wtorek, 12 kwietnia 2016

Beskid Śląski. 11-14.03.2016. Część pierwsza



Osoby, które poznajemy przez przypadek, zazwyczaj robią najwięcej zamieszania w naszym życiu.

Następny weekend się zbliżał. Kolejne dni, które miałam spędzić w terenie – nie wiedziałam jeszcze tylko, czy wybiorę się z chłopakami na Jurę, a w zasadzie czy dołączę do nich na parę godzin w któryś tam dzień, czy skorzystam z propozycji nowopoznanego znajomego i spędzę parę dni w zachodniej części Beskidu Śląskiego. Dni mijały, a ja wciąż nie dowierzałam, czy ze trony B. to nie był jakiś żart. Chociaż w porównaniu z pewną egzotyczną wyspą, „pokręcenie się” po domu z pokojami do wynajęcia w Ustroniu pod nieobecność właściciela nie wydawało się już aż takim szaleństwem. Gdy tylko B. potwierdził swoją propozycję, nie miałam już zbytnich wątpliwości. Takich okazji się nie przepuszcza.
Jak zwykle miałam problem z decyzją, co wziąć na wypad. Jakoś tak dziwnie jest nie pakować poncha czy karimaty… Śpiwór wzięłam. Co z tego, że spanie w ciepłym, kompletnie wyposażonym pokoju. NRC i krzesiwo też się zmieściły. Ale i ręcznik, kosmetyczka, piżama… Takie luksusy! I tak jakoś wyszło, że miałam ze sobą w końcu krem, którego nie użyłam ani razu, za to na miejscu musiałam kupować mydło, bym mogła przepierać skarpety na zmianę. Pastę do zębów wzięłam, ale szczoteczki już nie. Spodnie miałam jedne, na sobie. To samo z bluzką, nie licząc piżamy. Nie nadaję się na salony.

Piątkowe popołudnie. Wsiadam w nieczęsto kursujący, bezpośredni PKS jadący z Krk do Ustronia. Bilet zakupiony wcześniej, w cenie 20-tu złotych. Za mapę Beskidu Śląskiego dałam drugie tyle; co prawda miałam już kiedyś jedną mapę tych okolic, ale w domu jej nie znalazłam. Poza tym jest laminowana, dłużej posłuży. Jeszcze jakiś burger przed drogą. Czy może frytki?... Nie zdecydowałam się na nic, ale po swoich zachciankach już widzę, że nie będzie to budżetowy wypad.

Podróż trwa nieco ponad trzy godziny. Dojeżdżam, gdy już powoli zapada zmierzch. Wysiadam na odpowiednim przystanku i kieruję się w stronę sklepu, w którym mam mieć zostawione klucze do mojego lokum. Jest szaro i mokro, siąpi. Jakiś taki mały ten Ustroń, myślę sobie, w zasadzie dziura. Na mapie wygląda okazalej. W sezonie i innych okolicznościach pogodowych zapewne też. Tymczasem wzrokiem namierzam po przeciwnej stronie ulicy właściwy sklepik. Wchodzę, idę między regały, zgarniam pierwsze fanty: słoik gołąbków, konserwę mięsną, sok pomidorowy, jakieś cukry, kawy, pierniczki, sezamki, bułki. Płacę 15zł z groszami. No tak, „Polecam. Ewa Wachowicz” - produkty oznaczone w ten sposób, spotykane w niektórych rejonach Polski, są naprawdę tanie, a przy okazji całkiem niezłe - tylko na keczup trzeba uważać. Po dokonaniu zakupu zagajam siedzącą za kasą kobiecinę o zostawione klucze. Otrzymuję kopertę z dedykacją, żegnam się, opuszczam sklep i kieruję się w stronę upatrzonej wcześniej budki z zapiekankami. Wybór taki, że długo się zastanawiam, nim zamawiam w końcu jedną. „Akurat zabrakło kurczaka z rożna, czy zamiast tego może być panierowany?” - Aby całe życie nie spędzić na zastanawianiu się, uczę się spontanicznego dokonywania wyborów, a tu znowu pod górkę ;) No nic, nie może być, zmieniam zamówienie i wybieram zapiekankę z boczkiem. Czekam jakieś 10 minut, wnikliwie przez ten czas studiując menu składające się z trzydziestu kilku rodzajów zapiekanek, parunastu burgerów, parunastu „knyszy”, oraz kilku wariantów hot dogów, nuggetsów i frytek. Jeśli tylko zapiekanka okaże się taka, jak obiecują na reklamach, którymi obłożona jest budka, tj. o wyglądzie takim, jak na obrazku i jeszcze lepszym smaku, może okazać się moim podstawowym menu na tym wypadzie. „It’s fuck*ng great!” – woła do mnie z szyldu uśmiechnięty hamburger. Chwilę później sama się o tym przekonuję, pochłaniając niemałą zapiekankę w drodze do właściwej willi.

