek aż pod samo miasto, gdzie by nas zgarnęło MPK - ale na drodze kompromisu wyszedł z tego spacer do Pieskowej Skały. Dobre i to :)
Jazda na rowerze w przeciwną stronę dnia poprzedniego spowodowała, że za nic nie chciałam kolejny raz musieć iść do Pieskowej przez, bądź co bądź urokliwe, ale jednak centrum a nie obrzeża wsi. Udało mi się zatem pokierować nas nieco okrężną drogą, przez południowe pola rozciągnięte za domostwami po prawej stronie drogi. Trasa bardzo urokliwa i nam znana, zatem R. na nią bez większego problemu przystał.
Wytyczony jest tamtędy niebieski szlak rowerowy. Cóż, zarówno na spacery piesze jak i przejażdżki rowerowe trasa jest znakomita - wygodny asfalt wiedzie w stronę wschodnią pomiędzy wzniesieniami pokrytymi siecią podłużnych pól uprawnych. Widoki naprawdę przyjemne dla oka - szkoda, że zamknięte w kadrze zdjęcia tracą na tym, co w nich najlepsze - poczuciu przestronności świata.
Minęliśmy pierwsze na trasie zadrzewienie, ciągnące się przez pola prostopadle do dróg - naszej i głównej, biegnącej przez Sułoszowę. Z pewnością trzeba będzie poświęcić kiedyś chwilę, żeby sobie po tym małym lasku niespiesznie pospacerować, obserwując wiewiórki i inne stworzenia. Jednak kawałek dalej to, co ukazało się naszym oczom, przekraczało wszelkie możliwe normy i granice przyzwoitości i kultury. W niezaznaczonym na mapie, widać nie tak dawno nasadzonym, wąskim pasmie lasku po prawej, ktoś z okolicznej ludności - a może wszyscy? - zrobili sobie wysypisko śmieci. Wnioskując po ich ilościach - bardzo skrupulatnie wykorzystywane, a wnosząc po stopniu ich zniszczenia przez warunki pogodowe - od niedawna. Można szacować, że od momentu wprowadzenia nowej ustawy śmieciowej, bo w przeważającej mierze były to, tak łatwe do posegregowania, plastiki... Coś strasznego.
Przykry widok szybko został za nami, a ja tylko czasem obracałam się za siebie - bo przede mną było wystarczająco przyjemnie. Jak już śmieciowy lasek był daleko w tyle, złe wrażenie z czasem zaczęło się zacierać, a spojrzenie w tył przysparzało tylko kolejnych zachwytów nad bezkresem pól.
Minęliśmy jeszcze niewielkie zadrzewienie śródpolne na szczycie pagórka, które w tamtym roku stanowiło miejsce schadzek okolicznego kwiatu młodzieży polskiej, i chwilę później dotarliśmy wreszcie pod lasek, który z zeszłego roku zapamiętałam jako Kołodziejówkę, a obecna mapa chrzci go "Kłodziejówka". Nie wiem, jak jest poprawnie, kiedyś sprawdzę i nauczę się wreszcie operować poprawnymi zwyczajowymi nazwami okolic. Tak czy inaczej, w poprzednim roku bukowy lasek mnie urzekł, w tym nie zawiódł. Poszliśmy tak, jak wiódł niebieski szlak rowerowy, czyli na lewo, wąwozem Babie Doły.
Przeszliśmy kawałek dnem wąwozu, później, za którąś skałą z kolei, zdecydowaliśmy się wyjść na zalesione zbocze. Zapuściwszy się kawałek w las, mieliśmy okazję zobaczyć dzikiego zająca, a R. upatrzył jeszcze trzy sarny. Nie zazdroszczę mu ich tylko dlatego, że dzień wcześniej sama widziałam trzy sztuki, gdzieś na wysokości północnych krańców Giebułtowa, jak wyleciały z ulicy Niezapominajkowej czy jakiejś, przecięły drogę przede mną i pobiegły na pola, gdzie jeszcze długo odprowadzałam je wzrokiem. W każdym razie, saren w okolicy nie brakuje :)
Las zrobił się w tym miejscu trochę mniej przystępny, generalnie nie chcąc wyminąć Pieskowej, postanowiliśmy wrócić na dno wąwozu, którędy biegł szlak. Chwilę później znaleźliśmy się na dróżce, a po jeszcze chili - niemal pod główną ulicą, tyle że oddzieleni od niej nurtem Prądnika. R. przeszedł po kamieniach, ja, jakieś 50 m dalej, po lekko rozwalonym, acz niemałym mostku.
To już był schyłek naszego wędrowania tego dnia, no - przynajmniej w tym rejonie ;) Doczłapaliśmy niespiesznie pod zamek w Pieskowej i w oczekiwaniu na transport (wracających ze Sułoszowej rodziców chłopaka) zjedliśmy po dwóch grillowanych górskich serkach z żurawiną, po 3zł za sztukę i skosztowaliśmy smalczyku z pomidorami, by potem, już zza szyby samochodu, mieć okazję "zwiedzić" Pieskową i Ojców aż do Złotej Góry, kawałek Woli Kalinowskiej i później świat roztaczający się przy drodze z Olkusza do Krakowa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz