wtorek, 21 maja 2013

Nieciekawie

Naprawdę nie wiem, od czego zacząć. Myśli wszelkiego rodzaju plątają mi się nieznośnie w czaszy. Mam potrzebę wyrzucenia z siebie tego wszystkiego, spojrzenia na pewne sprawy z dystansem, na chłodno. Myśli sformułowane w wyrazy i zdania, wyglądają przystępniej, niż we wnętrzu umysłu. Są do ruszenia - co nie jest możliwe, gdy tkwiąc w nich, samemu nie można drgnąć.

Myślę o lesie. Czuję swoisty zew natury. W autobusach przestałam zwracać uwagę na pasażerów czy przechodniów, zaczęłam się natomiast zastanawiać nad fakturą pni mijanych drzew. Czy gdyby nie miało liści, poznałabym, że to jawor?... Co jest takiego charakterystycznego dla dębu, dla kasztana? Czy jak będę przejeżdżać tędy zimą, wskażę trafnie?... Szukam cech specyficznych dla danego gatunku. Uczę się. Chłonę przyrodę otaczającą mnie w mieście. Obserwuję chmury. Oceniam kierunek i siłę wiatru. Wieczorem zastanawiam się nad intensywnością migotania gwiazd, nad rozległością halo wokół księżyca. Bawię się w przewidywanie pogody, zauważam ulubione rośliny w miejscach, w których bym się ich nie spodziewała. Przyroda jest wokół mnie, tylko trochę inaczej. W mieście wciska się pomiędzy cywilizację - w lesie to człowiek szuka w niej małej luki dla siebie.

Nie uwolniłam się od wspomnień pierwszej leśnej wyprawy. Wciąż męczy mnie nieznośnie pragnienie wolności i doznania jeszcze raz potęgi natury. Zastanawiam się nad tysiącami rzeczy, tymi przyziemnymi jak i natury egzystencjalnej. Jeżeli chodzi o te pierwsze, to porządkuję sobie w głowie pewne informacje, uwagi i wskazówki pod kątem kolejnej wyprawy. Kiedy znajdę czas? W najbliższy weekend mi się nie uda, nie mam ani grosza. Następny weekend z racji Bożego Ciała liczy sobie cztery dni. Idealna okazja - tylko czy nie powinnam przeznaczyć go na wspólne spędzenie z chłopakiem? ...On do lasu ze mną nie pójdzie. Zresztą, chyba nawet bym tego nie chciała :) Nie przy takim a nie innym stanie rzeczy, kiedy to zwyczajnie wiem, że on w lesie, w dzikich warunkach, nie czuł by się komfortowo. Mamy różne potrzeby - ja cały tydzień wykonuję pracę na siedząco, on cały tydzień pracuje fizycznie. Ja potrzebuję dla relaksu spędzać czas aktywnie i możliwie prymitywnie, on potrzebuje wypoczynku niewymagającego. Gdzieś na lodach czy ciastku i kawie. Wiem, że chciałby ze mną się wybrać tylko z troski o mnie, żeby mi się nic nie stało. Mówi, żebym sobie kupiła namiot zamiast tej nieszczęsnej pałatki, że pojedzie. Nie rozumie mnie.

Nie chcę namiotu. Przede wszystkim dlatego, że jest to siłą rzeczy większy wydatek niż cokolwiek innego. Poza tym zwyczajnie nie jest mi do szczęścia potrzebny. Do komfortu psychicznego wystarczają mi zdecydowanie rozwiązania prowizoryczne. Mogłabym się wyposażyć w namiot, super śpiwór, ba, nawet moskitierę... Mogłabym zakupić małą kuchenkę turystyczną, świetny plecak, buty za 600zł, nawigację i masę innego sprzętu ułatwiającego podróżowanie. To wszystko jest dla ludzi, wszystko istnieje po to, by zwiększyć komfort wypraw w teren... Tylko ja tego nie chcę. Przeciwnie; największą satysfakcję dały mi ostatnio spontaniczne i prowizoryczne rozwiązania danych problemów. Zmierzenie się z własnymi ograniczeniami, lękami, ale też pozwolenie sobie na kreatywność i improwizację. Zdjęcie mojego marnego, skromniutkiego obozowiska niezmiennie wywołuje mój uśmiech - bo przywołuje w mej pamięci żywe wciąż obrazy i ścieżki myślowe: "oprę żerdzie o drabinę, na nich rozwieszę kurtkę", "tu pomiędzy krzaczki powinna się zmieścić karimata", "jak będzie mnie chciało coś zjeść, to najwyżej resztę nocy spędzę na siedząco na ambonie", "patyki - wezmę te z góry, będą mniej nawilgnięte", "pieron wie, jakie paskudztwa żyją w tej kałuży - no nic, woda jest mi potrzebna" i tak dalej... Co bym miała z tej adrenaliny, strachu i rozpierającego samozadowolenia następnego dnia, gdybym rozbiła spokojnie namiocik, odgrzała gotowe jedzenie a rano szła przez zamgloną i wilgotną łąkę w ekstra wygodnych, nieprzemakalnych butach?

Tak czy inaczej, nawet gdybym chciała mieć parę gadżetów czy lepszego sprzętu - nie stać mnie. Teraz moim głównym zmartwieniem jest to, czy siostra mi pożyczy na pałatkę. Bo tej nie odpuszczę - w gruncie rzeczy uwielbiam praktyczne gadżety, a ten mnie urzekł bez reszty :) I zamierzam sobie w tym jednym przypadku pozwolić na odrobinę "szaleństwa" - mimo, że nieporównywalnie taniej byłoby kupić choćby pałatkę WP, tudzież zwykłą plandekę. Parę osób wskazywało mi tę drugą jako dobre, praktyczne rozwiązanie. Że tylko troszkę cięższa, za to jaka duża... Byłam skłonna ją nabyć. Dalej jestem, tylko w dalszej kolejności jak pałatkę. Bo jednak na ten moment, przy tak lichym plecaku, każdy gram ma znaczenie. Poza tym "dwuzadaniowość" upatrzonego poncha doskonale wpisuje się w moje "praktyczne" podejście do życia. Lubię rzeczy z wieloma zastosowaniami. Ale nie tylko o to chodzi; mimo wszystko jestem i gadżeciarzem i zarazem dziewczyną, poprzednie poncho tak mi się spodobało, że chcę mieć takie samo i już. A jego rozmiar był akurat dla mnie idealny - nie potrzebuję plandeki 2 x 3, bo jestem z natury dość krótka ;)

W tym tygodniu nie uda mi się tego kupić. Ale chciałabym zdążyć przed długim weekendem... Nie tylko z pałatką. Folia NRC na pewno znajdzie się w manatkach na następne wyjście w teren. Improwizacja improwizacją, ale na pewne rzeczy dobrze być przygotowanym tak na zaś. Dwie butelki na wodę 0,7 l już nabyłam (Z cisowianki ;)). I nic więcej, bo też na nic więcej mi nie starczy.


