niedziela, 29 września 2013

Romans z Dolinkami

Dolinki Krakowskie we wtorek odwiedziłam tak naprawdę pierwszy raz w życiu. Niby wiedziałam, dokąd się wybieram - udało mi się wcześniej znaleźć wiele praktycznych i ciekawych informacji na ich temat w internecie. Nie jest to miejsce niedostępne, skryte przed wzrokiem ciekawskich i chronione przed zadeptaniem. Przeciwnie - gminy, na których terenie leżą Dolinki, zadbały o swoją promocję i z pomocą funduszy unijnych postarały się zrobić wszystko, by przyciągnąć rzesze turystów. U wylotów dolinek (przynajmniej tych, w których byłam) wszystko jest elegancko urządzone i odpicowane. Miejsca na odpoczynek zaopatrzone są w ławeczki i kosze, przy nich postawione są liczne tablice informacyjne i mapy, teren jest zadbany i wolny od śmieci... Skałki w dolinach są, w miejscach w szczególnie popularnych, opisane pod kątem wspinaczki, oznaczone, drogi wspinaczkowe mają wymienione punkty zaczepu. To ostatnie w ramach projektu "Skalny raj", którego konsekwencją również są wyraźne oznaczenia i kierunkowskazy. Na terenie dolinek stacjonuje również oddział GOPRu - tak więc bezpieczna turystyka pełną krasą.
Skoro to wszystko jest tak "ucywilizowane", to czemu Dolinki zrobiły na mnie aż tak pozytywne wrażenie, kiedy to potrzebowałam przecież znaleźć się w otoczeniu natury i niczego więcej? Ano ujęły mnie nie tylko swoimi niewątpliwymi walorami krajobrazowymi. Duży wpływ na mój rozwijający się powolutku romans z Dolinkami, ma ich położenie - bezpośrednie sąsiedztwo Krakowa. Ich bliskość i dostępność jest dla mnie dużym udogodnieniem, nie dysponuję aż taką ilością czasu, by co weekend jeździć poza Myślenice... A na jedno, czy nawet "półdniowy"wypad w podkrakowskie dolinki, prędzej znajdę czas i środki. Tak niewiele trzeba, by bezpośrednio z miasta wybrać się pomiędzy skały i jaskinie, zieleń, potok wartko przedzierający się dnem doliny pokrytej lasami i zaroślami... Ludzie mijani na trasie tylko czasem przeszkadzają. Jak są to wielkomiejskie gbury, po których z daleka widać, że nawet nie ma co mówić im "cześć" czy "dzień dobry". Są jednak i tacy, do których można się promiennie uśmiechnąć, a oni odwdzięczą się tym samym, można też zamienić dosłownie zdanie podczas mijania się na wąskiej ścieżce... Dolinki nie mają jeszcze klimatu typowo górskiego, ludzie nie wyzbywają się w pełni dystansu do innych, ci idący z naprzeciwka nie są "swoimi". Mi to jednak zupełnie nie przeszkadza - mam wystarczająco zajmujących widoków, by iść w poczuciu, że Dolinki są tylko moje ;) ...To jest chyba typowo krakowska postawa :D Jesteśmy bardzo przywiązani do swojej małej ojczyzny i po prostu ją kochamy, ze wszystkimi jej mankamentami... Jak zatem mogłabym nie polubić Dolinek Krakowskich? :)

No więc po wtorkowym spacerze wiedziałam już, że w weekend wybiorę się do kolejnych dolin. Wczoraj po dziesiątej wyszłam zatem z domu, by udać się w Dolinę Bolechowicką i Dolinę Kluczwody. Są to dwie doliny najbliższe miastu, bałam się zatem ilości turystów... Tym bardziej, że w i tak przepakowany autobus, mijający na trasie owe doliny, na przystanku wraz ze mną wpakował się spory tłumek ludzi, z czego niektórzy byli ewidentnymi turystami.

