piątek, 25 października 2013

Zlot Reconnet jesień 2013

Od kilku dni wciąż żyję wspomnieniami zlotu forum www.reconnet.pl, na który to, po krótkich wahaniach, zdecydowałam się pojechać. Decyzja nie była łatwa z dwóch zasadniczych powodów: jestem w gruncie rzeczy pragmatykiem i muszę kalkulować, analizować, oceniać ryzyko, ważyć potencjalne zyski i straty - a tu było to wyjątkowo trudne do oszacowania, bo zwyczajnie nie wiedziałam, w co się pakuję ;) Na forum zarejestrowałam się w kwietniu, jednak byłam użytkownikiem nieaktywnym, inaczej - głównie biernie korzystającym z treści zawartych na forum. Co bowiem mogłam dodać od siebie na jednym z największych forów o tematyce survivalowo-bushcraftowo-różnej, kiedy to nic sobą pod tym kątem na razie nie prezentuję?... Jestem całkiem świeża i zielona w tym środowisku - jeszcze wiele lat minie, zanim będę mogła tak naprawdę z pełną świadomością stwierdzić, że wiem, jak wiele nie wiem... Na razie stoję dopiero u progu tej odmiennej rzeczywistości.

Jak to się zatem stało, że w ogóle na zlot postanowiłam się wybrać?... Ano, swoim zwyczajem śledziłam uważnie wątki zlotu dotyczące, w duchu zazdroszcząc i żałując, że nie znam tego środowiska. Z naprawdę niewieloma osobami dane mi było zamienić parę słów na forach - tym i młodszym bracie (http://bushcrafter.vipserv.org), na żywo pierwszy raz rozmawiałam z jego przedstawicielami zaledwie tydzień przed zlotem (czyli po decyzji o wybraniu się nań ;))... Poza tym czytuję regularnie parę szczególnie interesujących blogów o danej tematyce. Tak samo swoim zwyczajem w pewnym momencie nie wytrzymałam i postanowiłam troszkę na głos pozrzędzić - że bym się na zlot wybrała, ale dojazd mam kiepski... Heh, marne to było z perspektywy czasu - teraz już wiem, że na taki zlot mogłabym jechać i na drugi koniec Polski :) Ktoś mnie wówczas stuknął wirtualnie w głowę, skutecznie z resztą - odłożyłam wszelkie lęki i obawy na bok, obeszłam dookoła nie najlepszą sytuację finansową, poinformowałam mamę i przemilczałam temat przed chłopakiem, by go na zaś nie denerwować... I poczułam ekscytację silniejszą od wszystkich trosk i niepokojów, co było dla mnie najlepszym dowodem na to, że będę żałować, jeśli nie spróbuję... Więc pojechałam, zobaczyłam, wróciłam i na zawsze zapamiętam, że warto było :)

W kwestii dojazdu udało mi się porozumieć z innym Krakusem wybierającym się na zlot samochodem, Irolem. Miał z nami jechać ktoś jeszcze. Już to było dla mnie swoistym wyzwaniem - zaufać i wsiąść do samochodu obcego faceta, który jedzie w obce miejsce... Gdzie się podziała moja ostrożność i nabyty X lat temu brak zaufania do ludzi? Nie wiem, wiem tylko, że to było potwornym balastem i teraz wreszcie mogę złapać oddech i czuć się naprawdę swobodnie... Umówiliśmy się pod Galerią Kazimierz. Tam czekałam dłuższą chwilę (byłam przed czasem), wreszcie przez telefon zostałam poproszona o obrócenie się w prawo. Klasyczny odruch - lewo, refleksja, prawo - i namierzyłam wzrokiem sporą zagraniczną terenówkę. Wysiadł z niej Irol, mężczyzna odziany w moro (pierwsze skojarzenie - rangers jakiś :P), przedstawiliśmy się sobie, moje bagaże zostały zapakowane i usadowiłam się w imponującym samochodzie po lewej stronie kierowcy (dziwne uczucie:)). Czekaliśmy jeszcze na NumLocka, którego Irol namierzył na przejściu dla pieszych, znów krótkie przywitanie i jedziemy po kolejnych na dworzec autobusowy... Tak poznałam pozostałych towarzyszy jazdy, Soohy'ego wraz z kolegą. Tego dnia miałam jeszcze poznać tylu nowych ludzi...

Na podbój Śląska pojechaliśmy przez Olkusz, w sumie dość niespiesznie. Za ten czas miło rozmawialiśmy sobie o sprawach wszelakich, zastanawialiśmy się też, gdzie nas wywiezie nawigacja "zjechałeś z trasy - nowa będzie lepsza"... A że śląskie drogi okazały się rozkopane i pozamykane, nie obeszło się bez zignorowania barier na jakimś zamkniętym odcinku i jechania przez park ;) Najwięcej szukaliśmy odpowiedniego dojazdu do Pogorii IV - zbiornika wodnego, na którym znajdowała się wyspa stanowiąca nasz cel podróży. Wreszcie dotarliśmy pod sam brzeg, wysiedliśmy, wzięliśmy bagaże... Nastał już wieczór, z czarnej i cichej wyspy ku memu zaskoczeniu nie było słychać nawet szmeru, w pewnym momencie pośród zarośli przebiły się światła latarek zmierzających ku nam zlotowiczów. Przeprawili nas oni przez kanał pontonem, przywitali jak swoich i zaprowadzili na miejscówkę. Pasikonik, poznany tydzień wcześniej w Beskidzie Śląskim, pomógł mi się zaklimatyzować - w tym znaleźć miejsce na rozłożenie swoich gratów i zrobienia zadaszenia z poncha, zrobić to zadaszenie, wreszcie trafić do ogniska i poczuć się tam nie tak całkiem już obco :) Tu oczywiście wystąpiła seria przywitań i uścisków dłoni, po czym... No właśnie, tu wszystko zaczyna się zlewać :D

