niedziela, 15 listopada 2015

Dzień Niepodległości, Jungla Sosnowiecka

Po kolejnym nużącym, trudnym tygodniu, nawet miejsce przy toalecie mi nie przeszkadzało. Pociąg zatrzymywał się na każdej stacji, przez co jazda była nieco przydługa - w każdym razie wystarczająco długa, by zmorzył mnie sen. Ale w autobusie powrotnym po pracy też zdarza mi się odpłynąć.
Coś mnie otrzeźwiło; może dzwonek telefonu jednego z pasażerów - dźwięk sonaru i informacja "Twoja kobieta Cię namierza", może przechodzący bezdomny, który wcześniej jakoś wybronił się przed chcącym go wysadzić na którejś tam stacji konduktorem, może spuszczana w toalecie woda. Dojeżdżałam do stacji w Mysłowicach, a że właśnie na niej miałam wysiąść, poszłam jeszcze skorzystać z "cywilizowanych warunków", nim się znalazłam w lesie.

Doczu przypomniał mi, że przy stacji jest Biedronka. Zadeklarowałam dostarczenie jajec na planowaną poranną jajecznicę, a że będąc na przerwie od pracy w sklepie zapomniałam ich kupić, potem nie miałam czasu, musiałam je nabyć na miejscu. Gdy już robiłam zakupy, zadzwonił mi telefon; okazało się, że Panowie postanowili wyjść mi naprzeciw i są pod stacją. Wrócili się więc i po przywitaniu się z Doczem, SmileOnem i soohy'm zakupowaliśmy dalej wspólnie. Doposażeni w co trzeba ruszyliśmy na miejscówkę.

Po drodze SmileOn koniecznie chciał ponieść mój plecak, nie ufając moim zapewnieniom, że jest lekki. Był lekki ;) Brak plecaka na plecach nie poprawił najwyraźniej mojej statyki, skoro jako jedyna z towarzystwa (a towarzystwo bawiło przecież w lesie już dobrą chwilę) postanowiłam wyrżnąć znienacka na skarpie. Siatka z zakupami się potargała, fasolka potoczyła gdzieś na dół, biodro obite, ale przynajmniej jajka całe ;)

Po zejściu z mostu weszliśmy w Junglę. Sosnowiecka Jungla to miejsce słynne z tego, że dżungla, i niesłynne z tego, że sosnowiecka. Mimo to miejsce zacne. Zostawiliśmy Docza w tyle i poszliśmy tak, że na miejscówce przywitał nas Willow, Wolfshadow i Doczu we własnej osobie ;) Rozsiadłam się na kłodzie. W poświacie płonącego ogniska, tudzież stylowych lampionów porozwieszanych na drzewach tu i ówdzie, szybko zarejestrowałam kulinarne rarytasy czekające na mój wygłodzony żołądek. Nie wiedziałam, co pierwsze degustować, pochłonęłam więc w losowej kolejności kiełbasę, nogę pieczonego nad ogniem królika, oraz mamałygę z bryndzą i rumuńskie kiełbaski Willow'a. Samo dobro! Zadegustowałam też domowego piwa autorstwa Wolfshadow'a i nie odmówiłam łyczka Doczowej herbatki. Ta jednak, po okresie abstynencji, okazała się dla mnie nazbyt zacna ;)


Siedzieliśmy wieczorem długo. Pogoda dopisywała, tj prócz wiatru miotającego dymem w siedzących, na nic nie można było narzekać, ciepło, nie lało... Dopiero zdaje się w nocy popadało coś konkretniej.

Nie pamiętam, czy to właśnie jakaś chwilowa mżawka zmobilizowała mnie do rozbijania leża, w każdym razie nie wzięłam się za to, jak zwykle, od razu po przyjściu na miejscówkę. Tym razem rozbić się miałam - wedle rekomendacji SmileOna, od którego dostałam w podarunku m.in. hamak (dziękuję! :)) - właśnie tym hamakiem w około dwie minuty. Zeszło nam nieco dłużej ;] Co prawda, już na zlocie próba rozbicia dla mnie pożyczanego hamaka okazała się pomysłem niefortunnym, nikt jednak nie przewidział, że to nie był przypadek i ja po prostu MAM spać na glebie albo wcale. Pomagający mi się rozbić SmileOn nie poddawał się jednak i wiązał coraz to mocniejsze sznurki, kiedy poprzednie jedne za drugimi się rozrywały. Za dużo zjadłam :P Finalnie jednak, po kolejnych staraniach i próbach hamak zawisł i nie zerwał się od razu, co rokowało już na przynajmniej częściowo przespaną noc. Wróciliśmy do ogniska.