Nie sprawdziłam sobie dobrze, na którym przystanku mam wysiąść. Po jakimś czasie przeszłam więc przez autobus do kierowcy - by przy, okazji zakupu biletu strefowego, zapytać o przystanek najbliższy Dolinie Bolechowickiej. Okazało się, że facet nie wiedział o jej istnieniu, upewniał się, czy nie chodzi mi o Będkowską... A potem zaczęła się standardowa rozmowa na zasadzie "A to pani tak sama podróżuje? A nie wolała by pani z kimś? No no... Blablabla... A to może podjedzie pani ze mną do końca, do Zelkowa, tam są ładne górki - a w drodze powrotnej pani wysiądzie pod tą doliną..." - panu najwyraźniej dobrze się rozmawiało, uśmiechał się promiennie więc i ja się uśmiechałam, ale zmuszona byłam odmówić propozycji konwersacji aż do Zelkowa i wysiadłam pod kościołem. Tam, pokierowana przez jakąś kobietę, poszłam w stronę wylotu doliny.

Dolina Bolechowicka


Wylot doliny zwieńczony jest przepiękną Bramą Bolechowicką - z której z resztą owa dolina słynie. Druga taka brama znajduje się na terenie OPN-u - nie wiem nawet, czy nie jest mniej majestatyczna jak ta... Pokręciłam się przy niej chwilę, robiąc zdjęcia i obserwując zmagania pewnej kobiety z pionową ścianą skalną. Słońce przyjemnie rozpromieniało szarzyznę skał i ponurość gasnącej jesiennie zieleni, utrudniało jednak zrobienie zdjęcia tak, by nie wypalało mi środka lub nadmiernie przyciemniało boków. Nie znam się niestety na fotografii, pewnie wystarczyło wiedzieć, jak zmienić ustawienia... A tak, robiłam to na czuja i w końcu, nieszczególnie z efektów zadowolona, odpuściłam i poszłam dalej.


Ścieżka wiodła praktycznie cały czas wzdłuż potoku płynącego dnem doliny. Miała ona charakter jaru w dużej mierze porośniętej lasem, także skałki ginęły w dalszym jej odcinku w leśnych zaroślach. Większość uwagi przykuwał jednak potok, wijący się pomiędzy zaroślami, głazami i pniami drzew, jak również tworzący na skalnych progach liczne, małe wodospadziki. Szło się przy nim wyjątkowo przyjemnie, szum płynącej wody jest naprawdę miły dla ucha i szczególnie relaksuje... Czasem tworzył on niewielkie, płytkie rozlewiska, czasem trzeba go było przekroczyć po śliskich kamieniach czy przerzuconej kładce. Tak czy inaczej - to on był na pierwszym planie, a otaczająca go natura stanowiła tło.


Dolina Bolechowicka jest dość krótka, zatem krajobrazy w niej dość szybko ulegają zmianie. Początkowe niskie, potem leśne zarośla ustąpiły w końcu buczynie porastającej wąwóz. Jeszcze chwile tylko ścieżce towarzyszył potok, w końcu podzielił się na mniej wyraźne wici i znikał gdzieś u swych źródeł. Dalsze koryto potoku było suche, widocznie jest on okresowo zasilany przez wodę płynącą od początku wąwozu podczas opadów deszczu. Chwilę tylko szło się zboczem wąwozu, gdzieś w dole zostawiając usiane rudymi liśćmi dno. Las zaczął rzednąć i po ostrym zakręcie ścieżki, przez którą wiódł mnie żółty szlak, dotarłam do przyjemnego zagajniczka, gdzie się rozsiadłam w celu odpoczęcia i zjedzenia kilku sucharków.

 


Ścieżka szybko mnie wywiodła z lasu na nieco szerszą drogę, która stanowiła dojazdówkę do położonego w bezpośrednim sąsiedztwie lasu drewnianego domku. Zadrzewienia i zarośla ustąpiły miejsca najpierw pojedynczym zabudowaniom, później nowym osiedlom, przez które prowadził mnie już asfalt. Prowadził, prowadził... I wywiódł w pola :) Okolica musiała silnie się zmienić ostatnimi czasy, bo szlak w wielu miejscach po prostu nie istniał. Zdając się trochę na mapę, a trochę na intuicję, szłam naprzód wielokrotnie tak zamyślona, że wracałam potem, by upewnić się, czy aby na tym a tamtym drzewie nie minęłam jakiegoś oznaczenia. Po drodze raczyłam się widokiem rozświetlonych słońcem łąk, pięknie kontrastujących z wielką, burzową chmura, która niebezpiecznie zawisła nad widnokręgiem. Spodziewałam się ulewy.