Mało ciekawe te moje rozważania... Choć tak naprawdę to tylko mały wycinek większej całości. Całość bowiem kręci się wokół czego innego - nie tyle samego wyjścia w las, co jego celu i przyczyn... Martwię się.
Zmieniłam się. Zmieniły się moje potrzeby, mój stosunek do ich realizacji, zainteresowania. Ile z tego wynika prawdziwie ze mnie, a ile z sytuacji zdrowotnej?... Chyba nie chcę tego wiedzieć, nie chcę myśleć, że gdyby nie choroba, byłabym inna. Może wcale bym nie była, może jeszcze intensywniej i silniej dążyłabym do takiego a nie innego stylu życia. Na pewno byłoby we mnie więcej energii i sił witalnych. Teraz jestem zmęczona. Czuję się coraz starsza, życie ucieka mi między palcami - a ja nie mam siły, by je złapać. Martwię się, bo coraz mniej mnie w życiu cieszy. Teraz to właściwie tylko obcowanie z naturą jest w stanie wywołać we mnie ekscytację i czystą radość.

Muszę się wziąć za siebie. Dziś zaczęłam dość dobrze - leków jeszcze nie wzięłam, ale przynajmniej śniadanie zjadłam lekkie. Może mi się uda, tak jak mi się udało z samotną nocą w lesie. Potrzebuję tylko trochę determinacji.

niedziela, 12 maja 2013

"Naprzód marsz"

Drugi dzień weekendu spędzam praktycznie nie wychylając nosa poza dom. Wyjścia ograniczyłam do krótkich spacerów z psami, czy wręcz jedynie wypuszczanie ich na podwórze. Odpoczywam po wyprawie, choć myślami wciąż jestem na szlaku. Jak nie szukam pałatki, to na nowo przeżywam swój pierwszy nocleg... Uśmiecham się sama do siebie: popełniłam wiele błędów, ale po to, by ich więcej nie popełniać. Wiem już, co muszę brać pod uwagę, z czym mogę mieć do czynienia, co muszę w sobie przemóc, w jakim zakresie lepiej się przygotować. Już czuję nutkę niepokoju i ekscytacji na myśl o kolejnej wyprawie. Tylko kiedy, gdzie...

Mam przemożną ochotę wrócić w te same okolice. Dojść jakimś bocznym szlakiem na odcinek, na którym zakończyłam wędrówkę i iść dalej, przed siebie, znów w nieznane... Kusi mnie przy tym odwiedzenie ponownie miejsca mojego pierwszego noclegu. Podejście do niego z dystansem, przyjrzenie się mu świeżym okiem. Mam ochotę jeszcze raz stanąć naprzeciw mrocznej ściany, uwiecznić na zdjęciu rozchwianą ambonę, pod którą przyszło mi nocować. Jest we mnie jakaś taka przekora, która każe mi wrócić w to miejsce po to, by zmierzyć się z własnymi lękami, z wyniesionym wrażeniem "parszywości" tego miejsca. Chcę to zobaczyć i powiedzieć do siebie na głos, nie w duchu: "no, dałaś radę". Z drugiej strony szkoda mi "marnować" czas wolny na powracanie w to samo miejsce. Na tyle niedawno rozbudzono we mnie ciekawość życia i potrzebę poznawania świata, że chciałabym codziennie móc gdzieś wybyć, zobaczyć coś nowego i oddychać powietrzem z innego zakątka Polski. Chciałabym zaznaczyć na mapie jak najwięcej kolorowych linii, odzwierciedlających przebyte trasy. I dlatego właśnie nie powrócę pod ambonę, nie teraz. Pozwolę sobie poznać napoczęte okolice na tyle dobrze, by odważyć się zainteresować bardziej odległym od domu obszarem, wymagającym więcej przygotowań, poświęcenia, środków i czasu. Jak już na podstawie własnych doświadczeń i obserwacji będę w stanie jakoś konkretnie zdefiniować ten obszar, jak zacznę dostrzegać całą gamę zależności i elementów wspólnych, jak już będę mogła powiedzieć: "dobrze znam te rejony" - wtedy obiorę nowy cel, nowy obszar zainteresowań. I kiedyś, jak już nocleg w lesie nie będzie we mnie wywoływał tak skrajnych emocji jak ten pierwszy, jak już przeżyję X kolejnych przygód, wówczas powrócę pod mroczną ścianę lasu, usiądę pod amboną i powspominam. Tymczasem trzeba zacząć znów patrzeć w przyszłość, ruszyć naprzód. Koniec z powracaniem.


sobota, 11 maja 2013

Tam i z powrotem, czyli Wielka Improwizacja

Wróciłam dziś z jednodniowej wyprawy w Beskid Średni, konkretnie z okolic Myślenic i Pcimia. W tytule posta, wbrew pozorom, zawiera się jej kwintesencja ;) Bo dokładnie tak to było: tam, i z powrotem, a pewna okoliczność wywróciła moje poukładane i roztropne plany do góry nogami, zostawiając mnie na pastwę własnych ograniczeń i możliwości. Ale, po kolei...

Przedwczoraj wieczorem poinformowałam stanowczo mamę, że wybieram się w weekend na wyprawę do Myślenic. Wieczorem zrobiłam listę niezbędnych rzeczy, narzędzi i sprzętów, spakowałam częściowo plecak, resztę rzeczy do wzięcia położyłam na kupce, by o niczym nie zapomnieć. Do późna wisiałam nad świeżo zakupioną mapą Beskidu Średniego, na której uwzględnione zostały interesujące mnie okolice. W zamiarze miałam spędzić czas aktywnie, przemierzając jakiś interesujący szlak przez praktycznie cały dzień, by na wieczór rozbić gdzieś obóz i spędzić pierwszą w życiu noc w lesie. Nie mogąc się jednak zdecydować (może z racji pory) na żaden z wytyczonych szlaków, pozostawiłam sobie dokładny wybór na dzień następny.

Wstałam rano dość wcześnie, musiałam jeszcze dosuszyć parę wypranych rzeczy. Sprawdziłam listę, czy wszystko wzięłam. Wyszłam z domu po godzinie 9:00, z przepakowanym 30-to litrowym plecakiem z przywieszonym u dołu śpiworem i nieudolnie umocowaną karimatą. Dotarłam w okolice dworca, tam wsiadłam w pustego busa. Za pięć złotych dotarłam koło 10:00 do punktu startowego, do Myślenic.

Po zakupie wody mineralnej i banana w mijanym warzywniaku, przysiadłam na dłuższą chwilę na ławeczce przy nieczynnej budce fastfoodowej nad Rabą. Po kolejnym przestudiowaniu mapy zdecydowałam się zaatakować wzgórza od strony Zarabia; okolicę tę poznałam podczas wyjazdu na Sylwestra z R. i jego znajomymi, zatem wiedziałam przynajmniej w którą stronę się udać, by dotrzeć na ulicę, z której miałam wejść na obrany czerwony szlak; zaraz u jego początku miałam się natknąć na ruiny jakiejś baszty, ale szlak w momencie znikł mi z oczu i dopiero po jakichś 15 minutach znów na niego weszłam. Dalej starałam się już iść tylko zgodnie z wytyczonymi drogami, praktycznie nie zbaczając na boki - widoki i tak były zdecydowanie satysfakcjonujące :)




Trasa prowadziła praktycznie cały czas pod górę, podejścia wielokrotnie były bardzo strome i niewygodne; droga, wyjeżdżona przez leśne traktory i wyżłobiona przez spływające podczas ulewnych deszczów strumienie, przypominała bardziej głęboki na średnio pół metra rów, z nierównym, wyżłobionym dnem usianym kamieniami i odłamkami skalnymi. W wielu miejscach było nie tylko krzywo i niestabilnie, ale też zwyczajnie mokro i błotniście.