Na podjeździe dojadam w pośpiechu ostatnie gryzy zapiekanki. Ktoś wygląda zza drzwi, odpowiadam „dzień dobry” chłopakowi, który wynajmuje na stałe jeden z pokoi. Wiem też, że ma pod nieobecność B. ogarniać temat ewentualnych noclegów dla turystów. Ja mam w zasadzie tylko być, żeby kogoś czasem nie poniosła wolność i swoboda ;) I tak, pod koniec pobytu okazuje się, że mieszkańcy domu nawet nie wiedzieli, że jestem… :)
Rozgościłam się w pokoju, do którego otrzymałam klucze, obejrzałam coś w telewizji, poczytałam książkę. Cisza, spokój, gorąca herbata, mapa. I plany na następny dzień.

Sobota. Wstałam niespiesznie. Zignorowałam budzik nastawiony na wczesną godzinę, tym samym niejako dokonując wyboru trasy – na tę dłuższą chciałam wybyć z samego rana, a tu udało mi się opuścić lokum koło godziny dziesiątej. Skierowałam się więc w stronę szlaku czerwonego, zaczynającego się kawałek dalej, nieco bardziej w „centrum”. Miałam nim dojść na Równicę, a potem, wiedziona kolejnymi kolorami, na następne szczyty. Nim na dobre rozpoczęłam wędrówkę tego dnia, zdążyłam jeszcze wdepnąć do dwóch sklepów, w jednym uciąć dłuższą pogawędkę z właścicielem, zajść pod przejazd kolejowy i dopiero wtedy zorientować się, że nie włożyłam baterii do aparatu. Wróciłam się po nią i wyszłam jeszcze raz, tym razem na dłużej.
Nic nie wskazywało na to, by pogoda miała być lepsza, niż dnia poprzedniego. Od rana mżyło. Miałam na sobie kurtkę, w użyciu też były (pierwszy raz, odkąd je mam!) stuptuty. Wyszłam na lekko, to jest z odczepioną kieszenią od mojego nowego plecaka, w której znalazły się bidon z herbatą, NRC, chusteczki higieniczne, krzesiwo. Miałam też „super taktyczny” i absolutnie przemakalny worko-plecaczek w militarnych kolorach, który moja mama zakupiła, by nosić w nim siateczki na psie kupy ;) Podwędziłam go jej na ten wypad z nadzieją, że okaże się bardziej praktyczny, niż w rzeczywistości był. Że sprawdzi się jako worek na aparat, który mi nie zamoknie na deszczu ani go nie zaparuję i nie zapocę pod kurtką. Nie sprawdził się w tej roli, nie tego dnia. Miałam więc 4 sznurki, zjeżdżające co chwilę z ramion i jedną taśmę od kieszeni, zjeżdżającą nie rzadziej, a zbyt krótką, by się nią przepasać na skos. Trzeba będzie coś z tym zrobić, bo generalnie sama kieszeń pojemna i na takie wędrowanie z bazą wypadową w zupełności wystarczy. Poza tym wędrowało mi się dobrze. Szlak z początku prowadził normalną uliczką, biegnącą pod górę. Z czasem asfalt zastąpiły płyty betonowe, potem pod stopami już tylko chrzęścił żwir. Weszłam w las. I jeszcze bardziej w mgłę. W wilgoć. I świat przestał być ponury.
 Szare witraże gałązek zroszone świetlistymi paciorkami deszczu,  barwy upite wilgocią, swoją intensywnością zdające się jakby przekonywać o swoim istnieniu... Kłębki pary rozpraszające się w mglistej substancji otoczenia... Idę miarowym tempem, choć serce nie nadąża z tłoczeniem krwi a płuca zdają się trzy razy za małe. Nie spieszę się zbytnio, ale ogarniająca mnie zadyszka jak zwykle wystawia na próbę moją wolę. Wolę… Wolę przystanąć na sekundę. Złapać w miarę równy oddech po piętnastu. Rozglądać się i patrzeć bez końca...  Dwudziesty raz wyjąć aparat, by spróbować uchwycić to, co mnie tak zachwyca. Skromną część, ledwie nędzny wycinek tej większej całości, pozbawiony doznań pozostałych zmysłów, obraz jedynie. Rozmyty deszczem, zaparowany ciepłotą ciała, zbyt mały, zbyt nieostry, zbyt wybiórczy, zbyt ograniczony, by oddał autentyczność, przemijalność i niepowtarzalność chwili...