W którymś momencie dołączyła do nas koleżanka Docza. W powiększonym gronie siedzieliśmy jeszcze długo, wreszcie zaczęliśmy się powoli wykruszać. Tak więc i ja poszłam w pewnym momencie spać i tym razem już nie wróciłam (zawijałam się ze dwa razy). Zasnęłam wkrótce i pierwszy raz od dawien dawna nie miałam w nocy rozkmin w trakcie chwilowych przebudzeń "na który boczek się teraz obrócić, żeby się cokolwiek rozgrzać". Zła passa minęła i nie tylko spałam wygodnie, ale i stosunkowo długo. No i nie obudziło mnie twarde lądowanie :)



Następnego dnia zaczęło się spokojnie. Po trosze dobudzaliśmy się i docieraliśmy pod płonące już palenisko. Nie byłam pierwsza, ale chyba też nie ostatnia. Plan dnia był dobry: najpierw jajecznica, potem kluski tlone i wreszcie zupa cebulowa ;) Oczywiście, wszystko iście po leśnemu; w jajecznicy doszukać się więc można było jajek, ale nie brakowało również czerwonej cebuli, majeranku, czosnku, pasty z pomidorów suszonych i oliwek oraz przypraw inszych. Zupa cebulowa to już zupełna fuzja smaków: cebula, marchew, kapusta biała, fasola czerwona z puszki, czosnek, woda po kiszonym czosnku niedźwiedzim Docza, którym częstował wcześniej, przyprawy, ostra pasta paprykowa, korpusik króliczy, kiełbaska. Wszystko w ilościach przypadkowych. Tlone były dla równowagi mało skomplikowane, jak ich tradycyjna receptura nakazuje: mąka uprzednio uprażona na ogniu z odrobiną soli zalewana była po trosze wrzątkiem i tak powstająca gęsta breja mieszana łyżką nabierać miała formy grudowatych kluch. Danie w końcowej fazie wzbogacone jeszcze zostało w skwarki z wędzonej nad dymem słoninki. Smakowo bardzo ciekawe, konsystencja troszkę może zbyt "aksamitna", być może ze względu na rodzaj użytej mąki. Nie znałam tego wcześniej, z chęcią posmakuję jeszcze nie raz. Rzecz przynajmniej do powtórzenia, w przeciwieństwie do takiej np. cebulowej ;)


Nietrudno zauważyć, że jedzenia mieliśmy więcej, niż mocy przerobowej. Pomimo więc tego, że cały czas coś ktoś jadł (bo przecież, prócz dań ciepłych, nie brakowało też takiego kiszonego czosnku niedźwiedziego, czy też smalczyku Docza - mniam!), to po południu, gdy już się zbieraliśmy, reszta zupy rozdysponowana została między SmileOn'a i soohy'ego, którzy wzięli ją na niezmarnowanie. Było coś po 16-tej, gdy opuściliśmy Junglę; załapałam się na transport powrotny z Willow'em, który przyjechał z Krk samochodem.



Niezwykły to był dzień; świetni ludzie, smaczne jedzenie, spokój, cisza niemącona niczym innym, jak naszymi rozkminami, butelką pogardy oraz dochodzącymi nas dźwiękami orkiestry, wygrywającej gdzieś w pobliżu na jakiejś defiladzie patriotyczne melodie. Nie byłam może w szczytowej formie, mam jednak nadzieję, że nikomu nastroju nie kiepściłam. Bo, jak tak patrzę na siebie na zdjęciach kolegów, to minę mam nietęgą :P Ale, wbrew pozorom może, takiego dnia właśnie było mi trzeba :)

1 komentarz: