piątek, 19 grudnia 2014

Gorce, przybywam!

A czemu nie, cholera, jadę! To była tak spontaniczna (jak na mnie) decyzja, że aż rozpierało mnie zadowolenie z samej siebie. Po co się wahać, po co smęcić, szukać, przewidywać wszystkie "przeciw", skoro można się skupić na tych "za" i nimi to głównie się kierować... Obwieściłam więc czym prędzej, że zaklepuję czwarte miejsce w Irolowej Bestii, którą to podróżować miało zgadanych już wcześniej trzech Zacnych: Kubush, soohy i Irol we własnej osobie (no ciężko, byśmy jechali jego terenówą na wskazaną przez niego miejscówkę bez niego samego ;)). Po mnie napatoczył się jeszcze G., ale z niektórym już w życiu zaznanych "powodów zasadniczych" (tu chodziło chyba o odwiedziny szacownych teściów czy coś, no nie wiem), zrezygnował. Na jego miejsce wskoczył Sławek i taką to ekipą finalnie wybyliśmy w Gorce - tylko dwa tygodnie później, bo w swej entuzjastycznej spontaniczności nie doczytałam, że o takim to terminie była mowa ;]
No ale i tak nie odpuściłam :>

W piątek przybywaliśmy na punkt startu z różnych stron. Sławek z Kubushem i jego psimi podopiecznymi ze Śląska, soohy z "przeciwna"... No nie da się ukryć, że my, Krakusy, byliśmy tymi uprzywilejowanymi, bo koło 19-tej spotkaliśmy się wszyscy pod krakowskim dworcem :) Po przywitaniu się najpierw z Przybyszami, a potem z Tubylcem, wpakowaliśmy się do wnętrza Irolowej Bestii - z czego bagaże, Monę i Luśkę na tyły. Panowie, po dżentelmeńsku, postanowili stłoczyć się na tylnych siedzeniach, zatem to mi trafiło się zaszczytne miejsce po lewicy Irola. Tak, pozytywnie nastrojeni, wyruszyliśmy w Gorce.

Jazda minęła szybko i przyjemnie, w tle do naszych luźnych rozmów i śmiechów pobrzmiewała całkiem przyjemna nuta z płyty, którą Irol sobie spontanicznie sprezentował po usłyszeniu folkowego grania. Nie pamiętam już oczywiście ani nazwy, ani nawet kraju pochodzenia, ale chyba wszystkim się podobało (a przynajmniej nikt nie zgłaszał sprzeciwu :P). By dotrzeć na miejsce, w zasadzie objechaliśmy trochę Gorce dookoła, bowiem do bacóweczki, w której to mieliśmy się zatrzymać na następne dwa noclegi, dociera się od strony Ochotnicy. Po drodze zgadywaliśmy, czy będzie śnieg, czy też go nie będzie... Nie zawiedliśmy się, było go w sam raz :) I tylko żadnego otwartego sklepu w Ochotnicy nie zastaliśmy, przez co wieczorne bacowanie tego dnia miało nie mieć orzechowego posmaku. Ale co tam po takich dobrach, grunt to dobre towarzystwo ;)

Przed mostkiem odbiliśmy w prawo i zaklejony śniegiem asfalt szybko ustąpił miejsca dość wyboistej, choć ewidentnie świeżo wyrównanej (właściwie - wyrytej buldożerem) drodze. Irol opowiadał, jak to się tędy wbijało pod górę wcześniej, a my mogliśmy sobie to tylko wyobrażać, kołysząc się mocn o i podskakując na ciasnej gruntowej drodze tnącej przez zalesiony wąwozik górski, z urokliwym potokiem po lewej. Po chwili takiej "ożywionej" jazdy na ostatnim odcinku naszej podróży, dojechaliśmy pod "odkrytą" przez Irola w dość ciekawych okolicznościach elegancką bacówkę. Janek zaparkował za świerkiem, po czym wysiedliśmy i skierowaliśmy się z psami i bagażami (bagaże teraz? później? nie pamiętam) w stronę bacówki.


