czwartek, 17 kwietnia 2014

Zlot Reconnet wiosna 2014

Z niemałą satysfakcją mogę niniejszym odnotować fakt mego ponownego udziału w kolejnym zlocie forum survivalowo-turystyczno-militarnego reconnet.pl :) Organizatorem był Bubel - i spisał się rewelacyjnie, no poza wymyślną i skomplikowaną konstrukcją latryny, na której sposób obsługi można było nie wpaść :P Ale, żeby nie było - nie taki znowu Bubel bubel! Zlot rewelacyjny, udany i intensywnie przeżyty! :D

Tegoroczne wiosenne wydanie zlotu miało, tradycyjnie już chyba, charakter kulturalnego, spirytualistycznego spotkania przy ognisku w rodzinnej atmosferze ;] Niektórzy owej kultury łyknęli więcej, inni mniej, niektórzy byli wysyłani do lasu przez żony, by nabrali ogłady, inni, by żony mogły ich poznać, atmosferę zlotową starali się maksymalnie podtrzymać nawet w drodze powrotnej. Bo, co trzeba w tym miejscu podkreślić, na zlot zdecydowanie nie jedzie się dla przyjemności. Taka impreza grozi wręcz utratą zdrowia ;] Niemniej, ponieważ społeczność survivalowa wie, jak przetrwać (jak udowadniał jeden ze zlotowiczów, dwa dni bez jedzenia można, ale pić już zdecydowanie trzeba), poza pojedynczymi przypadkami utrat świadomości, wszyscy wszystko mają na miejscu i niczego im nie brakuje.


Mogłabym jeszcze tak długo, ale to tylko pół prawdy o tym zacnym spotkaniu :) Tak naprawdę, poza wymiarem  integracyjnym i rekreacyjnym, pojawił się również wymiar dydaktyczny. W sobotę miały miejsce warsztaty powiązane z tematyką survivalową. Ten z ostrzenia noży, prowadzony przez szacownego Dottore, poprzedzony był prelekcją dotyczącą rodzajów ostrzy w ogóle.



Dla laików takich jak ja była to cenna lekcja, dla nieco bardziej obeznanych z tematyką pewnie też, bo samo przebywanie w towarzystwie Doktora to przyjemność i wyróżnienie... ;P (ale nóż finalnie naostrzył mi Bubel i Qasz :]) Później chętni udali się pod przewodnictwem Mr. Wilsona na spacer po okolicy, podczas którego dane było poznać nam wiele pozornie pospolitych roślin, o których zastosowania (przede wszystkim zaś możliwość konsumpcji) nikt by ich jednak nie podejrzewał. Starałam się z nich wynieść maksymalnie dużo, kosztowałam czego mogłam. Dzięki temu, że tym razem na zlot wzięłam aparat, wskazywanym roślinom robiłam zdjęcia i nawet jeśli nie wszystkie nazwy i informacje zapamiętałam (bo w tak krótkim czasie to jest chyba niewykonalne :)), to fotografie ułatwią mi teraz identyfikację.


 Mam nadzieję, że będzie mi dane kiedyś posiąść taką wiedzę w zakresie dzikich roślin jadalnych, że będę mogła wyjść do lasu na dzień i nie wrócić głodna - bo nie śmiem nawet pomyśleć o dłuższym wypadzie, na miarę Mr. Wilsona - Człowieka Legendy ;] Nie dane mi było skorzystać z całych warsztatów z roślin, bo w pewnym momencie, kiedy ponoć zmierzaliśmy już grupą do obozowiska, poszłam nieco szybciej wraz z Karudą - dziewczyną o niesamowitej wiedzy w zakresie m.in. kultury słowiańskiej, którą przy ognisku wykorzystywała, umilając nam czas pieśniami i przyśpiewkami ludowymi - i grupa gdzieś nam zaginęła. Jednak, czego się dowiedziałam to moje i nie oddam ;) Ale tego dnia chciałam więcej. Wyczekiwałam zaplanowanych w następnej kolejności warsztatów z oprawiania zwierzyny - wiedza, którą miałam na nich posiąść, chyba najpewniej będzie przeze mnie wykorzystana w przyszłości, z racji moich zakusów na posiadanie zwierząt hodowlanych. Nie przejechałam się na swoich oczekiwaniach. Przede wszystkim, została grupce uczestników zapodana pewna dawka wiedzy teoretycznej, później zaś praktycznej. Miałam okazję skonfrontować swoje chęci z możliwościami, wiem już, w jakim zakresie i co muszę opanować, by kiedyś móc teorię przełożyć na praktykę we własnym, codziennym życiu. No i, co może najistotniejsze w tym wszystkim, nie zawiedli mnie ludzie. Cieszy mnie to, że mam okazję obcować z tak normalnymi i rozsądnymi osobami, umiejącymi się zachować odpowiednio do sytuacji :)