Droga na pierwszy szczyt była mozolna i uciążliwa, ale opłaciło się. Widoki wyłaniające się zza drzew porastających wierzchołek Uklejny napawały mnie dumą i samozadowoleniem, w pełni rekompensowały poniesiony trud. Tam też pozwoliłam sobie na dłuższy, ok. 30minutowy odpoczynek i zjedzenie nabytego wcześniej banana, a nawet, wbrew zasadom, wyrycie swojego znaku rozpoznawczego w korze buka, noszącego na sobie wiele cięć. Po 12:15 ruszyłam w dalszą wędrówkę.


Teraz miało być już łatwiej, kolejny na trasie szczyt był niższy od Uklejny, dzięki czemu prawie cały czas szłam łagodnie w dół. Za owym szczytem droga doprowadziła mnie do zejścia się kilku szlaków, które następnie miały się rozchodzić na różne kierunki. Miałam chwilę wahania, czy nie udać się czasem do jedynego w okolicy schroniska na Kudłaczach, ale wiązałoby się to z nadłożeniem drogi. Plan miałam taki, by dotrzeć do Pcimia, a potem iść dalej, żółtym szlakiem na kolejne zalesione szczyty, by nocleg wypadł mi z dala od domostw ludzkich; gdybym zahaczyła o Kudłacze, mogłabym potem nie zdążyć oddalić się od Pcimia. Ostatecznie zdecydowałam zatem trzymać się żółtego szlaku.






Las szybko ustąpił miejsca łąkom, przez które wiodła mnie wciąż kamienista dróżka. Pośród polnych roślin dostrzegłam miętę i szczaw, których trochę nazbierałam z myślą o wieczornej herbatce i zupie szczawiowej z ogniska. Do tej drugiej miałam marchew, cebulę, sól i jajka, pozostało tylko dokupić w mieścinie jakąś śmietanę do zabielenia. Plan był równie ambitny, co i prosty... Po chwili relaksu zebrałam się z łąki i poszłam dalej w dół, dochodząc wreszcie do płaskiego terenu przylegającego do ruchliwej drogi. Miałam przeciąć łąkę po przekątnej i dotrzeć do przejścia przez drogę i rzekę, tak też zrobiłam i znalazłam się w spokojnym centrum Pcimia. Skierowałam się w stronę sklepu, z myślą o jakimś prowiancie do zjedzenia od razu, gdyż głód znów zaczął mi dokuczać. Kupiłam jogurt naturalny (zamiast śmietany, bo nie było), dwie bułki, serek topiony z szynką i jogurt pitny. Byłam zbyt zmęczona, by szukać jakiejś urokliwej miejscówki, zeszłam od razu nad przecinającą Pcim rzeczkę za jakimiś domostwami. Zrzuciłam z siebie plecak, buty i skarpetki, rozłożyłam karimatę i z ulgą zanurzyłam znużone stopy w zimnej, wartkiej wodzie, zrobione naprędce kanapki popijając jogurtem.

Dalsza droga niestety znowu wiodła pod górę. Początkowo szłam asfaltem (po drodze wstąpiłam jeszcze do sklepu po zapalniczkę). Żółty szlak generalnie od początku był gorzej znakowany od czerwonego (znaki tamtego można było dostrzec właściwie co drzewo, co zakrawało o absurd), na tym odcinku poczułam się kompletnie zdezorientowana. Nie widząc w zasięgu wzroku kolejnego oznaczenia, poszłam przed siebie asfaltem; później musiałam się wracać, żeby odbić w miejscu mojego złego wyboru do góry, na drogę przypominającą raczej dojazdówkę do domu niż normalną uliczkę. Zaraz za zakrętem znów oznaczenie mi uciekło, z prośbą o wskazówkę zwróciłam się do dwóch dyskutujących żywo sąsiadek. Poradziły mi drogę "przystępniejszą" - czyli kolejny rów wysypany nierówno kamieniami. Druga ponoć wiodła przez trawę. W każdym razie zbiegały się chyba gdzieś niedaleko, nawet nie zauważyłam gdzie. Pod górę parłam w stronę zalesionego stoku, uważniej szukając lekko wyblakłych i generalnie mało widocznych żółtych oznaczeń. Polna droga, momentami wysypana kamieniami, czasem zwyczajna gruntowa, wiodła mnie skrajami łąk i pól, wprowadzając czasem na krótsze lub dłuższe odcinki do lasu; później proporcje się odwróciły, więcej mordowałam się w leśnych kamienisto-błotnistych "rowach". Co jakiś czas docierałam do miejsc, z których roztaczały się piękne widoki.



 Nie wprawiały mnie już jednak w taki zachwyt, jak z początku; czułam się okrutnie umęczona. Zmordowały mnie strome podejścia, nierówne i trudne podłoże, upał i skąpa ilość wody. Miałam ze sobą resztę pitnej gazowanej, drugą półlitrówkę napełniłam jeszcze w Pcimiu rzeczną wodą, choć miałam wątpliwości co do jej stuprocentowej czystości - traktowałam ją zatem jako wodę "awaryjną", przeznaczoną raczej docelowo do przegotowania na herbatę. Oszczędzając wodę z każdym łykiem, za cel dalszej wędrówki obrałam znalezienie któregoś z potoków obiecanych na mapie. W tym celu, jeżeli tylko w miarę potrafiłam zlokalizować swoje położenie na mapie, odbijałam nieco na boki. Bezskutecznie. W pewnym momencie zaczęłam myśleć tylko o wodzie. Czułam się wycieńczona, ale jeśli bym miała rozbić się gdzieś na danym odcinku szlaku i wypić to, co mam, rano zostałabym z niczym, a czekałby mnie do przebycia szmat drogi. Szłam więc dalej, dysząc okrutnie, ze wzrastającym bólem głowy i kompletnym brakiem sił, po drodze robiąc coraz częstsze postoje. Raz wyłożyłam się nawet na karimacie na napotkanej polanie i leżałam, póki nie poczułam odrobiny ukojenia. Nie wiem, jaki miałam nastrój - raczej się na tym nie skupiałam, szłam niejako mechanicznie. Wyłączyłam ze świadomości zmęczenie psychiczne, fizyczne zaś odbierałam falami. W momentach "automatyzmu" wędrówki wciąż byłam w stanie zaciekawić się czymś, zastanowić nad pięknem krajobrazu. Myślałam o coraz nadciągającej konieczności rozbicia obozowiska. Jak to będzie? Czy sobie poradzę?...
Tak, chyba czułam się szczęśliwa.