Co mogę powiedzieć o miejscu, w którym spędziliśmy kolejne godziny i dni... Bardzo klimatyczne :) (Może i mówię tak o każdej napotkanej bacówce czy każdej nowo poznanej miejscówce leśnej, ale co poradzę - naprawdę tak odbieram te miejsca :)) Tu można było się poczuć od razu jak u siebie, a równocześnie miesce tchnęło magią gór. Cóż się dziwić - ujrzana w zasadzie już nocną porą, mała, drewniano-murowana bacóweczka o kwadratowej bryle, w jej sąsiedztwie niewielka stodółka, a obie w zasadzie na granicy lasu i rozległej, nieco nieckowatej polany, wyścielonej uschniętą trawą, znajdującą się w większości pod warstwą pierwszego konkretniejszego śniegu widzianego przeze mnie tej zimy. A całemu temu urokliwemu obrazkowi przygrywała nocna "cisza" wypełniona szumem płynącego po przeciwnej stronie drogi potoku...
Chciałoby się w takim miejscu zamieszkać, ale i sama perspektywa spędzenia tu części weekendu napawała mnie zadowoleniem. W takim miejscu można się resetować i nabierać dystansu do spraw życia codziennego :) I można na chwilę zapomnieć o rozpoczynaniu nowej pracy w niedzielę, właściwie zaraz po planowanym powrocie z wypadu, lub czy lokator z nakazem eksmisji raczy się wreszcie wynieść, jak już to obiecał... "Nie przejmuj się niczym" - dewizę życiową soohy'ego w takich okolicznościach szczególnie łatwo było przyswoić ;)


 Wspólny wieczór zleciał w bardzo przyjemnej atmosferze. Brak posmaku płynnych orzechów zastąpiły niewielkie ilości napoju chmielowego, zawartość piersiówki soohy'ego (nalewka z pędów sosny), była też wędzona słonina od Irola, Kubushowa pasta czekoladowa na serwatce ;), niekwestionowanym hitem okazały się jednak chyba orzeszki ziemne, a urozmaiceniem wieczoru takie choćby mysie odchody i "rydze na patelni". Cóż, wiele do szczęścia nam nie trzeba było :]

Spać poszliśmy chyba koło 12-tej. Mój letni śpiwór, w zasadzie zgodnie z moimi podejrzeniami, nie okazał się najlepszym wyborem jak na tę porę roku, mimo warunków dość komfortowych (dach był, piec przez jakiś czas też przecież grzał). Mimo tego, że w nocy trochę mnie wychłodziło, nie chciało mi się wygramolić ze śpiwora i ubrać cieplej. Żeby nie było, Panowie oczywiście nalegali i proponowali użyczenie puchowej kamizelki, cieplejszego śpiwora itd., zachodziło nawet podejrzenie, że ten wzięty przez Kubusha dla jego psiaków jest cieplejszy niż mój, no ale - baby nie przegadasz :D Drugiej nocy więc znów spałam w śpiworze własnym, tylko eksperymentalnie wyubierana mocniej, na cebulkę (co w zasadzie nie dało mi absolutnie nic - a więc przede mną jeszcze jeden eksperyment, zanim uznam, że śpiwór jest definitywnie za lekki... Czyli tym razem spanie w samej bieliźnie :P)

Tymczasem noc pierwsza minęła. Trochę na moim wierceniu się i szukaniu nieco bardziej wydajnej energetycznie pozycji, trochę na chrapaniu Kubusha ;) Ten z resztą, oczywiście, jak stosunkowo wcześnie "poszedł się chilloutować", tak z rana wziął sprawnie psy na spacer. Podobno wcześniej od niego wstawał soohy, ale chyba sobie jeszcze na chwilę legnął. Ja osobiście miałam problem z wyjściem ze śpiwora, ale w końcu też podołałam i wybrałam się z Irolem do sklepu po niezbędne zakupy, w szczególności colę, gumę do żucia i orzechówkę ;) ale i psią karmę i wreszcie jakiś prowiant dla mnie, bo wybrałam się bez niczego.

Pogoda na ten dzień zapowiadała się na całkiem przyjemną. W nocy nie było przymrozku, leżąc na dechach słyszałam jakby kapanie wody na zewnątrz (obok przelewania mi się płynów w brzuchu). Mimo to dopiero w drodze powrotnej, w samochodzie, stopy, włożone do zimnych butów, zaczęły mi odtajać. Zdecydowanie trzeba im było ruchu :) Po śniadaniu wybyliśmy więc z bacówki na zdobywanie szczytów ;)