Nie umiem powiedzieć na podstawie własnych wspomnień, co kiedy się działo. Mogłabym się wspomóc relacjami, które pojawiły się na innych blogach, cudzymi zdjęciami - bo własnego aparatu zapomniałam wziąć - ale skoro tak, to wolę pozostać przy tym gigantycznym chaosie panującym w mojej głowie, bo jako całokształt mi nie przeszkadza, a nawet pozostawia przyjemne poczucie, że się działo... ;) Bo działo się wiele. Były rozmowy z ludźmi, których do tej pory kojarzyłam z czytanych blogów, forum lub też nie kojarzyłam wcale, były sprośne kawały i przednie zabawy mocno wstawionych już zlotowiczów, były trunki wszelkiego rodzaju, smaku i procentowości, przekąski na ciepło i zimno, cały stół zastawiony najrozmaitszymi specjałami i przysmakami - w tym czosnek niedźwiedzi, mazidła, grzyby, sosy, syropy, smalce i smarowidła, wreszcie coś, co okazało się dla mnie chyba największym zaskoczeniem degustacyjnym - sało ;D Od stolika w pewnym momencie oderwało mnie pojawienie się jubileuszowego tortu - był wyborny, a jedzenie go "z ręki" dopełniało poczucia swojskości. W wyjątkowo zacnym towarzystwie nie można się było poczuć nieswojo i skrępowanie - muszę przyznać, że dawno nie czułam się tak dobrze i normalnie... Nie musiałam przejmować się niczym z tych rzeczy, które normalnie w życiu codziennym mnie ograniczają. Zero wrogości, uprzedzeń i zimnego dystansu ze strony otoczenia, za to wszechstronna życzliwość, pogoda ducha i wyśmienite nastroje podsycane mało wysublimowanymi, rubasznymi dowcipami w przeważającej mierze męskiego grona... Jeden ze zlotowiczów był po zlocie ciekaw kobiecego spojrzenia na sprawę - ano, swoją opinią zaskoczyć nie mogę, niczym mnie Panowie nie zgorszyliście i nie rozwaliliście na tyle, bym miała umrzeć ;P Jedyny uszczerbek na zdrowiu, jaki zaznałam, to trwałe wrycie się w głowę pewnych tekstów ;] ("namówiłeś mnie, ty to umiesz zagaić", "ty chu*u", "gdzie jest krzyż", "ludzki* pan, kopnął a mógł zabić" i tak dalej, ponadto nie mogę zapomnieć m.in. o skórzanych stringach z ćwiekami od wewnętrznej ;)) A, no i nie mogę nie wspomnieć o tym, że odchorowuję teraz w domu spontaniczną kąpiel w ubraniach w wodach Pogorii;) Bo takowa miała miejsce następnego dnia, poprzedzona skonstruowaniem przez kilku panów wyśmienitej jednostki pływającej Doris. Tak, następnego dnia działo się tak wiele, że po prostu nie da się tego wszystkiego opisać... Po prostu, atmosfera była przednia, a kolejnych zabawnych sytuacji, pogawędek, nowej dawki czarnego humoru, ciekawych napojów i specjałów, wreszcie posiadówy przy całodobowym ognisku nie brakowało :)
Nie potrafię niestety napisać w tym temacie nic choć trochę bardziej poukładanego czy dobitniejszego. Tak naprawdę prawdziwie wymowne są zdjęcia powstałe podczas imprezy - również te nieopublikowane ;), czy też filmiki udostępniane przez zlotowiczów na forum. W gruncie rzeczy nie żałuję, że nie wzięłam aparatu - ilość zdjęć jest powalająca, jakość wyśmienita, obrazy trafnie wywołują konkretne wspomnienia - i to one są najważniejsze, wciąż żywe i niezmiennie cieszące buzię, a nie przynudnawe słowo pisane ;)

Zakończę zatem tylko w takim duchu, jak zaczęłam - tj dnia trzeciego, po jajecznicy, kawie, sesji zdjęciowej i ogarnięciu siebie i wyspy, większości towarzystwa zebrało się na powrót mniej więcej o podobnej porze. Gdy już wszyscy chętni wraz z bagażami i śmieciami zostali przeprawieni na właściwy brzeg, porozchodziliśmy się grupkami z uśmiechami na twarzy - i nie wierzę, by ktoś z towarzystwa nie zechciał się wybrać za pół roku na zlot wiosenny ;)



Dziękuję pięknie Organizatorom za przygotowanie naprawdę zacnej miejscówki i ogarnięcie wszystkiego w pięknym stylu (komu nie było dane docenić widoków roztaczających się z szaletu, niech żałuje ;)), Kuchmistrzom za przepyszne wędzonki, gulasz, rosół, placki, korzonki, jajecznicę, kawę czarną jak noc i słodką jak grzech, Smakołykozapewniaczom za słoiczki, pojemniczki i buteleczki z wszelkimi specjałami na stole i pod stołem, Drwalom za niegasnący ogień, Budowniczym i Majstrom za jednostkę pływającą i wędzarnię, Rozmówcom za głębokie rozmowy i pogawędki o wszystkim i niczym, Mistrzom i Nauczycielom za wymiar dydaktyczny imprezy, z którego też dane mi było skorzystać, Dobrze Radzącym za dobre rady, Bawiących za ich niezapomniane teksty i czyny, Fotografom za genialne zdjęcia (które bezczelnie zgromadziłam w swoim komputerze ;)), Chomikowi za niestrudzoną konwersację i słodkie uszka, Latającej Myszy - za to, że we mnie nie przywaliła, Wszystkim Pozostałym, za to, że przyczynili się do takiej a nie innej atmosfery zlotu... I jeszcze osobne podziękowania Agacie, dzięki której kąpałam się w październiku i nie musiałam potem siedzieć w przemoczonych ciuchach czy też latać z gołą dupą ;P, której też smalczykiem i grzybkami raczyłam się po zlocie w domu;)

Dzięki, ludzie Reconu! :)


*ludzki, cholera, LUDZKI nie dobry -jak mogłam pomylić! :D

czwartek, 24 października 2013

Odpowiedź... Czy aby?

