środa, 17 września 2014

Podzabrzańskie spotkanie, czyli minimal na bogato ;)

Jakoś tak nie mogę zacząć z sensem. Zacznę więc może od tego, że już kilkukrotnie ominęły mnie różne leśne spotkania, mniejsze i większe. Z żalem musiałam sobie odpuszczać kolejne fajne wypady i wypadziki, z różnych powodów, tj niesprzyjających okoliczności życiowych oraz Powodów zasadniczych ;) W każdym razie, gdy na fejsbuczanej grupie zapodany został pomysł następnego leśnego wypadu, obiecałam sobie, że mnie to nie ominie. Pozostało mi więc tylko do tego nie dopuścić :)

Z założenia spotkanie miało być tym razem "minimalistyczne", tj brany ze sobą szpej miał się ograniczać do ekwipunku raczej niezbędnego w przetrwaniu - we w miarę komfortowych warunkach rzecz jasna, bo noc w lesie zapewne dałoby się w naszych warunkach klimatycznych i o tej porze roku spędzić praktycznie bez niczego - no, tylko że chyba raczej by się do tych przespanych nie zaliczała. Chodziło więc o ograniczenie sprzętu wg uznania, czyli w praktyce co kto tam chciał, to sobie brał. Co wyszło z pierwotnych założeń, nietrudno się więc domyśleć :P Przede wszystkim, była to luźna propozycja Kubusha, a nie nienaruszalna zasada. Zdaje się też, że pośród postów fejsbuczanych, zwyczajnie ta idea niektórym umknęła. W efekcie każdy wybrał się tak, jak się chciał wybrać. Ja od siebie mogę napisać tyle, że, choć pomysł mi się podobał, to i tak nie zrealizowałam swoich pierwotnych planów (budowa schronienia z dostępnych materiałów), bo rozbiłam się na wygodnie wieczoru pierwszego i tak już mi zostało. No ale po kolei :)

W piątkowe przedpołudnie głowę miałam jeszcze zaprzątniętą innymi ważnymi sprawami - tj. ganianiem w marynarce i na obcasach (tym razem sukienkę odpuściłam) po sądach i rondach. Zaraz po rozprawie lub prawie zaraz po niej (to było zależne od tego, czy jej wynik będzie dla mnie pozytywny, czy będę musiała jeszcze chwilę odreagowywać, by frustracja nie ciągnęła się za mną smrodem do lasu) miałam w założeniu pospieszyć do domu, przebrać się, spakować naprędce i możliwie szybko wybyć na przystanek autobusowy, dotrzeć do dworca i tam wsiąść w PKS do Katowic. Gdy więc wróciłam (na szczęście zadowolona) do domu, poczyniłam co poczynić miałam ze sobą samą i z ekwipunkiem, po czym w miarę szybko dostałam się na dworzec. A potem równie sprawnie do Katowic - bo na szczęście Kraków z Katowicami jest dość elegancko skomunikowany, prywatni przewoźnicy jeżdżą co 15 minut, za kwotę 8-10zł.

Bagaż tym razem wreszcie mi nie ciążył: przede wszystkim, zamiast większego (kwestia sporna) plecaka ze stelażem, porwałam zwykły, przytaszczony niegdyś przez Mojego, a należący do jego brata. Zmieścił mi się do niego mały objętościowo śpiwór - bo choć za wielki, to cienki, poncho helikona, skromnie wyposażona "apteczka" (plastry opatrunkowe, jodyna, dwie saszetki maści z antybiotykiem), dwa t-shirty (a to dlatego, że na sobie miałam tylko bluzkę na ramiączkach, bo jeszcze ciepło było, a inna sprawa, że mieliśmy się turlać ;)), polar, latarka, krzesiwo, gaz pieprzowy (to dla spokoju psychicznego mamy :)), trochę sznurka, NRC, dwa gumowe odciągi, a ponadto dwie puszki z nogami z kurczaka w rosole i kilka orzechów włoskich (potem dokupiłam 1,5l wody, 2 piwa i saszetkę kawy przy dworcu). Do tego przy plecaku karimata, a już w gaciach nóż, portfel, telefon. Niby więc nie tak znowu dużo tego wszystkiego, ale od minimala to już nielekko odbiegłam ;] Wytłumaczę się jednak - w zamierzeniu miałam pierwszego dnia na spokojnie i bez stresu zrobić sobie na szybko zadaszenie z poncha, ale następnego chciałam już utworzyć całkiem prowizoryczne schronienie z naturalnego budulca zastanego na miejscówce, bez użycia wszystkich tych "dodatków". Co, jak wspominałam, pozostało tylko w planach ;)

W dotarciu z Katowic do Zabrza, a właściwie na podzabrzańską miejscówkę, pomagali mi Koledzy, nawigując telefonicznie (czego nie polecam czynić, gdy nawigowaną jest kobieta, bo potem oto stoi takowa zdezorientowana na wiadukcie przed autostradą, głupio szukając wzrokiem rzeczonych ;) - inna sprawa, że Panowie tłumaczyli te 1,5km trasy tak, jakby to było kilometrów 15 :P). Jeszcze w Katowicach niebo zaciągnęło się w momencie czarnymi, gęstymi chmurami, a od Pasikonika dowiedziałam się, że właśnie w okolicach Zabrza leje. Sama, już po dotarciu na właściwy przystanek autobusem, podczas pokonywania ostatniego odcinka trasy na miejscówkę zmokłam trochę - tylko że pod ponchem, mającym mnie ochronić przed ustającym, lekkim już deszczykiem. No ale nic :)