Z racji lokalizacji bacówki, pod którą zostaliśmy dowiezieni przez Irola, sobotnie wędrowanie zaliczyć by trzeba raczej do kategorii niezbyt wymagających spacerów. Bez morderczego tempa spokojnie mogliśmy wybyć na sam Turbacz, a potem wrócić nieco inną trasą, równoległą do tej, którą szliśmy pod górę. Nie mówię, że się nie zmęczyłam - przeciwnie, tradycyjnie, szczególnie u początku wędrówki, dyszałam gorzej niż w drodze powrotnej wystrachana Luśka w samochodzie. Zawsze tak mam i przez wątrobę pewnie już mieć będę :) Pozostaje mi się przyzwyczaić - no i zaopatrzyć się wreszcie w normalne kijki, bo moje tradycyjne leśne kije, choć wielofunkcyjne (potencjalne: opał, dzida na dzikiego zwierza, a ponadto łatwozgubny, ale ekonomiczny i ekologiczny szpej), jednak są zdecydowanie cięższe od kijków trekkingowych, także sprawa zdecydowanie do przemyślenia.

Trasę mieliśmy niezwykle widokową: szliśmy zboczami Gorców zorientowanymi na południe, czyli na Pieniny i Tatry, których zarysy mogliśmy wielokrotnie podziwiać z pięknych, rozległych polan.
Przyroda i krajobrazy gorczańskie w takiej łagodnie zimowej odsłonie prezentują się wyśmienicie. Można by w zasadzie przysiąść gdzieś na cały dzień na jednej z polan i patrzeć przed siebie... Jednak i na inne rzeczy warto było zwracać uwagę, rozejrzeć się w swoim najbliższym otoczeniu, by dostrzec jakąś ciekawostkę przyrodniczą. Taki soohy dla przykładu nawet o tej porze roku wypatruje ciekawych gatunków grzybów, a na śniegu szczególnie łatwo można dostrzec zwierzęce tropy i ślady, w tym nawet takie osobliwe, jak najprawdopodobniej odbicie rozłożonych ptasich skrzydeł.
Uwagę od tego, co pod stopami zdecydowanie jednak odciągały Tatry. Przejrzystość powietrza nie zamazywała ich ostrych, poszarpanych konturów i granicy śniegu zalegającego szczególnie w ich wyższych partiach. Z każdą następną polaną, poprzedzoną kawałkiem zaśnieżonego lasu, wydawały się być coraz bliżej, bo i coraz mniej było w polu widzenia bliższych punktów odniesienia jak niżej położone kompleksy leśne czy choćby pojedyncze drzewa.
W jednym z takich miejsc pozwoliliśmy sobie na chwilę relaksu i nicnierobienia w promieniach zimowego słońca. Polana była mi znana z mojego poprzedniego wypadu w Gorce, gdy byłam wspólnie z Bubkiem. Punktem wspólnym dla zastanego, a zapamiętanego widoku był jednak jedynie samotny świerk na środku polany i ławeczka :)
Do schroniska pod Turbaczem mieliśmy już całkiem króciutki odcinek do przebycia. Jeszcze tylko chwilę szlakiem przez las i wyszliśmy na jedną z najrozleglejszych, a na pewno najbardziej charakterystycznych hal w Gorcach. Po przeciwnej stronie, na wzniesieniu, dostrzec można było schronisko.
Po podejściu pod schronisko padła decyzja, by na razie je pominąć i udać się prosto na Turbacz. Kubush wraz ze Sławkiem w Gorcach byli pierwszy raz, nie dziwota więc, że im się spieszyło na na najwyższy szczyt Gorców :) Mogli się jednak nieco rozczarować, bowiem na samym wierzchołku Turbacza, do którego od schroniska pokonuje się jeszcze tylko 30 metrów przewyższenia, o jego wyjątkowości świadczy w zasadzie jedynie tablica z wyrytą nazwą i wysokością: 1310m n.p.m.. Niewiele jednak zeń widać, bo jest zalesiony. Posiedzieliśmy tam jednak chwilę, a nawet powstały tam jedyne "grupowe" zdjęcia pamiątkowe z całego wypadu :)
 Schodząc ze szczytu postanowiliśmy jednak wdepnąć do schroniska. Całe szczęście, bo być może nigdy nie dane by nam było skosztować herbaty za 5zł (jeszcze cenniejszej dla Kuby, który delektował się każdym łykiem), zjeść całkiem przyzwoitego domowego -czy może raczej schroniskowego?- ciacha drożdżowego z jagodami i cukrem pudrem (za drugą piątkę, soohy pokusił się na dwa kawałki), poznać się na nadprzeciętnych umiejętnościach kelnerskich Sławka, ujrzeć - być może pierwszy i ostatni raz w życiu - jak Mona łaskawie pozwala zrobić sobie zdjęcie "z przodu", no i wreszcie, co najistotniejsze, posiedzieć przy stoliczku na zewnątrz, popijając i podjadając, w co się tam zaopatrzyliśmy, mając przed (lub za) sobą przepiękny widok na tonące w promieniach zimowego słońca szczyty Tatr.
Gdy już się napodziwialiśmy i nasiedzieliśmy wystarczająco, ruszyliśmy w drogę powrotną. Trasa częściowo pokrywała nam się z tą pokonaną wcześniej, w tą stronę, później zaś mieliśmy przemieszczać się czerwonym szlakiem, wiodącym w zasadzie równolegle do naszej przedpołudniowej drogi. Zawsze dobrze sobie cokolwiek urozmaicić wędrówkę i zobaczyć nawet te same widoki, w otoczeniu innych drzew :)