Rozpromienione słońcem łąki szybko straciły złociste barwy suchych kłosów traw. Burzowa chmura ominęła okolicę, jednak przywlekła w swoim towarzystwie ogólne zachmurzenie, które w późniejszym czasie szczelnie pokryło całe niebo. Tymczasem ja zdążyłam całkiem zgłupieć na rozdrożu, które nie widniało na mapie (jak większość polnych dróg rozchodzących się na boki z mojego traktu) i chwilę pokręcić się to tu, to tam, szukając żółtego oznaczenia, kiedy z momentu zawahania wybawiła mnie kobieta przejeżdżająca z rodziną samochodem - idąc tędy dotrę do Wierzchowia. Spoko - właśnie tam miałam wstąpić do Doliny Kluczwody :)

Moim oczom szybko ukazały się kolejne skałki, które świadczyły o rychłym zbliżeniu się do tej części doliny, gdzie miałam znaleźć, prócz innych, Jaskinię Wierzchowską Górną. Jest to jaskinia kilometrowej długości, z najdłuższą trasą turystyczną w Polsce... Chciałam pod nią podejść i zorientować się w kosztach i tak dalej, z ewentualnym zamiarem jej zwiedzenia. Dotarłam (już asfaltem, który prowadził mnie od Bębła) do skrzyżowania z drogą wiodącą przez Dolinę. Docelowo miałam skręcić w prawo i udać się wzdłuż doliny aż do jej wylotu, ale Jaskinia Wierzchowska znajdowała się na lewo ode mnie. Spytałam jeszcze dla pewności kobiety spacerującej z dzieckiem w wózku, czy o tej porze roku jaskinia jest jeszcze udostępniona do zwiedzania - i uzyskawszy odpowiedź twierdzącą, poszłam chodniczkiem w stronę jaskiń.

Pierwsza na trasie była Jaskinia Mamutowa - nie wiem, czy była to ta odnaleziona przeze mnie, dosłownie przy samej drodze - była to niewielka dziura przy ziemi, w którą można by się na upartego wczołgać, gdyby nie tony śmieci zalegające u wejścia. Widać - bardzo popularna jaskinia. Odpuściłam i poszłam do następnej - położonej w połowie zbocza wydeptanego od wielu ludzkich podejść i zjazdów ;) Wspięłam się tam i stanęłam przed skałą, w której, tradycyjnie, była dziura - nieco większa od poprzedniej, taki w sumie wąski korytarzyk. Po obejrzeniu malowideł skalnych weszłam w jaskinię.


Stosunkowo wygodnym korytarzem szło się kawałek, po drodze mijając pojedyncze ślady bytności ludzkiej - nawet skorupkę z jajka. Później trzeba było zejść do parteru, zostawić plecak i przeczołgać się dobre parę metrów wąskim gardłem nie pozwalającym nawet za bardzo na ruchy suwne - tym bardziej, że podłoże usiane było pokruszonymi, ostrymi kamieniami. Uważałam, by nie uszkodzić na nich aparatu, w sumie trochę kosztem własnego komfortu czołgania. Po paru przebytych w ten sposób metrach (jak to się dłuży, kiedy się czołga...), dotarłam do pierwszej większej komory.