W tym duchu pokonałam jeden z najwyższych w tym rejonie szczytów. Nie znaczyłam jednak drzewa swoim nickiem, nie czułam też rozpierającej dumy, jak podczas zdobycia Uklejny. Ba, mimo wielokrotnego zerkania na mapę nie zapamiętałam jego nazwy. Wiem, że coś na K., od jego nazwy zresztą nazwano całe pasmo górskie. 857m n.p.m... Po nim wreszcie miałam umiarkowanie obniżającą się trasę, po drodze jeszcze jedno niewielkie podejście na niższy szczyt. Trasa była różna, często musiałam omijać utworzone na drodze małe a głębokie rozlewiska. Wiedziałam, że głębokie, bo w międzyczasie zorganizowałam sobie dwa kijki do wsparcia coraz mniej pewnie stawianych kroków i słabnącej równowagi. Ba, pierwotnie dość liche kijki z suchych gałęzi zdążyłam po drodze wymienić na dwie świeżo ścięte, prościutkie, brzozowe... W ogóle po drodze z Pcimia działo się trochę, co w miarę wzrastającego zmęczenia coraz mniej przyswajałam. Nie bardzo byłam w stanie odtworzyć, gdzie się zatrzymywałam, która polanka była po której... Zrobiło się późno. Mój żółty szlak połączył się z czarnym i zielonym. Minęłam ogrodzoną działkę z trzema facetami. Miałam potrzebę już gdzieś tu się zatrzymać, ale rozsądek kazał mi się od nich oddalić. Kawałek dalej natrafiłam na polankę z paleniskiem, ławeczkami i stoliczkiem; po przeciwnej stronie drogi, poniżej mnie, znajdowały się jakieś zabudowania. Trzeba było iść dalej, tu słychać było psy. Za blisko ludzi. No więc poszłam... Szlaki się rozdzieliły, powlekłam się jeszcze kawałek moim żółtym i koło 19:30 zaczęłam szukać odpowiedniej miejscówki na nocleg. Zeszło mi z tym szukaniem, akurat las był tu dość widny i mało zakrzaczony, z drogi wiele było widać. Poszlajałam się dłuższą chwilę po chaszczach, naprzymierzałam, kładąc plecak w obranym miejscu i obchodząc upatrzone miejsce z różnych stron w celu oceny jego widoczności... Marnie z tym było. Towarzyszyło mi nieznośnie wspomnienie wszystkich mijanych po drodze idealnych na nocleg miejsc. Wreszcie znalazłam w miarę przystępne krzaki, z płaskim terenem i większymi drzewami, na których mogłam zawiązać moją pałatkę. Usiadłam, sięgam do plecaka... W dupę. Nie ma.

Szybko, acz intensywnie i rozpaczliwie przekopałam plecak, bezskutecznie. Pałatka zniknęła. Spanikowałam, ogarnęło mnie coś na kształt dzikiej furii ukierunkowanej w moją stronę, ogromny żal za pieniędzmi wyrzuconymi w błoto (lub chaszcze), lęk przed tym, co będzie i ogólna dezorientacja. Co robić, jak się zachować? Chciało mi się kląć, wrzeszczeć, płakać, śmiać. Wyżalić się komuś, znaleźć się w bezpiecznym miejscu. Jak na ironię zgubiłam właśnie tę rzecz, od której w ogóle uzależniałam jakiekolwiek samotne wyjście w teren, nie mówiąc o noclegu... Usilnie próbowałam się dodzwonić do bliskich, choć z drugiej strony nie chciałam ich denerwować, bałam się też, że nie usłyszę nic pocieszającego. Nie wiem, co chciałam usłyszeć. Zapadał zmierzch, zawróciłam.

Wracałam tam, skąd przyszłam, choć nie wiedziałam, czy to mądry pomysł. Ale co miałam robić? W międzyczasie udało mi się porozmawiać z mamą (w duchu "nic się nie martw, taka mi się dość głupawa rzecz przytrafiła, co mam robić - żeby jej nie denerwować) i z chłopakiem (tu na zasadzie "dupa dupa dupa, mam ochotę płakać z wściekłości). Po drodze zagaiłam kobiety przy mijanym wcześniej palenisku z ławeczkami, czy nie widziały zawiniątka. Były życzliwe, ich psy zdecydowanie mniej. Słonina kompletnie nie słuchała właścicieli i atakowała mnie zawzięcie szczerząc kły w niemałej paszczy. Nie dawała mi spokoju jeszcze przez jakieś 20 metrów, a mała i urocza psinka to to nie była. W końcu się odczepiła.

Uznałam wreszcie ostatecznie, że nazajutrz przebędę jeszcze raz dokładnie tę samą trasę, a nuż odnajdę pałatkę - choć w to szczerze wątpiłam. Możliwości jej zgubienia było kilka: albo mi wypadła z plecaka, gdyż w pewnym momencie wędrówki zauważyłam, że rozsunął mi się zamek (tylko kompletnie nie mogłam skojarzyć, w którym - czy dawno, czy teraz, czy przed czy za Pcimiem...), albo zostawiłam nad rzeką, albo w którymś ze sklepów. Tylko w tych momentach w ogóle miałam potrzebę ingerowania w plecak, bo mapę głównie miałam w łapie lub przedniej, wąskiej kieszeni, po picie zaś sięgałam bez konieczności przerywania marszu. Decyzja zatem zapadła... Tylko że trzeba było się gdzieś zatrzymać i jakoś spędzić noc.

Wizja z lekka straszna. Dotarłam do miejsca, w którym skojarzyłam fakt mijania ambony myśliwskiej. Zeszłam z drogi i przedarłam się do niej przez porośnięte maleńką jodłą, zarośnięte chaszczami pole. Ambona stała tuż przy nieprzyjemnie mrocznej ścianie gęstego lasu iglastego. Wyszłam na konstrukcję, ale nie nadawała się do spędzenia na górze noclegu; nie miała zadaszenia, była luźno zbita z trzech desek i miała chwiejącą się barierkę. Na takim czymś można kucać ze strzelbą, na pewno nie spać. Zrobiło się jednak już ciemno, nie miałam czasu na szukanie innego miejsca. Rozbiłam się pod nią, o drabinę opierając jeszcze dwie leżące nieopodal żerdzie, na które narzuciłam kurtkę BW możliwie wykorzystując jej wątpliwą powierzchnię. Miało to na celu chyba tylko "oswojenie" przestrzeni, bo przed zapowiadanym deszczem w żaden sposób nie mogło mnie ochronić. Póki co jednak na niebie widać było pojedyncze gwiazdy, wiatr był prawie nieodczuwalny. Rozłożyłam karimatę, wciskając ją pomiędzy młode drzewka a drabinę. Rozgarnęłam ściółkę na potencjalne palenisko, ale wizja palenia w takich warunkach pierwszego w życiu ogniska mnie przerosła. Wypiłam haustem jogurt, pomagając sobie w jego wydobyciu z plastiku zakurzonym, słonym od potu palcem. Wreszcie wlazłam w śpiwór, ponad głową położyłam pionowo plecak i poszłam "spać".