Warsztaty z pierwszej pomocy, prowadzone przez AP, były tylko potwierdzeniem tego, że do lasu nie pojechała banda czterdziestu ludziów w celu jednym. Wiele osób z zainteresowaniem słuchało rzeczowego i niezwykle ciekawego wykładu dotyczącego udzielania pierwszej pomocy, tym bardziej, że leżała przed nami Mała Ania lat ponad piętnaście (a później i noworodek z pniaczka), na której wszystko było profesjonalnie prezentowane. Dobrze jest sobie odświeżyć tak ważne, a niedokładnie przyswojone niegdyś na PO w liceum wiadomości, tym bardziej, że można się pokusić o stwierdzenie, iż są one wręcz kluczowe w całej sztuce przetrwania. Dowiedzieliśmy się, w jakiej kolejności, w jaki sposób i jak podjąć konkretne działania w przypadku ratowania życia. Pojawiało się wiele pytań od publiczności i przytaczanych przykładów z życia codziennego, których AP dzielnie i z uwagą wysłuchiwał. Widać po nim, że to człowiek z pasją i zaangażowaniem oddający się temu, co robi na co dzień... Dobrze, że tacy ludzie są pośród nas ;)


Niestety, i te warsztaty pod koniec opuściłam - trochę zmarzłam i zgłodniałam, mój umysł wysycony wcześniej substancjami wszelkimi (wiedzą, wiedzą! :P) też zaczynał się już buntować i nie przyswajał na tyle sprawnie, bym mogła z warsztatów skorzystać bardziej. Obawiając się zatem, że chcąc w niego wtłoczyć nazbyt dużo wszystko pokićkam i pomieszam (a wiadomo, że mieszanie szkodzi), odpuściłam sobie już edukowanie się tego dnia - tym samym opuszczając warsztaty Mr. Wilsona z technik rozpalania ognia, czego oczywiście trochę mi żal, bo przechodząc obok ciasnego kółeczka zainteresowanych, skupionych wokół Prowadzącego i jego bogato wyposażonego stanowiska, widziałam, że omija mnie naprawdę potężna porcja niesamowicie ciekawej wiedzy. Ale, inaczej się nie dało. Bezczelnie liczę na to, że nadarzy się jeszcze okazja ku temu, by się tego wszystkiego dowiedzieć i popróbować, albo chociaż cokolwiek podpatrzeć :)