Rzeźba jej ścian była naprawdę imponująca, liczne dziury, prześwity i ciekawe bryły robiły wrażenie. W powietrzu w momencie oświetlania wnętrza błyskiem flesza aparatu dawały się zauważyć dziwne, sine opary wznoszące się w powietrze - a może kurz, nie wiem. Poza tymi ułamkami sekund w czeluściach skały panował mrok niemal absolutny - wzięta z domu latarka okazała się wyjątkowo zawodna i jej światełko się tylko co jakiś czas wątle rozjarzało, by dodać poczucia wszechobecnej tajemnicy i wynaturzyć jeszcze bardziej formy skalne zarysowywane głębokim cieniem.
Z komory człowiek moich wymiarów mógł sobie pozwolić na dalszą eksplorację wnętrza, udało mi się przeleźć wąski korytarz i, po coraz bardziej śliskich od wilgoci kamieniach, zjechać nieco w dół, do kolejnej, mniejszej komory. Było tu już zdecydowanie bardziej mokro. Zakończyłam tu swoją wędrówkę, choć zmieściłabym się jeszcze w następne wąskie korytarze i nory - tu jednak przydałby mi się już zdecydowanie inny ubiór i sprzęt. Latarka czołowa, obcisłe ubrania, inne buty... Towarzystwo dla bezpieczeństwa. Z żalem wspięłam się po śliskich kamieniach do wyższej komory i na powrót wpakowałam się w norę prowadzącą mnie ku wyjściu.


Robiąc zdjęcia z fleszem i automatycznym ustawianiem ostrości, dość mocno wyeksploatowałam baterię aparatu. Pozostała mi jedna kreska, nie wzięłam ze sobą zapasowej... Martwiłam się, że aparat mi zdechnie w najlepszym odcinku Doliny Kluczwody. Wiedziałam też już, że raczej odpuszczę sobie Jaskinię Wierzchowską - szkoda by było znaleźć się w takim miejscu i nie móc porobić zdjęć. Skierowałam się jednak w jej stronę, bo już byłam naprawdę niedaleko. Wreszcie dotarłam pod ogrodzony ze wszystkich stron teren przylegający bezpośrednio do wejścia jaskini. Była otwarta, mogłam nabyć w kasie (prócz pamiątek) bilet ulgowy za 12zł (14 normalny), i dopłacić jeszcze 2zł za zdjęcia. I poczekać pół godziny, gdyż wejścia odbywały się w godzinach pełnych. Ponieważ jednak drobne nie ciążyły mi w kieszeni, a dodatkowo pomyślałam, że przyjdziemy tu niedługo z R. w ramach atrakcji imieninowej, zawróciłam we właściwą stronę doliny.

Dolina Kluczwody

Okazała się ona mało widokowa, jeśli chodzi o krajobrazy usiane skałkami - właściwie głównie szło się dnem zalesionego na zboczach wąwozu, ścieżką rozjeżdżoną przez rowery, wiodącą oczywiście wzdłuż potoku Kluczwoda. Dnem doliny wiodła niegdyś granica pomiędzy zaborem austriackim i rosyjskim, o czym informowała ustawiona u wejścia do doliny tablica informacyjna. Miałam nieszczęście jeszcze w okolicy Jaskini Wierzchowskiej napatoczyć się na matkę z nastoletnią córką, które to podążały w tym samym kierunku co ja, i podobnym tempie - przez co raz one mnie wymijały, raz ja je. Trochę mi to zaburzało oddanie się luźnym rozmyślaniom; grzechoczące sucharki już wcześniej uspokoiłam, wtykając do pudełka zawiniątko z chusteczki i woreczka foliowego. Podsumowując jednak, szło mi się całkiem przyjemnie - może też dlatego, że w sklepiku na rozdrożu zdążyłam wcześniej kupić kawałek sernika z brzoskwiniami :)


W którymś momencie zarośla się przerzedziły i moim oczom ukazały się skałki. Na szczycie jednej stało towarzystwo militarne - ekipa chłopaków w spodniach moro mocowała u szczytu liny przewiązane do drzewa stojącego naprzeciw skały. Wyglądało na to, że montują coś w stylu zjazdu linowego. Wszystko to zresztą bardziej po "survivalowemu" niż wedle nowoczesnych technik - ot, jakieś sznury, liny, u stóp skały zaś namiot i rozpalone ognisko z wojskowymi menażkami dookoła. Korciło mnie, żeby się zatrzymać na chwilę i zamienić z nimi słowo, ale wszyscy byli bardzo zaangażowani w wiązanie lin i zajęci sobą, postanowiłam nie przeszkadzać i iść dalej.