Sceneria i sytuacja, w jakiej się znalazłam, były mocno stresujące. Zmęczenie jednak zrobiło swoje: tak bardzo potrzebowałam odpoczynku, że tylko czasami łapałam fazę "czuwania" i nasłuchiwałam z niepokojem odgłosów dobiegających znad głowy i z czarnej ściany lasu. Zanim zasnęłam, w odrętwieniu zmuszona byłam słuchać odgłosów wydawanych przez żerujące między drzewami sarny i dziki; pierwsze szukały pożywienia bardziej subtelnie, drugie pruły ziemi flaki, któryś tam raz mocniej chrząknął. Zastygłam w bezruchu, opatulona śpiworem, plecami do lasu (wolałam tam nawet nie patrzeć :)), kurczowo trzymając w dłoni latarkę w gotowości. Po jakimś czasie te odgłosy ucichły. Pocieszałam się (nie wiem, czy słusznie), że wiatr wieje z mojego kierunku w ich, wyczują obcy zapach i się wystraszą, a nie, zaskoczone moją obecnością, staranują mnie. Nie na długo mi ulżyło, gdy poszły; początkowa "cisza" okazała się pełna szurania i przemykania czegoś w otaczających mnie zaroślach. W oddali słychać było szczekanie psów; widziałam na szlaku psie tropy, wyobrażałam sobie zatem moje spotkanie ze Słoniną i jej kompanem sam na sam w mrocznym lesie. Zasnęłam.
W nocy budziłam się kilka razy, nie wiem ile i na jak długo. Opatulałam się wówczas szczelniej śpiworem, przekręcałam na niewygodnym podłożu, by dać znać potencjalnie przebywającym wokół mnie stworzeniom, że tu jestem. Przyciskałam ucho do karimaty, drugie "wygłuszałam" śpiworem; chciałam spać, nie pozwalałam sobie na pełne rozbudzenie i nasłuchiwanie. W pewnym momencie rozbudzona czymś, co przemknęło mi nad głową pod wywiniętą karimatą (zakładam, że to była "tylko" jaszczurka, mam taką nadzieję), zezłoszczona walnęłam parę razy w owo miejsce pięścią i spałam dalej. Jakoś w połowie nocy obudził mnie wzmagający się wiatr. Nasłuchiwałam chwilę, martwiąc się okrutnie, że przyniesie za sobą deszcz. A może słyszany szum to właśnie dźwięk moknącego w strugach deszczu lasu?... Mało przytomna szybko wyobraziłam sobie podjęte działania w razie deszczu (wyboru wielkiego bym nie miała: przykryć siebie i rzeczy na ile się da karimatą i na siedząco spędzić resztę czasu), po czym znów zasnęłam.

Obudziłam się nad ranem, tuż przed świtem. Zaczęły być widoczne kontury najbliższych drzew i borówkowych zarośli. Czułam (tak jak i w nocy), że mam wilgotny od mgły śpiwór. Mleczna barwa powietrza nie pozwalała ujrzeć zbyt wiele. Coś znowu żerowało w mrocznym lesie, ale jakby trochę dalej. Pojedyncze krople skroplonej pary wodnej kapały z drzewa, uderzając głucho o butelkę. Do życia budziły się pojedyncze ptaki. Chwilę ociągałam się ze wstaniem - w śpiworze było ciepło, na twarzy czułam wilgoć i chłód poranka. Wreszcie sięgnęłam do plecaka po dodatkowy t-shirt, który naciągnęłam na bokserkę, w której spałam. Kurtka BW była wilgotna i zimna, nie wchodziła w grę. Wciąż tkwiąc do połowy w śpiworze, wygrzebałam z plecaka prowiant - jajka, torebki herbaty, sól z pieprzem, marchewki i cebulę (których posiadanie w takich "dzikich" okolicznościach mocno mnie w nocy stresowało), menażkę z nazbieranym szczawiem. Oceniłam wilgotność podłoża na sprzyjającą i rozpaliłam, wciąż nie wyłażąc ze śpiwora, swój pierwszy nieśmiały ogień. Mgła mieszała się z dymem, ale i tak nie chciałam rzucać się w oczy (nie wiem komu). Poza tym miejsce na rozpalanie dużego ogniska było marne. Ratując zatem dmuchaniem wątły płomień, przyduszony wkrótce przez menażkę, zagotowałam wodę z kałuży (którą w desperacji napełniłam opróżnioną z ostatnich łyków mineralki butelkę). Zaparzyłam herbatę, dorzucając do niej parę listków mięty dla aromatu (nie miałam choćby cukru). Wodę z rzeki wykorzystałam do przyrządzenia szybkiej prowizorycznej zupy szczawiowej: do garnka wrzuciłam kawałek cebuli, posiekane liście szczawiu, trochę pokrojonej w talarki marchwi, sól. Później wbiłam do mikstury jajko, które zdążyło się dość ładnie ściąć, zanim się całkiem rozpłynęło. Ugotowaną szczawiówkę z niedogotowaną marchwią wychlipałam z menażki, wygarniając sobie nożem elementy niepłynne. Potem resztką szczawiówki zagasiłam ostatnie żarzące się węgielki.


Palenisko wciąż jednak samo w sobie miało jakąś temperaturę, podłoże bezpośrednio pod nim było już suchuteńkie. W obawie przed zostawieniem go niedopalonego (choć już nic nie płonęło ani się nie żarzyło, widać było natomiast jeszcze lekki dym z popiołów), udeptałam na nim trochę świeżej i lekko mokrej borówki, potem jeszcze znalazłam dżinsową kurtkę w stanie rozkładu, mokrą i zimną. Zrujnowałam przy tym mrówkom ich domostwo. Okazało się zresztą, że nie tylko mrówkom zakłóciłam ich bytowanie - światło dnia uświadomiło mi, że rozkładanie się pod amboną było głupim pomysłem, bo przecież nie bez powodu tu stała... Czarna ściana lasu kryła w sobie doskonałe żerowisko dla leśnej zwierzyny, w borówkowych zaroślach zaś dosłownie co krok rozsiane były sarnie i dzicze bobki.



Ot, kolejna ważna lekcja na przyszłość. No nic. Zebrałam manatki i ruszyłam w drogę powrotną, podczas której zdążyłam raz zabłądzić we mgle, dostrzec sarnę i zająca (dnia poprzedniego widziałam trzy sarny, zająca, trzy jastrzębie i zaskrońca; dwa pozostałe gady zdążyły czmychnąć, nim im się przyjrzałam), wykończyć nadwyrężone biodro. Oczywiście nie znalazłam pałatki. W Pcimiu ze względu na ból biodra i nagłe pojawienie się busa do Krakowa, niewiele myśląc dopadłam go i tak oto wróciłam do domu - uboższa o kupę kasy za pałatkę, za to bogatsza o niezapomniane (heh) przeżycia i cenne doświadczenia. Na przyszłość ;]

I na koniec, bo zdjęć było mało, dwa tropy, które szczególnie przypadły mi do gustu: pierwsze to chyba borsuk, a drugie? :)




czwartek, 9 maja 2013

O mokrej dolinie, bobrach, kelnerce i złych butach.

Zabieram się do zapowiedzianej relacji z ostatniego wyjazdu, a właściwie jednej jedynej wyprawy, którą podczas majówki zaliczyliśmy z chłopakiem (nie licząc pójścia na odpust odbywający się w tym czasie w okolicy, po cukierki :)). Opis wypadu do OPN tym razem przyprawiony będzie większą ilością zdjęć, choć niestety wątpliwej jakości. Oglądanie ich ma jednak tę zasadniczą zaletę, że chronologicznie poukładane przywołują kolejne obrazy w pamięci, co w efekcie daje mi możliwość zatopienia się na powrót w tym rześkim, chłodnym powietrzu, zieleni lasów i szumu towarzyszącego nam w wędrówce strumienia...