Zagadani z Irolem zostaliśmy na tym odcinku nieco z tyłu. Gdy więc straciliśmy z nagła chłopaków, w tym Kubusha z psami, z oczu, a moment później, na polanie, dostrzegliśmy grupę "morowców", śmialiśmy się, że Kuba schował się przed nimi gdzieś w krzakach. Dostrzegliśmy jednak po chwili nieco niżej, na drodze odbijającej tu na południe. Minęliśmy - jak się okazało - Straż Graniczną, strażników Parku i bałwana, po czym dogoniliśmy resztę towarzystwa.
Na jednej z polan, błyszczącej w słońcu nienaganną połacią śnieżnej bieli, Kubush dał psiakom chwilę swobody. Mona zadowolona przeczołgała się porządnie po śniegu, ryjąc w nim pyskiem i podjadając po trosze, Luśka doskakiwała do niej zadowolona. Okazała się jednak wyjątkowo usłuchanym psiakiem i zawołana, od razu stawiła się u boku tymczasowego opiekuna na zapięcie na smycz (Luśka jest u Kuby tymczasowo, szuka domu!). Mi w międzyczasie zdążyła paść bateria w aparacie, toteż kolejne zdjęcia powstawały już niekoniecznie do tego stworzonym telefonem komórkowym.
Aby dotrzeć do bacówki, musieliśmy w pewnym momencie odbić na lewo, gdyż nie leży ona bezpośrednio przy szlaku. Nie zdecydowaliśmy się iść na przełaj, a jedynie skręcaliśmy w dostępne drogi, mogące nas do bacówki przybliżyć; Kubush monitorował sytuację, sprawdzając naszą lokalizację względem namiarów na bacówkę na telefonie. Irol, bywający już wielokrotnie wcześniej w tych okolicach, zapewne nie miałby zbytniego problemu z trafieniem do niej i bez elektronicznych pomocy; miejsce jest dość charakterystyczne. Dopiero pod koniec poszliśmy przez łąki, mijając kolejno dwie bacówki, a pod sam koniec potok dzielący nas od drogi i naszej łączki.
Do bacóweczki dotarliśmy więc dość szybko, było popołudnie. Resztę dnia, a potem część nocy, spędziliśmy w bielonej, niewielkiej izbie, w towarzystwie własnym i zakupionych na wieczór dóbr wszelkich :) Noc przespaliśmy chyba dobrze, ja, jak już wspominałam, znów nieco zmarzłam, może dlatego (choć bezpośredniego związku ciężko się dopatrzyć :D) śniło mi się, że wypadały mi po kolei wszystkie zęby. Poza tym, przed zaśnięciem, zarówno nam jak i psom przeszkadzały dość mocno oszołomione dymem muchy, obudzone ze snu zimowego. Dobrze, że nie niedźwiedzie ;)

Zebranie się rano i powrót dnia następnego przebiegły całkiem sprawnie, za co jestem bardzo wdzięczna moim Towarzyszom - nie musiałam się stresować, że nie zdążę na czas na pierwszy dzień w nowej pracy.
Wracaliśmy od nieco innej strony, niż tu dotarliśmy, dzięki czemu, na pożegnanie, zostaliśmy uraczeni ostatnimi, fantastycznymi widokami na serpentynach. Taki miły akcent na zakończenie naszej wyprawy..

Dzięki Panowie, do następnego! :)