Minąwszy jedno jedyne gospodarstwo właścicieli pięknej kózki, zgubiwszy z roztargnienia szlak i skierowawszy się nie w tą stronę, co trzeba, w rytmie jakiegoś polskiego radiowego przeboju dochodzącego z małego, ukwieconego domku letniskowego, powróciłam do potoku. Idąc znów szlakiem kolejny raz tego dnia wpadłam w błogi relaks wywołany szemraniem wody. Dolina miała się niedługo skończyć, niewiele już mi pozostało spaceru tego dnia... Tak przynajmniej wtedy myślałam :)


W pewnym momencie znów nie poszłam zgodnie ze szlakiem, który wiódł jakoś górą, trafiłam więc na ogrodzenie; potok w tym miejscu przepływał przez prywatne włości i pozostało mi iść wzdłuż siatki, w towarzystwie rozszczekanego, acz tchórzliwego psa. Miał on swoich towarzyszy za siatką, jakaś dziewczyna otworzyła z domu automatycznie bramę, by wszedł - usłyszawszy zawołanie nie ociągał się długo. Wyszłam tym sposobem na drogę - najpierw dojazdową, później normalny asfalt, przy którym pojawiały się coraz liczniej zabudowania. Przystanku autobusowego jednak w okolicy nie było, postanowiłam więc iść dalej... A w najbliższej miejscowości znowu dalej, bowiem autobus miał mi jechać za około godzinę. Zrobiłam tylko użytek z drobniaków (teraz zaczęły mi ciążyć ;)) i zakupiłam batona i chrupki, pytając przy okazji ekspedientkę o rozkład jazdy jednego autobusu, którego nie zauważyłam na przystanku. Kobieta w swej życzliwości zadzwoniła aż do córki a potem do męża, zamykając na ten czas kasę i kierując ludzi do koleżanki obok :) Nie dowiedziałam się jednak od niej niczego, podziękowałam kilkukrotnie, na przystanku zorientowałam się, że rozkład jednak wisi... No więc poszłam znów przed siebie, a potem dalej i dalej, bo mijając kolejne przystanki wciąż miałam za dużo czasu do autobusu. Tak doszłam do Modlniczki, gdzie usiadłam na ławeczce i doczekałam wreszcie spóźnionego autobusu. Koooniec :)


czwartek, 26 września 2013

Wagary w Dolinkach Krakowskich

Wstałam troszkę później, niż zamierzałam, ale i tak wygrałam w tej porannej walce z samą sobą nieco więcej dnia, niż ostatnio mam w zwyczaju. W przeciwieństwie do ostatnich poranków, tegoż przedwczorajszego miałam odmienne plany na spędzenie dnia, zatem motywacja była lepsza. Postanowiłam bowiem jeszcze poprzedniego wieczora dać sobie oficjalne zezwolenie na dezercję z zajęć szkolnych, by wykorzystać ten czas odmiennie, lepiej - restartując się w jakichś miłych okolicznościach przyrody. Już od dłuższego czasu przekładałam to moje wyjście w teren, najczęściej z braku czasu lub braku sprzyjających okoliczności. Tym razem, kosztem wf-u co prawda, miałam do dyspozycji calutki dzień. Zbyt krótko, by wybyć w prawdziwe nieprzebyte leśne ostępy, ale wystarczająco, by wybrać się wreszcie w Dolinki Krakowskie.

Park Krajobrazowy Dolinki Krakowskie leży na północny zachód od Krakowa, w odległości może 20km... Wstyd się przyznać, ale jako rodowita Krakuska nigdy tam nie byłam. Czytałam za to wiele razy o tym urokliwym obszarze, w granicach którego leży siedem większych podkrakowskich dolinek jurajskich... Nie wiedziałam tylko, które z nich obrać za pierwszy cel i jak się tam dostać. Mieszkam w innej części miasta, okazało się zatem, że dojazd komunikacją miejską zajął mi około godziny. Szybciej byłoby busem jadącym z centrum miasta do pobliskich Krzeszowic, ale o tym dowiedziałam się będąc już w drodze. Postanowiłam dojechać do Kobylan i stamtąd rozpocząć wędrówkę Doliną Będkowską, później zaś wrócić Kobylańską.