Już dnia poprzedniego usiłowałam przekonać lubego o mojej determinacji co do przebycia konkretnej trasy i uświadomić go, co go czeka. Nie do końca zdawał sobie sprawę z "zuchwałości" mojego planu, choć z ekscytacją pokazywałam mu trasę na mapie. Wszystko miałam obcykane. Idziemy tędy, tu odbijamy na lewo, tu idziemy zgodnie z tym a tym szlakiem, potem wchodzimy do Doliny... Właśnie Dolina Sąspowska sama w sobie stanowiła dla mnie najistotniejszy cel wyprawy; przez wzgląd na chęć jej poznania nasza trasa została mocno zmodyfikowana w stosunku do "trasy stałej", którą to docieramy do OPN od strony rozjazdu głównej drogi: na Skałę i na Ojców. Trasa ta jest każdorazowo ekscytująca i piękna, idąc asfaltem lawirującym między skałami z lewej a potokiem z prawej, kręci się tylko głową na boki, z zachwytem chłonąc pejzaże skalne okraszone zielenią. Tym razem miało być inaczej - nie wiedziałam, czy mniej ciekawie, ale patrząc na mapę widziałam do pokonania przed Doliną same tereny polne, jakieś drobne zabudowania, czasem małe skupisko drzew, kawałek lasku. Była to jednak jedyna możliwość, by przejść Dolinę od początku do końca, a tak to sobie właśnie uwidziałam.

Dnia właściwego wstaliśmy niespiesznie i równie spokojnie zjedliśmy śniadanie. Pogoda za oknem nie napawała optymizmem, wizja pieszej wyprawy wydawała się z deka niedorzeczna i nierealna. Ja miałam do dyspozycji na wypadek deszczu żółtą przeciwdeszczówkę i rozwalające się treningowe reeboki, to i tak lepiej od chłopaka, który chyba wyszedł z założenia, że kto jak kto, ale ja go po krzakach ciągać nie będę. Miał zatem zwykłą kurtkę, dobrą na mżawkę, oraz skórzane wysokie trampki z całkiem płaską podeszwą. Martwiło mnie to, zleciłam mu poszukanie w piwnicy jakichkolwiek innych butów, ale nie znalazł. Z powątpiewaniem zadałam pytanie, czy faktycznie gdzieś idziemy... Poszliśmy.

Plecak zapakował luby, do pierwszego postoju podczas trasy żyłam w nieświadomości, co też właściwie wziął. Widziałam tylko w domu jeszcze, że pakował nóż. Istniała zatem nadzieja, że pomyślał o jakimś prowiancie, bo raczej na dziki polować nie zamierzał. Szliśmy 4 km znaną nam asfaltówką (właściwie to jedyna droga wiodąca przez wieś prowadząca dokądkolwiek, wyboru zbytniego nie mieliśmy). Po drodze mieliśmy chwilę wahania, czy  nie odbić wcześniej na prawo, zgodnie ze szlakiem rowerowym, w pobliski wąwóz, ale nadłożylibyśmy znacznie drogi a wizja polnego wąwozu była mało przekonująca. Doszliśmy więc do Pieskowej Skały, gdzie mój inteligentny argument "pójścia na skróty" wywiódł nas w utworzony za stawem wał (po przeciwnej stronie stawu mieliśmy nasz asfalt) porośnięty gęstą trawą, po deszczu mocno wilgotną i pełną ślimaków. Skrót był jak się patrzy - zaoszczędziliśmy parę metrów "iścia", za to przebycie tego odcinka zajęło nam znacznie więcej czasu, niż gdybyśmy się trzymali drogi. R. wyśmiał potem moją skrótową argumentację, został jednak przeze mnie uświadomiony, że powiedziałam to z głupa, ot tak, bo zależało mi na ładnych widokach :)



Jakieś sto metrów za zamkiem odbiliśmy na prawo, na żółty szlak. Na jednej z dwóch wziętych przez nas map, mniej profesjonalnej acz bardziej obrazowej, szlak zaznaczony był bardzo niedokładnie, zatem mieliśmy przez chwilę wątpliwości, gdzie właściwie mamy skręcić w las. Szlak okazał się skręcać w asfaltową drogę dochodzącą do naszej. W zeszłym roku droga była w remoncie, była zagrodzona i leżała na niej kupa piachu; chłopak nie omieszkał wówczas wsypać mi go złośliwie do spodni ;) Parę kroków dalej nasz żółty szlak odbijał na lewo, w górę, w las, asfaltem zaś wiódł niebieski rowerowy. Zatroskana o obuwie chłopaka mało entuzjastycznie zaproponowałam asfalt, ale poszliśmy górą.

Widok wiosennej zieleni buczyny w tym roku jakoś wciąż mnie zachwyca. Las, przez który szliśmy, w głównej mierze składał się właśnie z buka, choć w zieleń młodych liści i głęboką szarość mokrych pni fantastycznie wcinały się luźno rozmieszczone brzozy. Całości kolorystycznej dopełniał ciemnozielony, nasycony wodą mech i mokre, rudobrązowe zeszłoroczne liście na ziemi. Było dość ślisko, nasze (bardziej R.) nieporadne wspinanie się napawało nas wyśmienitym humorem. Po drodze nie omieszkałam spróbować pierwszy raz liści młodej buczyny (faktycznie, leciutko kwaskowate pod koniec żucia, przyjemnie odświeżające), by później zachęcona nie zakosztować jeszcze szczawiku zajęczego.



W pewnym momencie minęliśmy ekipę trzech głośnych mężczyzn idących w przeciwnym kierunku. Wkroczyliśmy w młodszą część lasu, bardziej zachaszczoną i obfitującą w brzozę (czytałam gdzieś, że brzoza jest gatunkiem często stosowanym jako przedplon). Wreszcie wyłoniliśmy się z lasu, przed nami otwierał się widok na naszą dalszą trasę - wzniesienia i doliny, pola, pola... W oddali zaś widniała zapowiedź dalszej przygody - lesiste wzniesienia Parku Narodowego; gdzieś tam czekała na nas nasza Dolina...
Szliśmy eleganckimi asfaltowymi drogami, posiłkując się mapą. Znajdując się przez chwilę w Woli Kalinowskiej odbiliśmy na Sąspów, tam też doszliśmy do urokliwie umieszczonego na skalistym wzniesieniu kościółka, z którego placu rozpościerał się miły oku widok. Poniżej były zabudowania, przez które wiodła nasza dalsza trasa. Schodząc stromą ścieżką ze zbocza minęliśmy umiejscowiony tuż przy kościółku świeżo nadpalony drewniany domek, obok niego zaintrygowała nas dymiąca się kupa liści zgarniętych wraz z popiołem. Zastanawialiśmy się chwilę, czy to świadomie przez kogoś zostało takie kopcące się zostawione, czy może dobrze by było kogoś o tym poinformować... Uznaliśmy w końcu, że jest tak mokro, że pożar od tego żaden nie wybuchnie, a w pobliżu są zabudowania na tyle blisko, że w momencie ktoś zauważy coś niepokojącego. Zeszliśmy z góry, po lewej zostawiając kościółek. Nieco pod nim zauważyłam facetów między głazami - wchodzili do jaskini, która tam się znajdowała. Wyszliśmy na drogę prowadzącą przez wieś, z obu stron zabudowaną w przyjemne dla oka, wiejskie, małe domostwa. Wzdłuż drogi sączył się mały potok. Według mnie i mapy to już była Sąspówka, dla mojego przydrożny rów - ciekawie skądinąd zabezpieczony przez obsypywaniem się brzegów; wzdłuż niego wbite były pionowo paliki podtrzymujące poziomo ułożone wiązki chrustu. Dalej, już w Dolinie, widzieliśmy podobną konstrukcję, tyle że zamiast palików były pniaki, a zamiast chrustu gałęzie i konary - przy czym tam to już nie był przydrożny rów a prawdziwy, rwący potok ;)

Na końcu wsi droga wprowadzała nas wreszcie w Dolinę Sąspowską. Widoki były obiecujące...