Mówiąc o warsztatach, nie można nie wspomnieć o innych umiejętnościach prezentowanych i wykorzystywanych przez Uczestników podczas zlotu. Mam tu na myśli polową kuźnię i wykuwane w niej cudeńka użytkowe (noże, krzesiwa), wędzarkę, z której wydobywały się takie zapachy, że ślinka sama ciekła (bo tym razem nie dane mi było niczego skosztować, przegapiłam lub nie byłam w stanie pomieścić ani kapki więcej zlotowych specjałów - nawet szynka wręczona mi w dniu wyjazdu przez Gawrona po chwili gdzieś się rozpłynęła :D), rzeźbienie w drewnie (i w tym miejscu muszę, MUSZĘ gorąco podziękować szczególnie Rajmundowi, Thrackanowi, Pingwinowi i innym zaangażowanym, pomocnym i życzliwym - przepraszam, ale sama też próbowałam się wówczas angażować i skupić, także mogłam w tym momencie kogoś pominąć :]), budowę pieca, oraz pokazy kulinarne Mistrzów Podniebienia, finalnie kończące się degustacjami - w tym chilli, rosół, gotowane kozie mięso, królik w ziołach na winie, placuszki z pokrzywy i makaron z sosem z zieloną wkładką, kawa. Pozostając w temacie, muszę nadmienić, że gigantyczny stół był tak suto zastawiony wszelkimi domowymi specjałami, że nie wiadomo było nawet, z której strony do niego podejść :)


Było jeszcze ponoć strzelanie z armatki ziemniaczanej, ale dowiedziałam się o tym, gdy zasłyszałam strzały gdzieś w oddali - także się nie wypowiadam bo nie widziałam. A, i lekcje śpiewania były - szczególnie w pamięć zapadły mi próby rozśpiewania towarzystwa przez Grigora ;) Przy akompaniamencie gitary dzierżonej przez Mikiego i później Dźwiedzia, próbowano wielokrotnie zaśpiewać cokolwiek z forumowego śpiewnika od początku do końca, ale udało się to tylko w przypadku "Leśnych opowieści". Poza nimi królowały chryzantemy, róże czerwone i tego typu piosnki :)

No. Mam nadzieję, że niczego nie pominęłam... A jeśli, to na pewno z czasem, w najmniej oczekiwanym momencie mi się przypomni - i idąc do sklepu będę się pokładać ze śmiechu na wspomnienie poszczególnych sytuacji i tekstów, mile wspominać ogniskowe pogawędki, sesje zdjęciowe, sesje kulturalne i tak dalej. Bo były to takie trzy dni w moim życiu, do których będę wracać i nie będę żałować. A nawet będę dumna :]


wtorek, 8 kwietnia 2014

Sok z brzozy

Udało mi się pozyskać w tym roku ok. 6-7 l soku z brzozy (kilkudniowy zbiór z trzech, potem dwóch pni). Nie jest to może wynik oszołamiający dla wprawionych w temacie, dla mnie jednak pozyskiwanie soku stanowi absolutną nowość i nie wzięłam się za to tak jak należy. Przede wszystkim, chyba trochę się spóźniłam - co prawda na brzozach listki jeszcze się nie pojawiły, ale soki wyraźnie w kolejnych dniach zbioru przestawały krążyć tak intensywnie, jak na początku. Upatrzyłam sobie już dość grube brzozy rosnące na działce rodziny chłopaka - nie chciałam zaszkodzić nadmiernie drzewom, a i tak z góry należało zakładać, że, jako początkująca, coś zrobię nie tak. Starsze drzewa są na pewno mniej podatne na obciążenia wynikające z uszkodzenia.

Słyszałam o różnych metodach pozyskiwania soku; zadałam nawet w tej sprawie pytanie na forum survivalowym. Jednak, co człowiek to metoda... Muszę po prostu spróbować wielu i wybrać taką, która daje najbardziej satysfakcjonujący rezultat. W każdym razie, w tym roku nawierciliśmy z moim pnie na wysokości 50-70cm, prawie że pod kątem prostym, z minimalną tendencją do spadku w dół. Możliwe, że ów spadek był jednak zbyt mały, przynajmniej na jednym z filmików instruktażowych facet nawiercał pień pod kątem 45 stopni. Za kolejny błąd mogę zdecydowanie wziąć to, że użyliśmy plastikowych rurek od długopisów - czysta improwizacja :) Gdyby rurki były wystrugane z drewna, napuchłoby ono od wilgoci, uszczelniając wywiercony otwór. W moim przypadku niestety, część soku (nie jakaś znacząca część, ale przeszkadzało mi to) ściekała po pniu. Otwory nawiercałam od strony zacienionej; wiem, że po tej stronie krąży mniej soków, tu jednak moje skromne zbiory nie były wystawione na wzrok ciekawskich sąsiadów i pracowników pobliskiej budowy. Pod rurki podstawiłam plastikowe butelki; gdy nazbierało się coś więcej, zlewałam (lub ktoś zlewał) sok do innej butelki, tą pozostawiając w spokoju, umocowaną drutem do pnia drzewa.