W załamaniach, moja wyświechtana mapa okolic Krakowa jest już mocno nieczytelna. Gdy dojechałam zatem do Kobylan, postanowiłam upewnić się co do kierunku swojej wędrówki, zagajając przyjemnie wyglądającą starszą panią na przystanku. Bardzo żywo zabrała się za tłumaczenie mi, że mogę iść prosto i skręcić w lewo, ale tu jest duży ruch samochodowy, więc lepiej, bym poszła w lewo i później skręciła w prawo, by przy takim wielkim modrzewiu znów odbić w prawo... Wyobraziłam sobie szmat drogi przede mną. Poszłam więc wskazaną "przyjaźniejszą" trasą, plując sobie w brodę, że wysiadłam przystanek za wcześnie. Nic bardziej mylnego :) Po przejściu jakże skomplikowanych 200 metrów znalazłam się u wylotu Doliny Będkowskiej.

Dolina Będkowska

Wejście do doliny zapowiadało przyjemny spacer asfaltową drogą, wiodącą wzdłuż potoku Będkówka, pośród ciszy niezakłócanej przejeżdżającymi samochodami (zakaz wjazdu) i wszechobecnej zieleni. Z początku miałam minąć po drodze parę zabudowań i obiektów rekreacyjnych, na czele z gospodarstwem, w którym to utworzony jest kompleks okazałych stawów rybnych. Chciałam zrobić zdjęcie miłemu dla oka zestawieniu wody ze wzniesieniem porośniętym lasem w tle, jednak od stawów, prócz krzaczorów, pokrzyw i wartkiego potoku oddzielała mnie jeszcze siatka ogrodzenia. Dałam sobie zatem spokój i minęłam stawy, przy wjeździe do gospodarstwa robiąc im jedno tylko ujęcie. W dalszej drodze mijałam jeszcze pojedyncze budynki, w tym wyjątkowo urodziwą stajnię murowaną z kamienia, wystawioną aktualnie na sprzedaż, oraz dwie kapliczki ku pamięci poległych w walce.


Idąc doliną dalej, zza drzew zaczęły wyłaniać się pojedyncze formacje skalne. Wówczas już wiedziałam, że nie będę żałowała tego spaceru.


 Po drodze pozwoliłam sobie w pewnym momencie zboczyć na szlak żółty, wiodący przez Bramę Będkowską w stronę Doliny Kobylańskiej - wylatywał może gdzieś pośrodku niej. Ja jednak z założenia chciałam przebyć zarówno całą długość jednej, jak i drugiej doliny, teraz odbiłam na prawo tylko na chwilę, wiedziona ciekawością i chęcią dotarcia na jakiś punkt widokowy. Takowego nie odnalazłam, po drodze za to nie mogłam się oprzeć pokusie, by nie wleźć w osadzone na stromym zboczu schronisko skalne ;)



 Gdy po chwili trudów udało mi się wreszcie zdobyć wnękę, udałam się w stronę domniemanego punktu widokowego. Zboczyłam ze szlaku i wyszłam na łąkę, z której co prawda nie było widać samej doliny czy skał, za to roztaczający się sielski krajobraz był lekiem na poturbowany codziennością, zmęczony umysł.


Po krótkim relaksie na łące powróciłam na żółty szlak, którym na powrót dotarłam do Doliny Będkowskiej. Szłam niespiesznie, jednak pomimo lekkiego tempa i sprzyjającego podłoża biodro w którymś momencie przypomniało mi o Pcimiu ;) Nie miało mi to jednak tego dnia stanąć na przeszkodzie ku przejściu obu dolinek. Nie skupiając się na niczym, ot tak, idąc i przyjemnie nic nie myśląc, zmierzałam powoli ku Sokolicy. Wreszcie wyrosła pośród zieleni - jest to chyba najsłynniejsza skała Dolinek, no może zaraz obok Dupy Słonia ;) Jest charakterystyczna i nie idzie jej przegapić, z daleka widać jej potężną bryłę. Początkowo wydawało mi się, że ktoś się po niej wspina, ale szybko zrozumiałam, że widziana postać to figura matki boskiej osadzona w niszy skalnej na sporej wysokości.