 Decyduję się na pierwszy odpoczynek. Przysiadam na mokrym kamieniu, wyciągam herbatę. Para wodna wysyca moje płuca, nawilża gardło, pozornie gasząc pragnienie. Nie piję wiele podczas tej trasy, a jeśli, to tylko z rozsądku lub zimna. Teraz jeszcze gorący napój nie wydaje mi się taki paskudny. Przejadam pierniczkami, wsłuchując się w cichą melodię moknącego, nagiego lasu, w akompaniamencie strumienia, płynącego wzdłuż trasy. Poniżej był jeszcze nieco okiełznany wytworem gatunku ludzkiego, ale jego natura pozostawała niezmieniona; górski potok przelewał swoje wody nad betonowym progiem, tworząc efektowny wodospadzik. Tu szmer wody obmywał zimne kamienie, porywał opadłe jesienią liście i inny drobiazg, niesforne strużki szukały dla siebie nowych ścieżek. Wypłukiwane w ten sposób przez wieki koryto przybrało charakter głębokiego wąwozu, którego skrajem wiodła mnie teraz rozjeżdżona droga.

Zostawiłam za sobą górski potok. Szlak prowadził wciąż tą samą drogą, jednak z czasem zmieniała ona swój charakter. Robiła się coraz węższa, coraz mniej poukładana, coraz mniej „porządna”, coraz bardziej prawdziwa i naturalna. Wciąż była to jednak ścieżka rodzaju ludzkiego. Dotarłam nią w kolejne „urządzone” miejsce, przekornie jednak takie, które ma w swym założeniu wg niektórych zbliżać nas do natury. Swojej, wspólnej, świata, wszechświata, Boga… Leśna kaplica była ładnie pomyślana; na potrzeby jej zaistnienia nie wyciupano w pień niemałej polanki, jak to czasem bywa. Długie pnie, stanowiące ławki, ułożone były rzędami pomiędzy rosnącymi drzewami niemal tak, jakby się tam wywróciły. We mgle, otoczony drewnianym płotkiem, niknął ołtarz, urządzony ze sporych głazów. Tylko drewniany krzyż widoczny był z daleka; nawet on jednak dość ładnie się komponował z krajobrazem. Nienachalne to było, w oczy nie kłuło. Granica dwóch światów, pomyślałam sobie, z uśmiechem witając pierwszy śnieg na trasie, a raczej jego pozostałości, leżące na ostatnich mijanych kłodach. A więc jednak zima. Kolejne kroki wzwyż, nad leśną kaplicą, stawiałam już na wielokrotnie topniejącym i na nowo zmrażanym śniegu. Ginęły w nim marznące, ciężkie krople spadające z przemoczonych drzew.