Pewien człowiek zadał mi pytanie w kontekście swoich rozważań, czy mam jakieś konkretne pomysły na realizowanie celu, wypunktowanego w założeniach... Zaskoczył mnie mocno i nie do końca wiedziałam, jak podejść do tematu:) Zabrałam się zatem za odpowiedź, pisząc początkowo o tym, że nie wiem co mam napisać, później o tym, co mnie zainspirowało i niezmiennie inspiruje, w różnych kwestiach i różnym stopniu nasilenia... I tak przypadkiem powstał ten post :)

Otóż przechodząc swego czasu mocny kryzys osobowościowy, powodowany po części depresją zimową, po części silnym odczuwaniem marazmu życiowego i swoistego "bólu istnienia", zwątpiłam we wszystkie moje dotychczasowe ideały i zwątpiłam w prawdziwość marzeń. Tych o dobrej pracy, własnej, prężnie działającej firmie i tak dalej... Może nie tyle w nie zwątpiłam, co zadałam sobie pytanie, po co mi to wszystko, czy da mi to satysfakcję. Zrozumiałam, że nie, że to tylko będzie pewien etap w mojej drodze ku osiągnięciu prawdziwego celu - spokoju, ciszy i harmonii. Wtedy zaczęłam intensywnie szukać czegokolwiek - a z racji ogólnych wyobrażeń szukałam czegoś o tematyce przyrodniczej, wiejskiej. Tak trafiłam na blogi kilku babeczek, które z miasta przeprowadziły się na wieś, by tam uczyć się tak naprawdę życia od nowa. Różne to kobitki były, ale jedna z piszących zaimponowała mi szczególnie i udowodniła zdawaną na blogu relacją z codzienności, że można porzucić wszystko, co pozornie ważne, na rzecz prostego, harmonijnego życia... Kobieta owa uzbierawszy trochę oszczędności (nie wnikałam w szczegóły) zakupiła wraz z inną siedlisko na Podlasiu i tam też się przeprowadziły, by określić swoją rzeczywistość zupełnie na nowo. Praktycznie własnymi rękami ogarnęły obejście, wyremontowały starą chałupinkę... Krok po kroku śledzę ich zmagania - z budową pieca chlebowego, hodowlą zwierzyny, odnawianiem starych mebli, ponownym zagospodarowywaniem nieprzyjaznej gleby, rąbaniem drwa przytaszczonego wcześniej z lasu, który w porozumieniu z leśniczym oczyszczają z drobnicy. Obserwuję to ich życie i marzę o czymś podobnym... A co najważniejsze widzę, że to jest całkiem realne. Że taki tryb życia jest możliwy, że poczyniona inwestycja zwraca się a gospodarstwo zaczyna pracować samo na siebie. No, może troszkę teraz uogólniam, można mnie zbesztać, że wszystko zbyt kolorowo widzę, że to tak naprawdę harówa od rana do nocy - a ja po kolejnym dniu przesiedzianym przed telewizorem tęsknię właśnie do takiego prostego życia, pracy i zmęczenia, które przynosi człowiekowi satysfakcję...

Moje dziesięć założeń na razie pozostaje w sferze marzeń, ale na ten moment jestem przekonana, że osiągalnych. To mi pozwala spać w miarę spokojnie :) Jeśli jednak miałabym się tak nad każdym pochylić, to mogłabym o każdym z nich pisać odrębne, niekrótkie posty... Może kiedyś. Tymczasem ograniczę się do bardzo ogólnego streszczenia.

Pisząc o "częściowym samoutrzymaniu" miałam na myśli pracowanie gospodarstwa na siebie samo. Zarówno pod względem finansowym, jak i stworzeniem swoistych ciągów, gdzie każdy efekt będzie zarazem zaczynem jakiegoś kolejnego procesu. Przykłady? Finansowo to chciałabym osiągnąć w pewnym momencie nadwyżkę niektórych produktów gospodarstwa - tak, bym mogła sprzedawać to przez internet czy na lokalnym rynku, ale też by wciąż pozostawało to zajęciem "przy okazji", nie priorytetowym. Rozpatrywałabym też opcję utworzenia czegoś w rodzaju gospodarstwa agroturystycznego, ale bardzo ostrożnie podchodząc do tematu. Jeśli zaś chodzi o te "ciągi", to, że tak to obrazowo ujmę, na zasadzie krowa-nawóz-uprawa-kompost, dosłownie podstawy funkcjonowania normalnego gospodarstwa, z maksymalnym wielokrotnym wykorzystaniem materii, przy minimalnych stratach i minimalnym dodatkowym nakładzie sił i środków (tu też polecam zapoznać się z ciekawą bezorkową metodą uprawy ziemi).
Nie wiem, czy udałoby mi się osiągnąć powyższe i równocześnie zachować spokój i szczęście, gdybym nie miała jakiegoś zaplecza finansowego... Nie mam pojęcia na ten moment, czy pomysł z własną firmą wypali - jeśli tak, to dane mi się będzie o tym przekonać dopiero za paręnaście lat, bo tyle mniej więcej musiałabym przewidzieć czasu na rozkręcenie własnego biznesu na tyle, bym mogła więcej siedzieć w domu jak w firmie. Nie mogę zatem na tym opierać całokształtu marzeń... Myślę jednak o czym innym, jako o realnej możliwości zapewnienia stałego źródła przychodu. Chodzi mi tu o inwestowanie w nieruchomości lub ziemię. Mając np. własne mieszkanko gdzieś w jakimś mieście, gdy się równocześnie mieszka gdzie indziej, można owo mieszkanko wynajmować i tak ma się ten +/- 1000zł miesięcznie zapewnione. Nawet, jakby kozy zjadły mi całą uprawę i pozdychały z przeżarcia, to taki 1000zł pozwala przetrwać bez wyprzedawania wszystkiego dla ratowania bytu. Kurczę, no tu plany mam dość skonkretyzowane i mogłabym o nich pisać i pisać... Ale po co, jeszcze coś nie wypali ;)
Rozwinę jeszcze może uniezależnienie od sieci wodociągowo-kanalizacyjnej i alternatywne źródła energii. Cóż, w realiach polskich stuprocentowo wykonalne to nie jest, przyłącz tak czy inaczej trzeba mieć, alternatywnymi rozwiązaniami można się co najwyżej wspomagać. No ale przecież nikt mi nie zabroni maksymalnie wykorzystywać wody deszczowej, wykopać studni głębinowej, pozyskiwać ciepła z ziemi, używać roweru zamiast samochodu, oszczędzać prąd i tak dalej... Myślę, że wystarczy pójść na pewne "ustępstwa", zrezygnować z jakiejś części wygód cywilizacyjnych, by nie mordując się w brudzie i smrodzie żyć sobie spokojnie i normalnie. Docelowo pewnie bym chciała mieć przy domu ekologiczną oczyszczalnię ścieków, staw pełniący m.in. funkcję zbiornika retencyjnego na wodę deszczową, może parę innych bajerów - jak tylko będą się w jakikolwiek sposób opłacać.
Pozostałych punktów chyba rozwijać nie ma sensu, bo zdają się być dość jasne same w sobie... Heh :) Jak sobie pomyślę, że to miała być z początku krótka odpowiedź na PW to aż mi głupio ;)