Nieopodal niej znajdował się ośrodek wypoczynkowy, przepełniający w tym momencie okolicę dźwiękami bawiących się, rozwrzeszczanych dzieciaczków. Śmiechy i krzyki długo mnie odprowadzały, zupełnie mi to jednak nie przeszkadzało - wszystko to potęgowało tylko atmosferę przyjemnej laby i relaksu. Ciekawa byłam ponadto widokowi największego w okolicy wodospadu Szum i myśl o nim wypełniła moją czaszkę. Niedługo potem do niego dotarłam - nazwa wodospadu jest niesamowicie trafna, już z daleka słychać szum rozbijanej o kamienie wody. Wodospadzik okazał się mniejszy, niż przypuszczałam, ale to głównie chyba przez marne opady deszczu ostatnimi czasy. W każdym razie miejsce jest całkowicie dostępne dla oczu i stóp ludzkich, doskonałe na piknik :) Ja jednak z założenia tego dnia żywiłam się wyłącznie sucharkami (no, gryzłam też jabłko zdziczałej antonówki :)), postój miałam sobie urządzić nieco dalej.


Kolejnym interesującym mnie punktem na trasie była Dupa Słonia, słynna wśród wspinaczy skałka, na której wytyczone jest wiele dróg wspinaczkowych. Nie sposób ją było pominąć, choć nie stoi bezpośrednio przy drodze - na ścieżkę i kładkę nakierowały mnie kolorowe, artystyczne, spontaniczne malowidła :)


Przemieszczając się znów szlakiem niebieskim wiodącym przez dolinę dotarłam wreszcie do źródeł Będkówki. Niewielkie rozlewisko utworzone przy głazie, spod którego biła jedna ze strużek, były doskonałym pretekstem na umoszczenie się wygodnie (obok lisiej kupy) i spożycie kilku sucharków.





W międzyczasie, przeglądając mapę, moją uwagę zwróciła Jaskinia Nad Źródłem, która miała się znajdować powyżej mnie. Strome zbocze wzniesienia nie wyglądało zbyt przyjaźnie, postanowiłam jednak wydrapać się wyżej i jaskinię odnaleźć. Okazało się wyjątkowo proste (potem zauważyłam, że wiodła do niej ścieżka, schodząca skosem łagodnie w dół), natomiast zdążyłam po drodze oberwać w tył czaszki aparatem, profilaktycznie zawieszonym na szyi w stronę pleców. Wracając jednak do jaskini - była to niewielka, czarna dziura w skale, u jej stóp zaś było przygotowane palenisko. Bardzo przyjemne miejsce, muszę się tam kiedyś wybrać z R.


Jak już dotarłam pod jaskinię to oczywistością było, że muszę do niej wleźć. Żałowałam, że nie wzięłam ze sobą latarki, jednak łażenie w pozycji kucnej po mrocznych czeluściach ma swój urok :) Idąc w po omacku w całkowitych ciemnościach (nic nie jest tak czarne, jak nieoświetlone wnętrze jaskini) tylko raz zaryłam głową o jakąś wystającą skałę, później musiałam zejść całkiem do poziomu ziemi i na czworaka pokonać odcinek kilku metrów. Wspomagałam się przy tym robionymi na bieżąco zdjęciami z lampą błyskową, na podstawie których analizowałam otoczenie i parłam przed siebie :) Czułam jednak narastający niepokój - po pierwsze, z tak wąskiej szczeliny pozostawało mi jedynie wycofywanie się tyłem. Po drugie, gdzieś sprzede mnie dochodziło moich uszu nieustanne bzyczenie, jakby chmary owadów... Czy miał być to rój, czy muchy nad padliną - tak czy inaczej wątpliwa atrakcja, zatem zlana z duchoty potem (zero ciągu, jaskinia musiała nie mieć wylotu) postanowiłam zawrócić.