Wg mapy po drodze mieliśmy minąć jeszcze kilka zaledwie, luźno rozsianych wzdłuż szlaku zabudowań - w tym dwie leśniczówki. Nie wiem, co było czym, ale wszystko doskonale wpisywało się w krajobraz i pełne było uroku - za równo mijana po drodze rozwalająca się chałupka kryta strzechą, jak i prawdziwie willowy w stylu, drewniany piętrowy budynek punktu pomiarów sejsmologicznych (który błędnie wzięliśmy z daleka za coś w stylu schroniska, nie my jedni zresztą).


 Kawałek za chatką R. postanowił zboczyć ze szlaku i podejść kawałek pod górę. Przeskoczyliśmy potok w odpowiednim do tego miejscu i rozpoczęliśmy "wspinaczkę" (w super odpowiednich butach) po rozmokłym podłożu i śliskich liściach. W podszycie pięknie kwitł zawilec gajowy, kokorycz pełna i pierwiosnki wyniosłe. "Od drzewa do drzewa" dotarliśmy na szczyt zbocza doliny. Las kończył się ustępując miejsca polom i fragmencie nasadzonej brzózką szkółki leśnej. Zawróciliśmy w Dolinę, posuwając się przy tym możliwie naprzód.


Tym razem potok trudniej było "przekroczyć". Lubemu udało się przeskoczyć, ale on jest wysoki i ma długie nogi. Ja uporałam się z problemem przedzierając się nieco dalej przez chaszcze do powalonych na małe rozlewisko drzew, po których pniach przeszłam na drugi brzeg. Tam też R. pokazał mi pierwsze efekty bobrzej działalności. Później mieliśmy jeszcze mocniej zdać sobie sprawę z obecności tych stworzeń, ale o tym dalej :)


Znalazłszy się na powrót w dolinie szliśmy już cały czas szlakiem, otoczeni kipiącą zielenią i tętniącą życiem naturą. W tle słychać było chlupot potoku, ptaki, piły spalinowe... Szliśmy niewielkimi łąkami przylegającymi do strumienia. Minęliśmy drugą leśniczówkę (facet z piłą wyglądał na leśniczego;)), doszliśmy do ściany lasu i rozdroża. Zaczekaliśmy na kobietę, która wraz z córką wybyły z mijanej leśniczówki (chyba), żeby zapytać ją, dokąd prowadzi skręcająca na lewo droga i gdzie właściwie jest prostopadły do doliny wąwóz Koziarnia. Wąwóz, jak się okazało, zdążyliśmy minąć, trasa w górę prowadziła do cywilizacji, udaliśmy się zatem prosto, gdzie wiódł nasz zresztą szlak. Muszę jednak wspomnieć, że zostaliśmy na owym rozdrożu ostrzeżeni przez intensywnie żółtą kartkę z informacją od zarządu OPN-u:

"UWAGA !!!
Zapadnięte nory bobrowe. Wstęp na własną odpowiedzialność"

Ubawieni powagą bijącą od ostrzeżenia poszliśmy dalej skrajem lasu, żartując i rozglądając się na boki w celu dostrzeżenia zapadniętej nory bobrowej.



Kawałek dalej przestaliśmy żartować, choć nastroje mieliśmy przednie: okazało się, że szukanie w chaszczach nor bobrowych było zbędne. Oto na środku ścieżki zastaliśmy leje półmetrowej średnicy, prowadzące z ukosa do płynącego tuż obok potoku. Ostrzeżenie o zapadniętych norach nie było więc takim znowu absurdem, zważywszy na fakt, że wiele takich nor mogło być jeszcze niezapadniętych, czekających tylko na czyjąś nogę, by ją w pięknym stylu złamać.


Idąc dalej co rusz napotykaliśmy się na efekty bobrzej działalności. Niewielkie rozlewiska, żeremie, obgryzione pnie drzew. 



W pewnym miejscu ścieżka przeobraziła się w wielkie, szerokie, rozmokłe błoto. Wymijaliśmy na nim dziewczyny idące z naprzeciwka. Jedna z nich, w trampkach, po podsumowaniu czekającej ją przeprawy "to dopiero survival" postanowiła wpaść w zgrabny poślizg dokładnie w tym momencie, co i mój Trampkowy.

Dobry nastrój dobrym nastrojem, ale trzeba było wreszcie coś zjeść. Usadowiliśmy się na drewnianym mostku przerzuconym przez potok na żółtej przeciwdeszczówce i wyciągnęliśmy jedzonko. Jak się okazało, R. wziął trzy bułki, ser żółty, jogurt i wodę mineralną. Zrobiłam kanapki, dojedliśmy jogurtem. Po tej szalonej wyżerce uznaliśmy zgodnie, że trzeba by... coś zjeść. Z tą myślą poszliśmy dalej, by wreszcie dotrzeć do wylotu Doliny na Ojców.

Wyszliśmy w znanym nam z wcześniejszych wypadów do Ojcowa miejscu obfitującym w punkty gastronomiczne. Ruch był umiarkowany - w zeszłe wakacje ludzi było mnóstwo, nie było gdzie usiąść. Poszliśmy na pizzę. Usiedliśmy naprzeciwko baru, żeby nas szybko zauważono. Kelnerka podała nam karty, wybraliśmy i zamówiliśmy dużą pizzę pepperoni. I czekaliśmy. I czekaliśmy... Długo czekaliśmy... W międzyczasie nieopodal zdążyła zasiąść czteroosobowa rodzina, złożyli zamówienie na 4 małe pizze. Ojciec dostał na dużo przed innymi, pepperoni, której spory rozmiar pozytywnie zaskoczony głośno skomentował. Już wtedy wiedzieliśmy - to była nasza pizza. Ale czekaliśmy dalej... Bo przecież "nasza" kelnerka widziała na, przechodziła obok dziesięć tysięcy razy. Dziwna była, jakaś taka denerwująca z obycia. Nie wytrzymałam w końcu i zapytałam o naszą pizzę. Odpowiedź bezcenna: "no właśnie przez pomyłkę zaniosłam ją komu innemu, dostaną państwo małą, dobrze?". Potem jeszcze dopełniła całości: "To ja wam policzę jako małą". No złota kobieta, naprawdę... Nadenerwowaliśmy się okrutnie, nie najedliśmy wcale. W milczeniu opuściliśmy to miejsce. Potem trochę rozładowaliśmy napięcie obśmiewając "łaskawość" naszej kelnerki. Namówiłam R. jeszcze na wyjście na punkt widokowy, w którym prócz ładnych widoków rzecz jasna, arcyciekawe było samo dojście - stromo, ślisko, krzywo, po skale. Mały kop adrenaliny trochę poprawił zepsute nastroje;)