Na sam koniec wspomnę jeszcze tylko o paru praktycznych inspiracjach z blogów, które czytuję: piecu chlebowym i ściennym, suszarni słonecznej, pasiece, "sadzeniu" i sianiu pod słomą... Ludzie mają naprawdę ciekawe i praktyczne rozwiązania, miałam szczęście przeczytać o kilku interesujących pomysłach, które mam nadzieję kiedyś urzeczywistnić na własnym kawałku świata :)



Jeśli to czytasz, to wybacz, że tak mało konkretnie i beznamiętnie... Pozdrawiam :)

wtorek, 15 października 2013

Beskid Śląski. Trzy dni, tysiące wrażeń.

Samotnie

Punkt 5:00 dzwoni budzik. Za oknem jeszcze ciemno, przejaśniać się zacznie za jakieś pół godziny. Leżę chwilę, zamroczona jeszcze żywymi, irracjonalnymi sennymi kreacjami umysłu, wreszcie wstaję. Najwyższa pora, w końcu po szóstej mam busa do Bielska Białej, umówiłam się z ludźmi na stacji... Kolejne minuty upływają na zbieraniu się bez większego ładu, jedzeniu, dopakowywaniu ostatnich rzeczy na wyprawę, sprawdzaniu jeszcze raz połączeń i namiarów na miejscówkę. W którymś momencie już widzę, że na najbliższego busa na dworcu nie zdążę. Obczajam kolejne połączenia. Nie bardzo wiem, skąd owe busy odjeżdżają - normalnie, z płyty dworca RDA czy spod Galerii? Trzeba by być na miejscu ciutkę wcześniej, żeby się zorientować w sytuacji. Wychodzę z domu z nikłą nadzieją, że zdążę na autobus odjeżdżający o ósmej. Będę jechała pewnie tym jadącym 40 min później, jak go znajdę. Umysł zaprzątnięty mam myślami dotyczącymi rychłego poznania obcych mi na razie osób. Do tej pory zamieniłam dosłownie parę zdań przez telefon z jednym z nich, z innym parę słów na forum - ale ten się akurat rozchorował i nie jedzie. Niewiele wiem o nich, z wzajemnością z resztą. Wiem, że są facetami lubiącymi wyjść sobie w teren, z zainteresowaniami w jakiś sposób oscylującymi wokół tematyki bushcraftu, survivalu, łazikostwa - zwał jak zwał. To jest pasja, która zjednoczyła ich na forum, na którym przypadkiem znalazłam się i ja... Jacy będą? Dogadamy się czy będę czuła się koszmarnie skrępowana? Będzie fajnie czy drętwo tak, że będę chciała stamtąd uciekać czym prędzej? Oczywiście zakładając, że nie ucieknę zanim ich w ogóle poznam ;)... Ale nie. Chcę ich poznać i chcę wyjść w góry. Będzie co będzie. Wsiadam w spóźniony autobus po ósmej i kawałek przed jedenastą jestem w obcym mieście.

Po drodze wysyłam sms-a, że dotrę później i żeby na mnie nie czekali. Na miejscu orientuję się w możliwościach dojazdu w pobliże miejscówki - Panowie wyszli już na szlak w stronę Klimczoka, ale Pasikonik, z którym jestem w kontakcie, proponuje, że na mnie poczekają. Okazuje się, że mogę miejskim autobusem podjechać pod Szyndzielnię - stamtąd miałabym już tylko kawałeczek na sąsiedni Klimczok. Tam też się umawiamy.

Autobus dowozi mnie do podnóży góry. Nie wiem czemu myślałam, że wyjedzie wyżej... Mogłabym wyjechać kolejką linową, ale nie zamierzam wydawać pieniędzy na taką "atrakcję". Wchodzę na czerwony szlak i w momencie dostaję zadyszki. Plecak nie waży 200 kilo, staram się zawsze maksymalnie ograniczyć się do niezbędnego minimum, ale tym razem mam cięższy i cieplejszy śpiwór, poza tym więcej jedzenia; we wskazanej miejscówce spędzę pierwszą noc, co do drugiej w terenie się zastanawiam, z resztą i o trzecią bym się pokusiła gdyby nie to, że nie wywiązałam się na czas z pewnego zadania i będę musiała wrócić wcześniej, by je dokończyć. Dwie noce to i tak dużo, tyle jeszcze w terenie nie byłam... Dysząc jak parowóz pędzę pod górę, martwiąc się, że mężczyźni będą musieli zbyt długo czekać na spóźnialską kobitkę. Po drodze próbuję znaleźć jakieś dogodne kijki dla ułatwienia wędrówki, tracę przy tym sporo czasu - powolni spacerowicze zostawiani w tyle już chwilę później mnie mijają, i tak wciąż i wciąż... Wreszcie mam kijki i zasuwam jak mogę, ledwo łapiąc oddech. Żeby więcej jak godzinę czekać nie musieli. Po drodze zatrzymuję się jednak na zrobienie kilku zdjęć, nie mogę sobie tego odmówić - świat wokół mnie jest niewypowiedzianie piękny. Bukowy las kipi wszystkimi odcieniami żółci, pomarańczu i złota, ściółka usłana jest rudym, miękkim dywanem, słońce przebijające się zza rozświetlonych koron i osrebrzonych pni rzuca na ścieżkę rozbiegane cienie. Czasem tylko pomiędzy drzewami jest większy prześwit - taki, że da się zobaczyć zbocze innej góry, niejednorodną plamę barw i faktur na tle błękitnego, prawie bezchmurnego nieba.