Po wyjściu z jaskini obeszłam skałę i ścieżką udałam się wyżej, gdzie jednak nie zobaczyłam nic ciekawego - ot, jakieś obrzeże pola uprawnego. Wróciłam pod jaskinię, gdzie nieusatysfakcjonowana poprzednio pokonaną w niej odległością, skusiłam się na ponowne wejście :P Tym razem posunęłam się dalej - dosłownie, bo pewien odcinek pokonałam czołgając się. Wreszcie powiedziałam sobie dość i zadowolona zawróciłam, bogatsza o kolejne zdjęcia ;)


Ubabrana na rudo zawróciłam na szlak, by, już przezadowolona, powędrować dalej doliną. Jej początkowy odcinek, który miałam teraz przemierzyć, nie zapowiadał jakichś szczególnych atrakcji - tak samo z resztą, jak późniejszy początkowy odcinek Doliny Kobylańskiej, którą miałam wracać. Chciałam jednak dotrzeć do jeszcze jednej jaskini na trasie. Szłam chwilę przez las, zastanawiając się, czy wyrobię w ogóle czasowo na powrót komunikacją miejską, nie odbiłam jednak na szlak zielony, który znacznie by mi skrócił drogę do drugiej doliny. Dotarłam więc w końcu do Jaskini Łabajowej. Co prawda leżała na terenie prywatnym, jednak wstęp był dozwolony, pod nią zaś kręciło się kilka wspinaczy. Postanowiłam nie zatrzymywać się na długo, tylko do niej zajrzeć. Była w stosunku do poprzedniej spora, za wejściem przytarasowanym gigantycznym głazem znajdowała się potężna komora - ewidentnie miejsce częstych spotkań okolicznych mieszkańców, bo podłoże usiane było szkłem. Było w niej przyjemnie chłodno acz zacisznie. Najbardziej wyobraźnię o pracowaniu skał wzmagał głaz przy wejściu... Kiedyś przecież musiał się oderwać.


Jaskinia była ostatnim punktem na pierwszym etapie wędrówki. Teraz miałam przedostać się przez wieś Bębło, łąki, pola i lasy do początku Doliny Kobylańskiej. Droga okazała się dość monotonna, pogoda już chwilę wcześniej wyraźnie się pogorszyła, teraz zaś na otwartej przestrzeni czułam przenikający mnie chłodny wiatr. W lesie było zaciszniej, za to dużo ciemniej - i gdyby nie totalne zresetowanie myśli, to powiedziałabym, że aura była dość przygnębiająca... Ale nie tego dnia :) Szło mi się dobrze i jedynym moim zmartwieniem było to, bym po powrocie do domu nie dopadła od razu lodówki ;) Reszta prowiantu bezpiecznie spoczywała w plecaku, przypominając o sobie przy każdym kroku. W rytmie grzechoczących sucharków dotarłam do doliny, a później przemierzyłam jej początkowy odcinek bez większego zachwytu.


Na tym odcinku nie było jednak tak całkiem nudno - robiłam zdjęcia drzewom, grzybkom, mijałam wracających ze skałek wspinaczy... I znalazłam coś, czego bym się w tamtym momencie najmniej spodziewała, a co rozbawiło mnie niezmiernie :) Otóż na drzewie przy ścieżce zobaczyłam coś wystruganego w drewnie... Sięgnęłam i oto w dłoń uchwyciłam eleganckie rękodzieło;P


Co mogło się wydarzyć później na trasie? Absolutnie nic. Po prostu weszłam w piękną część doliny, której zbocza usiane były skałkami o fantastycznych kształtach. Widoki naprawdę zacne, szkoda tylko, że pogoda nie była bardziej sprzyjająca i słońce nie rozświetliło nieco różnorodnej roślinności, jeszcze nie jesiennej, ale już dość "nieświeżej" po lecie. Na pewno na spacer w Dolinki Krakowskie znajdą się lepsze pory roku jak obecnie panująca... Ale nic, i tak nasyciłam się już tego dnia i nabrałam ponownie jakiejś tam mocy do życia :)


Pozostaje mi częściej odwiedzać takie miejsca, jak te - tym bardziej, że są na wyciągnięcie ręki... Może dzięki takim krótkim wypadom przetrwam jakoś ten niekorzystny okres :)