Potem udaliśmy się przed siebie, kawałkiem Doliny Prądnika, docierając do drogi prowadzącej do ruin Zamku Ojcowskiego. Nie wiem, dlaczego żyłam tyle czasu w błędnym przekonaniu, że są one ogrodzone i niedostępne do zwiedzania... Skąd mi się to wzięło? Do ruin wiodła pod górę prosta droga, przy częściowo zrekonstruowanej wieży bramnej była budka z pamiątkami; za sam wstęp na ruiny zapłaciliśmy po 1,50 na łepka. Miejsce wyjątkowo urokliwe - trochę przez rozpościerające się ze wzniesienia widoki, trochę dlatego, że właśnie takie "zapuszczone acz przyjazne"; w ruinach są ławeczki, tablice informacyjne, w wieży bramnej można zobaczyć mini wystawę, spod drugiej wieży można rzucić okiem na okolicę. Poza tym z murów niewiele zostało - ot, zarysy budynków, studnia. Ruiny zarośnięte są krzakami i okazałymi drzewami. To mi się chyba w nich najbardziej podobało.




Zrobiła się późna pora, czas było myśleć o powrocie. R. zaczął okrutnie zrzędzić i dąsać się, punktem krytycznym okazała się droga asfaltowa wiodąca obok Złotej Góry, którą mieliśmy dojść na powrót do Woli Kalinowskiej, zamykając pętle. Współczułam mu i starałam się możliwie go nie denerwować, w końcu nawet w moich wygodnych (choć przemoczonych do cna) butach zaczynałam czuć stopy, a on przecież miał płaskie trampki. Po drodze szliśmy głównie w ciszy, ja tam sobie coś czasem nuciłam, on popsioczył pod nosem, to ja go znowu troszkę strofowałam, że to ja jestem od zrzędzenia nie on, że jak to tak... W ten sposób dotarliśmy wreszcie do znajomego punktu na trasie. Odtąd mieliśmy wracać identycznie, jak żeśmy przyszli. Pocieszające było znalezienie się w znajomym miejscu, orientacja, gdzie jesteśmy. Martwiąca była wizja pokonania jeszcze około 7-8 km. Ale daliśmy radę. Wieczorem pojawiło się wreszcie na chwilę zachodzące już słońce, rozpromieniając przebytą rano trasę, dzięki czemu wszystko wyglądało troszkę inaczej. Porobiłam jeszcze parę zdjęć, pogadaliśmy, atmosfera się rozluźniła... I tak wreszcie nieco po 20 dotarliśmy do domu, by zmęczeni paść jak muchy ;)





poniedziałek, 6 maja 2013

Wspomnienie Długiego Weekendu - z listów do M.

(...) Może na wstępie powinnam wspomnieć, ale nieplanowanie rozpędziłam się z odpisywaniem, więc ostatecznie piszę to teraz: milczałam przez długi weekend, bo byłam poza domem :) Miałam szalone plany poczynione na ten weekend, z których, z kilku powodów, praktycznie nic nie wyszło. Trochę przez to, że nie wiedziałam, na czym stoję (w kontekście związku z R. i jakichś ewentualnych wspólnych majówkowych planów; chciałam z nim spędzić choć trzy dni, ale do samego końca nie byłam doinformowana przez niego, czy i kiedy będzie mógł się ze mną gdzieś wybrać). A trochę dlatego, że aby moje plany wypaliły, potrzebna mi była... Pałatka. Zamówiłam takową na allegro, tylko troszkę za późno i na darmo oczekiwałam jej dostarczenia w poniedziałek czy tam wtorek. Nawiasem mówiąc, przesyłkę odebrałam dziś... Po co mi pałatka, pewnie zapytałbyś - chyba, że już o tym wspominałam :P Otóż usilnie dążę do realizacji swojego ostatnio wzmożonego pragnienia obcowania z naturą i między innymi gromadzę sprzęty niezbędne do spędzenia dnia poza domem, ba, może kilku, z noclegami "na dziko" w terenie. Takowa pałatka ma mi służyć za lekki (400g), przenośny dach nad głową i osłonę przeciwdeszczową (pełni też funkcję poncha). Jak wspomniałam, doszła mi dziś; wyoglądałam ją, jestem umiarkowanie zadowolona. Teraz już powolutku zaczynam myśleć, kiedy i gdzie by ją przetestować...
Widok za domem na malowaną przez nas w zeszłym roku stodołę  i pięknie kwitnącą, starą mirabelkę

Wracając jednak do długiego weekendu, ostatecznie udałam się w czwartek wieczór z R. do S......... (czyli tam gdzie zwykle, gdzie jego rodzina ma domek po prababci, pełniący teraz funkcję "letniskowego"). W czwartek nie zrobiliśmy już niczego prócz kolacji, cały następny dzień właściwie przesiedzieliśmy w domu; byliśmy tylko na małym spacerze na okolicznych polach, ale jak niebo przyciemniało od wzbierających chmur deszczowych, w ostatniej chwili umknęliśmy do domu przed, jak się okazało, gigantyczną ulewą. Ta trwała zresztą właściwie nieprzerwanie cały dzień i noc, czyniąc przy okazji niemałe szkody: maleńki potok płynący w głębokim rowie przez wieś, mimo przeciwpowodziowych zabezpieczeń i tak niektórym wylał na podwórza, z pól zaś dosłownie spłynęły świeżo posadzone ziemniaki -  następnego dnia obserwowaliśmy je leżące w rowie na całej długości wsi. Booo, następnego dnia poszliśmy eksplorować pieszo nieznaną nam jeszcze Dolinę Sąspowską w OPN-ie... Coś fantastycznego, długo by opowiadać :) 
Pieskowa Skała...

Poza domem spędziliśmy cały zachmurzony i umiarkowanie wilgotny dzień (w przeciwieństwie do naszych butów, przemoczonych przez rosę, ubabranych w błocie wiodących wzdłuż Sąspówki szlaków, zalanych dzięki działalności bobrów). Zrobiliśmy wg google ok. 26km, nie licząc paru bardziej stromych podejść i częstego zbaczania ze szlaku w co bardziej urokliwe zakątki. Wróciliśmy padnięci. Następnego dnia, mimo lepszej pogody, nie byliśmy nigdzie (prócz sklepu, oddalonego od domu jakieś 2-3 km). Trochę posprzątaliśmy domek, trochę poodpoczywaliśmy w ogrodzie, zjedliśmy królika w pieczarkach... I przedłużyliśmy sobie pobyt o jeszcze jeden nocleg, tak to więc wróciłam dzisiaj :) (...)

Na szlaku w Dolinie Sąspowskiej - a raczej nieco poza nim ;)


 Relację z samej wyprawy w Dolinę Sąspowską zamieszczę kiedy indziej, posiłkując się już licznymi zdjęciami z telefonu lubego - mam nadzieję, że nastąpi to wkrótce i do tego czasu pamięć ani ekscytacja mnie nie opuszczą :)