Tyle w temacie sposobu pozyskiwania. Całe przedsięwzięcie miało bardziej charakter eksperymentu - żeby sprawdzić, co i jak, no i czy gra warta jest świeczki - czy sok z brzozy będzie smaczny i chętnie zużywany. Wiem z różnych źródeł, że smak soku, a co za tym idzie, zawartość w nim poszczególnych składników i minerałów, zmienia się w zależności od kilku czynników - przede wszystkim od miejsca pozyskiwania. Mój wybór drzewek okazał się nieszczególnie fortunny - sok zebrany za pierwszym razem nie różnił się właściwie niczym od wody (poza tym, że był lepszy ;)), kolejne były tylko nieco słodsze, z delikatną, brzozową nutą. Sok był przejrzysty i klarowny, przy końcowym zbiorze lekko zmętniał, ale pozostawał właściwie bez koloru - daleko mu było do słomkowego zabarwienia soku prezentowanego na niektórych filmikach czy zdjęciach. Smak soku z ostatniego zbioru jeden z kosztujących określił jako "piętnasta woda po soku jabłkowym". Mi generalnie smakował.


Zmartwiła mnie na początku trwałość świeżego soku; ten pierwszy, który powisiał sobie niecałą dobę na drzewie, a później powędrował na dwie do lodówki, na czwarty dzień miał już lekko kwaśny smak i zapach. Nie umiem robić octów i tym podobnych mikstur, zatem pół butelki musiałam wylać. Kolejne porcje soku wytrzymały już dłużej - zapewne przez większą zawartość cukrów. W tym momencie mam jeszcze prawie pełną, półtoralitrową butelkę w lodówce, która trzyma prawdopodobnie piąty dzień, a smak i zapach jest w porządku. Resztę soku (jakieś 2,5-3 litry) postanowiłam przeznaczyć na zrobienie syropu.

Sok przelałam do płaskiego, szerokiego garnka i odparowywałam dotąd, aż wyraźnie zmalała objętość płynu, barwa zmieniła się na słomkową, a smak stał się mocno słodki - zbyt słodki. Ponieważ nad miksturą nastałam się dobre kilka godzin (nie róbcie tego na płycie elektrycznej), a dobiegła godzina druga w nocy, odpuściłam dalsze zagęszczanie soku i poszłam spać. Następnego dnia ani zapach, ani smak mnie nie rzucił na nogi - ale konsystencja wciąż była zbyt płynna. Zagęszczony sok schowałam do lodówki i tak doczekał dnia dzisiejszego, kiedy to postanowiłam się ostatecznie rozprawić z owym czymś w ilości niepełnego, dużego kubka. Płyn zlałam do garnka, później na płaską patelnię, i odparowałam do konsystencji syropu. Ku mojemu zdziwieniu, produkt końcowy ma nęcący, słodki zapach, a smak jest naprawdę wyśmienity... No i mam teraz dylemat, jak to to spożytkować - bo uzyskany syrop zajął połowę kieliszka :D


W międzyczasie znalazłam jeszcze jedno, bardzo proste zastosowanie świeżego soku z brzozy; zagotowanym zalałam herbatkę i teraz popijam ją sobie - smak zmienił się nieznacznie, a z kubka bije mi przyjemny, brzozowy zapach :)

poniedziałek, 7 kwietnia 2014

Co w lasku się zieleni

Ten wpis, tak samo jak dwa poprzednie, dotyczyć będzie ostatniego weekendu... Naprawdę nie pamiętam, kiedy tak przyjemnie i aktywnie spędziłam czas, moje dni rzadko bywają takie długie i obfitujące we wspomnienia. A prócz przejażdżki rowerowej w sobotę i spaceru do Pieskowej Skały w niedzielę, zaliczyłam jeszcze jedną atrakcję na miłe zakończenie weekendu: spacer do lasku, tego samego co ostatnio, niedaleko domu chłopaka - z resztą poszłam nie sama, a z nim.