Do szczytu docieram czerwona i zdyszana. Krajobraz nieco się zmienia, pojawiają się trawy i więcej sosen. Docieram wreszcie do miejsca, gdzie kończy się trasa kolejki. Miejsce to przepełnione jest ludźmi, powietrze przesycone beztroską i kiczowatą muzyką z radia oraz zapachem grillowanych kiełbas. Na straganach z pamiątkami można dostać wszystko, związane z górami i nie tylko. Ot, taki urok popularnych turystycznie i łatwo dostępnych miejsc...


Idę dalej, na Szyndzielnię. W którymś momencie między mną a facetem z psem wywiązuje się miła pogawędka. Dowiaduję się, że facet, póki mieszkał niedaleko, co tydzień jeździł po tych górach rowerem. Teraz stara się tu przyjeżdżać z psiną, kiedy ma wolne w pracy - a pracuje w branży piwowarskiej, po imprezach gdzieś trzeba się zdetoksykować ;) W trakcie rozmowy docieramy pod schronisko na szczycie. Zachodzimy do niego ścieżką od tyłu, jednak kończy się ona nad wysokim murkiem. Próbuję po ogrodzeniu zejść na dół, facet z psem rezygnuje od razu i obchodzi schronisko dookoła. Wkrótce daję sobie spokój i idę w jego ślady.


W schronisku w toalecie uzupełniam wodą pustą już butelkę, w plecaku mam jeszcze 1,5l, ale skoro jest okazja, to wolę potem nie żałować, że nie skorzystałam. Później kieruję się już prawie prostą drogą na Klimczok, różnica wysokości pomiędzy szczytami jest niewielka. Po drodze skuszona masą orzeszków bukowych rozdeptywanych na ścieżce próbuję ich pierwszy raz w życiu. Wcześniej nie wiedziałam nawet, jak wyglądają. Smakują trochę jak młode orzechy laskowe, smaczne. Wreszcie wychodzę na szczyt... Jestem nieco zdziwiona, docieram na trawiastą polanę pełną turystów, naprzeciw niej jest kolejne wzniesienie, pomiędzy niecka wykorzystana jako stok narciarski. No ale jestem na Klimczoku... Rozsiadam się na trawie i czekam na Panów - w międzyczasie okazało się bowiem, że dotrę na szczyt przed nimi. Czekam... W kolejnym telefonie dowiaduję się, że Panowie dotarli i siedzą pod schroniskiem. Patrzę z przerażeniem przed siebie - schronisko znajduje się na przeciwległym zboczu, z mojej perspektywie koszmarnie stromym. No nic, trzeba podnieść zad i ruszyć naprzeciw nieznanemu :)


Pod schroniskiem wyciągam telefon i szukając zasięgu, rozglądam się nieznacznie na boki... Dwóch facetów odzianych moro siedzi niedaleko i spogląda na mnie. Uśmiechamy się do siebie, już wiemy że my to my ;) Poznaję towarzyszy dalszej wędrówki, Pasikonika i Johnny'ego. Jestem zaskoczona brakiem trzeciego, choć generalnie słyszałam już różne wersje na temat ilości osób mających brać udział w wypadzie - kolega forumowy, ten co się pochorował, nie chciał mnie chyba straszyć, że będzie aż tylu samców ;]

 ...I w większym gronie :)

Na Klimczoku siedzieliśmy sobie jeszcze chwilkę, wypiłam herbatkę i zebraliśmy się do dalszej drogi, na miejscówkę, gdzie miał czekać na nas Kamykus ze swoją psinką. Po drodze dowiedzieliśmy się, że ktoś już chyba nas uprzedził, z miejscówki dochodziły jakieś głosy... Kawałek szliśmy szlakiem, później Johnny poprowadził nas stromym zboczem na przełaj lasu - był tu tydzień wcześniej i szedł na pamięć, choć nawigacja w telefonie Pasikonika uparcie wskazywała, że z miejscówką lekko się rozmijamy ;) Johnny się jednak nie pomylił i dotarliśmy wreszcie do celu. Kamykus z psiną Azą faktycznie nie byli sami - przy ognisku zastaliśmy też czteroosobową ekipę z psem groźnie wyglądającym, acz o wyjątkowo przyjaznym usposobieniu:)


Z ekipą zapoznaliśmy się i zasiedliśmy wokół ogniska z przyjaznym nastawieniem. Wydaje mi się, że nie przeszkadzaliśmy sobie wzajemnie. Do nas dołączył jeszcze brat Kamykusa. Co mogę powiedzieć o tym wspólnym biwakowaniu?... Tak wiele, że aż nic ;P Wszyscy pojedli, popili, pośmiali się i pogadali, nawet psiny całkiem dobrze się dogadywały (Aza wyraźnie wpadła Butchowi w oko). Ognisko paliło się do późna, poszłam spać koło 1 w nocy... Miałam dylemat, gdzie się rozbić ze swoimi gratami - w szalenie urokliwej chateczce - która w środku posiadała wszelkie luksusy, jak klepisko, pięterko na spanie, w miarę niedziurawy dach, okno a nawet niesprawny piecyk - czy po prostu przy ognisku, pod gołym niebem. Zdecydowałam się na tą drugą opcję, podobnie jak Johnny i jeden z kolegów z drugiej ekipy. Pozostali spali w chatce, namiocie i pod pałatkami WP - co kto wolał i miał. Noc była ciepła, niebo rozgwieżdżone, delikatny wiatr strącał kolejne liście i orzeszki... Towarzyszyły temu miarowe chrapanie ;), niuchanie rozbudzonego czymś Butcha i chwilowe okresy wzmożonej aktywności niektórych obozowiczów :), jakieś odległe ryki i szczekanie obcego psa, szmer koron drzew.


Noc, choć krótka i nie do końca przespana, była wyjątkowo przyjemna. O piątej obudziły mnie rozmowy dwójki z drugiej ekipy, pół godziny później, gdy zadzwonił budzik, otworzyłam całkiem oczy i nie wzgardziłam zaproponowaną herbatą. Stopniowo wybudzało się pozostałe towarzystwo. Po śniadanku nasza ekipa posiedziała jeszcze dłuższą chwilę, w końcu zebraliśmy się i ruszyliśmy z powrotem na Klimczok.


Brat Kamykusa opuścił nas wcześniej, sam Kamykus z Azą i Pasikonik na szczycie mieli odbić na Bielsko, nie mogąc sobie pozwolić na dłuższe pozostanie w terenie. My z Johnnym zdecydowaliśmy (no dobra, wymusiłam tą decyzję :P) udać się czerwonym szlakiem na Kotarz, przekimać gdzieś w terenie kolejną noc i w poniedziałek wrócić do Bielska, zahaczając po drodze o Błatnią. Po posileniu się i popiciu przy schronisku na szczycie, zrobiliśmy sobie wspólne zdjęcie, pożegnaliśmy się i poszliśmy w swoje strony...


 Nasz szlak wiódł zboczem w dół aż do Chaty Wuja Toma. Czas przyjemnie mijał na pogawędce, potykaniu się i podziwianiu widoków; później Johnny narażony był na moje liczne zatrzymania w drodze pod górę, gubienie kijków, zapominanie o aparacie... Na szczęście kolega myślał za mnie :P W drodze na szczyt, który okazał się nie tym szczytem, co trzeba, pozwoliliśmy sobie na jeden dłuższy odpoczynek z pięknym widokiem na rude zbocza naprzeciw nas.


 Słońce powoli miało się ku zachodowi, a Kotarz wciąż był przez nas niezdobyty. W końcu jednak się to udało i nieco poniżej szczytu zeszliśmy w las w poszukiwaniu odpowiedniej miejscówki na nocleg. Był zupełnie inny od tego, który widzieliśmy idąc szlakami, czy wcześniej, na pierwszą miejscówkę... Poryty dolinkami, poprzerzucany kamieniami i fragmentami skał - magiczny. Jeszcze bardziej wydał się taki po zapadnięciu zmroku... Wcześniej jednak Johnny uszykował eleganckie palenisko ze swoistym ekranem cieplnym, pomógł też, gdy straciłam wenę w rozbijaniu swojego poncha. Później rozpaliliśmy ognisko, zjedliśmy po kanapce z pieczonym boczkiem i trochę kabanosów, popijając piwem i herbatką miętową. Wokół nas kręciło się parę ciekawskich lisów. Siedzieliśmy jeszcze chwilę przy ogniu dopóki nie zmogły nas zmęczenie i senność. Każdy wpakował się do swojego spanka i tak dospaliśmy rana, nie niepokojeni odgłosami lasów (za to zafundowałam Johnny'emu trochę pochrapywania :D).


Rano wskrzesiliśmy nasze ognisko na nowo, już nie idąc na łatwiznę (wieczorem po prostu podpaliłam chusteczkę). Wilgotność powietrza była spora i chwilkę nam zeszło, właściwie mój wkład w rozniecanie ognia ograniczył się do dmuchania a potem dokładania drewna. Posililiśmy się i zebraliśmy (też niewcześnie) w dalszą drogę.


Czekało nas zejście do Brennej, gdzie planowaliśmy zrobić małe zakupy. Tam też nad rzeczką rozsiedliśmy się na chwilę, nabierając sił i ochoty na kolejne podejście, na Błatnią. W drodze pod górę musiałam zorganizować sobie nowe kijki, wraz z nimi zdobyłam kolejne skaleczenia na podziubanych dzień wcześniej łapach ;) Motywacji do lezienia pod górę nie miałam prawie żadnej, gdyby nie towarzystwo Johnny'ego, dałabym sobie spokój z tą górką, najprawdopodobniej na Kotarz też bym się nie dowlekła... No więc w końcu udało nam się na ów szczyt dotrzeć. Pogoda nie była już taka szałowa jak dzień wcześniej, z resztą na rozwalanie się na łące nie było czasu, musiałam o przyzwoitej porze dotrzeć do Krakowa... Nie napiłam się nawet gorącej herbatki, jak mi się marzyło, bo wrzątek w schronisku kosztował złotówkę a ja płacić nie zamierzałam. Zjedliśmy jeszcze po wafelku i kukurydzę z puszki, po zebraliśmy się do schodzenia w stronę Bielska.


Na przystanek autobusowy wskazany prze Kamykusa dotarliśmy minutę przed autobusem, idealnie :) Z rozpędu wsiadłam z kijkami, których pozbyłam się dopiero w okolicach dworca. Tam, w oczekiwaniu na mój autobus do Krk, zjedliśmy z Johnny'm po megaburgerze (czyli mała bułka z podwójnym mięsem, w przeciwieństwie do big burgera, który miał dużą bułkę i małe mięsko, co z resztą przez pomyłkę otrzymaliśmy) - był przepakowany surówką i miał mięso mało mięsne. Później pozostało się nam pożegnać i rozejść - ja do autobusu, Johnny na pociąg... Opuściłam Śląsk, zmęczona i wypoczęta, śmierdząca, rozczochrana i uśmiechnięta, zadowolona z pierwszej trzydniowej wędrówki, w zacnym towarzystwie w dodatku :)




Wszystkim Panom dziękuję za ciepłe przyjęcie i miłe towarzystwo :) Rozbawiło mnie Wasze gonienie Burków , gdybanie o miseczkach, łapanie za słówka i lisy rzucające się do gardeł, spodobała mi się gwara śląska, ujęła miłość do psa, zafascynowały historie z życia... Dziękuję Wam za ten czas, który pozwoliliście mi spędzić w swoim towarzystwie i w tak fantastycznych okolicznościach przyrody. Dzięki za kanapkę, boczek i napoje z francuskiej racji, za wspólne myślenie nad mapą i za wskazanie potencjalnych miejsc noclegu czy dojazdu komunikacji miejskiej, dzięki za dzielenie się wszystkim - bułkami, batonikami, winogronami i doświadczeniem przy rozbijaniu poncha, wiązaniu supełków, posługiwaniu się nożem i rozpalaniu ogniska:) Za rozmowy poważne i te trochę mniej, za wspólne dyszenie pod górkę... Za wspólnie spędzony czas, dzięki Wam ;)

niedziela, 6 października 2013

Jak matka z córką...