Tym razem nie będę się wiele rozpisywać; lasek, czy raczej zalesiona mała dolinka, nie jest takich rozmiarów, by cokolwiek więcej pisać ponad to, co na temat jej topografii napisałam ostatnio. Teraz po prostu po raz kolejny miałam okazję podziwiać coraz bardziej rozkwitłą i zazielenioną naturę :)



Z Sułoszowej do Pieskowej południowymi polami

Do Sułoszowej dotarłam dnia poprzedniego, rowerem. Przybyłam na zaproszenie chłopaka, który wraz z rodzicami stacjonował w domku po prababci, tocząc przez dni kilka boje z uporem rzeczy martwych i zajadłością sąsiadów. Tak naprawdę wcale nie musieli, jak nie muszą robić w owym miejscu w zasadzie niczego, ale taka już ich natura, że chcą i lubią remontować, naprawiać, polepszać, słowem - robić. No i zrobili. Kopali, nosili, wozili i równali ziemię na podwórku, siali trawę, robili ogrodzenie antykurowe, inne - wyższe i bardziej szczelne - antysąsiadkowe, trochę się też od rzeczonej sąsiadki tradycyjnie musieli wyzwisk nawysłuchiwać, trochę dachu naprawić, trochę rynien założyć... Na brak roboty tam narzekać się nie da. Z resztą - rodzina chłopaka zawsze sobie coś znajdzie, nawet na wczasach nad morzem znajdzie się jakaś obluzowana klamka czy zamek do naprawienia ;)

W każdym razie, o ile dnia poprzedniego dotarłam niemalże na rosół (bo jeszcze chwilę musiałam poczekać, aż z gruzu i żwiru wysypanego pod potencjalny przydomowy chodnik, znikną rusztowania blokujące przejście - no bo jak to tak, obok, po świeżo zasianej trawie...). Po rozgrzewającej zupie i całym wieczorze dogrzewania się przy rozgrzanej do czerwoności rurze od pokojowej kozy, wciąż byłam domarznięta i taka też, pomimo gorącego prysznica, poszłam spać. Ot, przewiało mnie. Dnia następnego, choć przy bezruchu wciąż było mi zimno, energia we mnie powróciła i wynegocjowałam spacer. Co prawda ja chciałam taki całodzienny, daleko daleko, przez którąś z podkrakowskich dolinek aż pod samo miasto, gdzie by nas zgarnęło MPK - ale na drodze kompromisu wyszedł z tego spacer do Pieskowej Skały. Dobre i to :)

Jazda na rowerze w przeciwną stronę dnia poprzedniego spowodowała, że za nic nie chciałam kolejny raz musieć iść do Pieskowej przez, bądź co bądź urokliwe, ale jednak centrum a nie obrzeża wsi. Udało mi się zatem pokierować nas nieco okrężną drogą, przez południowe pola rozciągnięte za domostwami po prawej stronie drogi. Trasa bardzo urokliwa i nam znana, zatem R. na nią bez większego problemu przystał.


Wytyczony jest tamtędy niebieski szlak rowerowy. Cóż, zarówno na spacery piesze jak i przejażdżki rowerowe trasa jest znakomita - wygodny asfalt wiedzie w stronę wschodnią pomiędzy wzniesieniami pokrytymi siecią podłużnych pól uprawnych. Widoki naprawdę przyjemne dla oka - szkoda, że zamknięte w kadrze zdjęcia tracą na tym, co w nich najlepsze - poczuciu przestronności świata.

Minęliśmy pierwsze na trasie zadrzewienie, ciągnące się przez pola prostopadle do dróg - naszej i głównej, biegnącej przez Sułoszowę. Z pewnością trzeba będzie poświęcić kiedyś chwilę, żeby sobie po tym małym lasku niespiesznie pospacerować, obserwując wiewiórki i inne stworzenia. Jednak kawałek dalej to, co ukazało się naszym oczom, przekraczało wszelkie możliwe normy i granice przyzwoitości i kultury. W niezaznaczonym na mapie, widać nie tak dawno nasadzonym, wąskim pasmie lasku po prawej, ktoś z okolicznej ludności - a może wszyscy? - zrobili sobie wysypisko śmieci. Wnioskując po ich ilościach - bardzo skrupulatnie wykorzystywane, a wnosząc po stopniu ich zniszczenia przez warunki pogodowe - od niedawna. Można szacować, że od momentu wprowadzenia nowej ustawy śmieciowej, bo w przeważającej mierze były to, tak łatwe do posegregowania, plastiki... Coś strasznego.


Przykry widok szybko został za nami, a ja tylko czasem obracałam się za siebie - bo przede mną było wystarczająco przyjemnie. Jak już śmieciowy lasek był daleko w tyle, złe wrażenie z czasem zaczęło się zacierać, a spojrzenie w tył przysparzało tylko kolejnych zachwytów nad bezkresem pól.


Minęliśmy jeszcze niewielkie zadrzewienie śródpolne na szczycie pagórka, które w tamtym roku stanowiło miejsce schadzek okolicznego kwiatu młodzieży polskiej, i chwilę później dotarliśmy wreszcie pod lasek, który z zeszłego roku zapamiętałam jako Kołodziejówkę, a obecna mapa chrzci go "Kłodziejówka". Nie wiem, jak jest poprawnie, kiedyś sprawdzę i nauczę się wreszcie operować poprawnymi zwyczajowymi nazwami okolic. Tak czy inaczej, w poprzednim roku bukowy lasek mnie urzekł, w tym nie zawiódł. Poszliśmy tak, jak wiódł niebieski szlak rowerowy, czyli na lewo, wąwozem Babie Doły.


Przeszliśmy kawałek dnem wąwozu, później, za którąś skałą z kolei, zdecydowaliśmy się wyjść na zalesione zbocze. Zapuściwszy się kawałek w las, mieliśmy okazję zobaczyć dzikiego zająca, a R. upatrzył jeszcze trzy sarny. Nie zazdroszczę mu ich tylko dlatego, że dzień wcześniej sama widziałam trzy sztuki, gdzieś na wysokości północnych krańców Giebułtowa, jak wyleciały z ulicy Niezapominajkowej czy jakiejś, przecięły drogę przede mną i pobiegły na pola, gdzie jeszcze długo odprowadzałam je wzrokiem. W każdym razie, saren w okolicy nie brakuje :)

Las zrobił się w tym miejscu trochę mniej przystępny, generalnie nie chcąc wyminąć Pieskowej, postanowiliśmy wrócić na dno wąwozu, którędy biegł szlak. Chwilę później znaleźliśmy się na dróżce, a po jeszcze chili - niemal pod główną ulicą, tyle że oddzieleni od niej nurtem Prądnika. R. przeszedł po kamieniach, ja, jakieś 50 m dalej, po lekko rozwalonym, acz niemałym mostku.


To już był schyłek naszego wędrowania tego dnia, no - przynajmniej w tym rejonie ;) Doczłapaliśmy niespiesznie pod zamek w Pieskowej i w oczekiwaniu na transport (wracających ze Sułoszowej rodziców chłopaka) zjedliśmy po dwóch grillowanych górskich serkach z żurawiną, po 3zł za sztukę i skosztowaliśmy smalczyku z pomidorami, by potem, już zza szyby samochodu, mieć okazję "zwiedzić" Pieskową i Ojców aż do Złotej Góry, kawałek Woli Kalinowskiej i później świat roztaczający się przy drodze z Olkusza do Krakowa.