Obiecując ostatnio mamie wspólny spacer w weekend, miałam wątpliwości co do jego przebiegu. Z mamą dawno nigdzie nie chodziłam, w ogóle oddaliłyśmy się od siebie... Dodatkowo obawiałam się frustrującego mnie powolnego tempa i wyrażania przez nią ciągłych obaw związanych z moimi nowymi zainteresowaniami. W domu notorycznie muszę wysłuchiwać jej wątpliwości, porad i prób przekonania mnie do swego, denerwuje mnie to okrutnie. No ale, z drugiej strony... Mama jest osobą przepracowaną i należy jej się odpoczynek, relaks inny niż odmóżdżająca sesja telewizyjna i łóżko. Wiem przy tym, że sama nie ma już w sobie ani kapki energii witalnej, a już na pewno nie na tyle, by wyjść pewnego razu z domu ot, tak, dla siebie. Zaproponowałam jej wspólny spacer, kopiąc się w duchu w kostkę - "co ty robisz? zmarnujesz dzień, mogłabyś go spędzić całkiem poza domem, w terenie, w swoim tempie, jak lubisz...". Z drugiej strony tak właśnie trzeba było postąpić, czułam to. I dobrze się stało :) Pomijając już oczywiście uboczne profity w postaci wzmożonej aktywności mamy przez cały tydzień "dla rozchodzenia", czego efektem było wychodzenie mi z psem na spacery B), ten dzień okazał się dla nas wyjątkowo przyjemny. Gdzieś tam znalazłam w sobie nieco przykurzoną sympatię i zrozumienie dla mamy, dokopałam się też do dziwnie dużych pokładów cierpliwości, co do których byłam przekonana, że uległy już wyczerpaniu. Dostosowywanie się do jej możliwości nie ograniczyło mnie, jak się spodziewałam; przeciwnie, czułam się szczęśliwa i zadowolona... A dziś była zupa grzybowa :)

Na cel obrałyśmy sobie dnia poprzedniego Dolinę Mnikowską i rezerwat Zimny Dół, znajdujące się na zachód od Krakowa, na terenie Tenczyńskiego Parku Krajobrazowego. Dolinę Mnikowską mama odwiedziła raz, jeszcze będąc za młodu w harcerstwie. Czyli, jakby nie liczyć, dobre parędziesiąt lat temu. Pamiętała tylko, że jest tam pięknie... Sceptycznie się na tą trasę zapatrywałam - ok, sama chciałam tam kiedyś zajrzeć, ale bardziej przy okazji jakiejś większej wędrówki, bo jest ona tylko fragmentem Doliny Sanki, bardzo króciutkim, ostatnim odcinkiem. Nie chcąc jednak forsować zastałych kolan mamy długim marszem lub trudną trasą, dolina nie była złym pomysłem. Wisząc nad świeżo poklejoną na przedarciach mapę, dorzuciłyśmy jeszcze Zimny Dół - o którym kiedyś przeczytałam na internecie jako o bardzo ciekawym miejscu - i sprawdziłyśmy dojazd komunikacją miejską, którego szczegóły mama na karteczce dokładnie sobie spisała.

Następnego dnia, tj. w sobotę, wstałyśmy dość wcześnie i z domu wyszłyśmy na autobus w pół do dziewiątej. Już w nim mama zorientowała się, że nie wzięła portfela... No, po kimś to muszę mieć :D Na szczęście ja miałam swój, więc nasza dalsza podróż (bilety itd) jeszcze nie była skazana na porażkę. Potem, przed drugą przesiadką, okazało się też, że mama nie wzięła swoich zapisków co do przystanków przesiadkowych, numerów linii i godzin odjazdów. Na szczęście, jej pełne napięcia i niepokoju pytania "a to nie już? a to nie na tym?" wprawiały nas nie w stan podenerwowania, a wyjątkowo dobry nastrój. Wówczas już poczułam, że nie zmęczymy się swoim towarzystwem i że może być naprawdę fajnie. Wysiadłyśmy dobrze, dojechałyśmy bez przeszkód... Nie pamiętam samego momentu wejścia w Dolinę Mnikowską, za to wryło mi się w pamięć parę obrazków i tekstów, jakie zafundowała mi mama: dotykanie skał, długie pochylanie się z czułością nad maleńką paprotką, znowu dotykanie skał i głośne zachwyty wszystkim wokół...  Nawet "o, jakie urocze gnojowisko!" :)


Przez długość doliny płynie rzeczka Sanka. Nieduża, acz szersza niż te w dotychczas odwiedzonych przeze mnie podkrakowskich dolinkach. Jej radosny plusk towarzyszył nam nieustannie podczas spaceru doliną, w sąsiedztwie zmieniających się widoków. Najpierw zacieniona dróżka i kilka łąk na dnie doliny, jakieś mostki i tak dalej, potem kawałek przez lasek, wreszcie pierwsze "poważniejsze" skały... Narzucane przez mamę tempo okazało się doskonale równoważyć z moimi licznymi postojami na robienie zdjęć. A miałam co fotografować, bo widoki były naprawdę urokliwe.


Gdy wyszłyśmy na główną polanę dolinki, z uznaniem patrzyłam na widoki, które rekomendowała mi mama. Miejsce to okazało się być naprawdę miłe, choć mocno ucywilizowane i nacechowane religijnym kultem... Wszystko za sprawą Matki Bożej Skalskiej, z którą wiąże się dość ciekawa historia - otóż pewien człowiek, inspirowany ponoć wydarzeniem ukazania się Matki Bożej w tel skał powstańcom uczestniczącym w konfederacji barskiej, namalował obraz Maryi w celu utworzenia miejsca modlitwy dla ukrywających się w dolinie powstańców Powstania Styczniowego. Później w miejscu tym odprawiane były tajne msze, gdy mieszkańcy Krakowa pod zaborem, nie mogąc korzystać z kościołów, udawali się poza miasto "w celach rekreacyjnych". Tak... Do betonowego, pomalowanego na biało i przyozdobionego sztucznymi kwiatkami ołtarza, umiejscowionego pod wizerunkiem Matki Bożej Skalskiej, prowadzą schodki z samego dna doliny, towarzyszą im zaś stacje drogi krzyżowej. Sam obraz jest przebrzydki i nijaki - pierwotny uległ zniszczeniu i został przez kogoś tam nieudolnie odmalowany. Całość jednak (te obrazki, sztuczne kwiatki i tak dalej) tworzy jakiś taki religijny klimacik, który nie wywołuje we mnie (niewierzącej) irytacji czy niechęci. Kult maryjny to nieodłączny element naszej polskiej rzeczywistości, mogę się do tego co najwyżej uśmiechnąć... :)


Pozachwycawszy się skałkami naokoło, rezygnując z penetrowania jednej z upatrzonych jaskiń, poszłyśmy dalej... I nagle wyszłyśmy z urokliwego odcinka Doliny Sanki. Szybko doszłyśmy do asfaltu i towarzyszącym mu zabudowań. Przecięłyśmy go i weszłyśmy w znajdujący się naprzeciwko Wąwóz Półrzeczki, z zamiarem przejścia tam i z powrotem. Przechodząc jednak dosłownie paręnaście metrów drogą weń prowadzącą, natrafiłam na rosnącego przy drodze grzyba. No i się zaczęło ;)


Bukowo-sosnowy, widny las porastający zbocza wąwozu, musiał być wcześniej dokładnie spenetrowany przez licznych grzybiarzy. Wszystkie okazy, jakie znajdywałyśmy (no, udało się znaleźć mamie te parę sztuk:)), były bardzo niewielkich rozmiarów. W sumie to nawet dobrze się stało, bo żal by nam było zostawiać potencjalne giganty z powodu braku miejsca w siatce i planowanego przejścia jeszcze Zimnego Dołu. Poza tym takie maluszki są najczęściej jeszcze nierobaczywe, w przeciwieństwie do ich starszych kolegów. Łażąc zatem w poszukiwaniu małych grzybków pokręciłyśmy się trochę po lesie, przeszłyśmy przez dno wąwozu na drugie zbocze, tam dorwałam jeszcze kilka okazów i skierowałyśmy się w drogę powrotną. Mama, która, poddawszy się szybko, zaczęła tworzyć jakąś własną jesienną kompozycję ze znalezionych liści, żuczków i patyczków, całkiem straciła orientację. Zdałyśmy się na mnie, udało mi się nas poprowadzić we właściwym kierunku ;) Po drodze znalazłyśmy jeszcze rozsypany i zdekompletowany szkielecik młodego koziołka, czaszkę ktoś pozbawił poroża... Gdy czaszka do jednego ze zdjęć pozowała nadziana na patyk w maminej ręce, przypomniało mi się dzieciństwo :P Konkretnie "Król Lew", w którym to był taki obrazek "tańczących" szkieletów poruszanych przez kogoś tam, a także nasze późniejsze zabawy, fantastycznie zainscenizowane przez mamę - przygotowana Lwia Skała, cmentarzysko słoni z ponurych apaszek i wycinanych z papieru szkieletów... Jedno z fajniejszych wspomnień :) Ten obraz przypomniał mi, że z mamą miałam kiedyś naprawdę fantastyczny kontakt.


Po wyjściu z wąwozu skierowałyśmy się asfaltem w stronę Zimnego Dołu. Ja chciałam przez las, prowadzącym przezeń szlakiem, ale mama miała już trochę dość wgapiania się w ziemię (a pewnie znów wpadłabym w manię szukania grzybów), poza tym asfaltem pokierowała nas nadmiernie pomocna staruszka. Poszłyśmy sobie tak niespiesznie, mama dzierżąc wciąż w prawej ręce znaleziony kijek - głupio jej jakoś było iść bez trzymania torebki, jak zazwyczaj. Doszłyśmy do rozjazdu i małego parkingu pod imponującą skałą przy samym Zimnym Dole. Tam skorzystałyśmy z infrastruktury turystycznej w postaci ławek i stolika, upiększonej licznymi zalegającymi pod nimi śmieciami i butelkami. Takie typowe "miejsce spotkań" okolicznego menelstwa. Pora dnia była taka, że prócz nas chęć odwiedzenia rezerwatu wykazali dziadkowie z wnuczętami (babcia miała walnięty na głowie soczysty róż), jakieś dwie kobietki i ktoś jeszcze. Posiliłyśmy się kabanosami i wzgardziwszy moimi sucharkami przeszłyśmy przez rezerwat. Taak, przeszłyśmy i właściwie go przeoczyłyśmy :D Nie wiem, na co liczyłam, ale niepotrzebnie poszłyśmy szlakiem prowadzącym wgłębioną drogą. Zamiast podejść pod ciekawsze formy skalne ukryte pośród drzew po prostu weszłyśmy i wyszłyśmy z masy zieleni, kończąc tym samym nasze zwiedzanie tego dnia.


Przed nami była jeszcze tylko decyzja co do wyboru punktu docelowego; nie byłyśmy pewne, czy dotrzemy do samej Sanki na czas, przed odjazdem autobusu... Do następnego miałybyśmy dwie godziny czekania. A może zatrzymywał się on gdzieś po drodze, przy głównej, na którą dotarłyśmy?... Niemożliwe było sprawdzenie tego, bo jak się okazało, zgubiłam mapę. Zaczynam się poważnie zastanawiać nad braniem ze sobą za każdym razem w teren całkiem zbędnego przedmiotu, by go zgubić - bo to już chyba norma, że z każdego wyjścia wracam z uszczuplonym ekwipunkiem ;) Postanowiłyśmy iść jednak do tej Sanki (nie wiadomo, jak daleko będącej). O dziwo na przystanek udało nam się dotrzeć idealnie, na 4 minuty przed odjazdem autobusu :) Po drodze widziałyśmy martwego trznadla, martwy kawałek jakiegoś futerkowca na jezdni i pędzącą przezeń wielką gąsienicę - także nudów nie było ;) Do domu zajechałyśmy z lekka chwycone słońcem, okrutnie zmęczone (ja miałam za sobą nieprzespaną noc) i zadowolone, wiedząc już, że jeszcze kiedyś się razem gdzieś wybierzemy :)


Na koniec znów mam ciekawostkę - kim jest Kropek? :D