Koledzy najwyraźniej uznali, że 1,5km spaceru będzie dla mnie prawdziwym wyzwaniem, mało - że nie ogarnę pozostawionych na trasie strzałek kierunkowych - na trasę wyszedł więc po mnie Johnny z psem :) Dzięki temu może nie miałam szansy odebrać mu zaszczytnego tytułu Dżonego Losta ;] W każdym razie na widok delegacji serce we mnie urosło, a poziom dobrego nastroju podskoczył gwałtownie i już przez cały wypad się nie zmieniał :)

Tym sposobem na na miejscówce znalazło się 5 dusz. Pierwszy był Johnny z Rufem, których burza z gradem zastała w lesie. Johnny rozłożył bivy pod ponchem, Ruf, jak to ma w zwyczaju, kopał sobie tu i ówdzie dołki w leśnej ściółce. Pasikonik rozbił swój leśny pałac, Kaja miała w środku zaklepaną miejscówkę na kożuszku. Ja, wyściskawszy się z Pasikonikiem na przywitanie, po chwili kombinowania, rozciągnęłam jednospadziście poncho pomiędzy drzewami, na ściółkę walnęłam karimatę i na to resztę swego skromnego przybytku. Teraz czas się było wziąć za rozpalenie ogniska. No więc, do dzieła... Nazbieraliśmy trochę kory z brzozy, trochę "drobnego", trochę patyków, któryś z panów rozciupał też leżącą od jakiegoś czasu na miejscówce większą kłodę. W teorii nieźle, bo choć wszystko było mokre, ogień się chwycił... I po próbach podtrzymywania zgasł. Nie udało się go reanimować, trzeba było spróbować jeszcze raz - a potem kolejny i jeszcze... Chłopaki podejrzewali, że na miejscówkę ściągnięto klątwę ze słynnej już, innej miejscówki śląskiej, "tej, gdzie się ognisko nie pali". W końcu jednak, po rozmaitych przebudowach i poświęceniu Johnny'ego (zmiażdżony palec sikający krwią), ognisko się rozpaliło. Tymczasem na miejscówkę dotarł Kubush z Moną i Nakyy (vel Sikor ;]), którego tego dnia się nie spodziewałam. Grono zrobiło się więc już całkiem raźne i pokaźne :) W takim spędziliśmy wieczór, racząc się całą mnogością opowieści różnych treści, zapodawanymi dowcipami, przytaszczonymi ze sobą pokarmami (przy czym ja tradycyjnie objadałam chłopaków :D) i pojąc się minimalnymi, co podkreślał Pasikonik, ilościami napojów chmielowych i orzechowych. O tym, jaki to był fajny wieczór, najlepiej świadczy chyba fakt, że przeciągnął się dość konkretnie na porę nocną i rozeszliśmy się na kimanie dopiero przed trzecią w nocy :]

Towarzystwo zaczęło wstawać chyba coś koło ósmej. Ja ociągałam się najdłużej, bo leżało mi się wyjątkowo dobrze - lepiej, niż mi się stało :P W każdym razie, gdy w końcu spionizowałam gnaty, biorąc przykład z pozostałych, ruszyłam na polowanie. Na ten dzień bowiem Kubush zaplanował "leśny kociołek", czyli wyżerę z darów lasu... Oczywiście, polowaliśmy na grzyby, nie mięsko - głównokucharzący przeszedł z resztą jakiś czas temu na wegetarianizm. Najlepszym "myśliwym" okazał się chyba Pasikonik - gdy wróciłam z moimi trzema podgrzybkami, z niemałym uznaniem obejrzałam pokaźny grzybozbiór krakowiaczków spoczywający pod pniem sosny. Jakiś czas później dane mi przynajmniej było dorzucić jeszcze dwa swoje okazy do kolekcji.
Po grzybobraniu wybrałam się wraz z Kubushem do pobliskiego sklepu, zlokalizowanego kawałek za przystankiem, na którym wysiadałam. Towarzyszył nam też Nakyy, który jednak planował tego dnia dotrzeć ze swoim rowerem do któregoś tam śląskiego miasta, gdzie miał go zostawić do naprawy znajomemu. Po drodze rozglądaliśmy się też za jadalnymi roślinami, by w drodze powrotnej je zebrać jako wkładkę do leśnego kociołka. Ja byłam przy tym raczej słuchaczem, bo to Kubush w miarę ogarnia temat i wskazywał mi kolejne roślinki wraz z opisem ich właściwości czy możliwości wykorzystania. Tak minęliśmy np. czeremchę, dziką marchew, "guziczki matki boskiej"* (znowu nie zapamiętałam właściwej nazwy! :D), pokrzywę, podbiał, orlicę, topinambur. Pod sklepem rozstaliśmy się z Nakyy'm, który miał jeszcze później do nas wrócić, i zrobiliśmy zakupy - dla Johnny'ego bąbelki, dla Pasikonika inne bąbelki, a ponadto mąkę i orzechówkę. W drodze powrotnej nabyłam jeszcze 3 jabłka i 3 jajka, a ponadto zjedliśmy po lodzie z tutejszej tradycyjnej lodziarni :)

Topinamburu pozyskaliśmy dwie małe bulwki; najwyraźniej za wcześnie jeszcze na dobre zbiory, ale Kubush posadził je później nieopodal miejscówki - a nuż wyrośnie i będzie na następne lata. Z pozyskania korzenia łopianu** też zrezygnowaliśmy, bo nie chciał wyleźć z ziemi, urywały się same liście. Poszliśmy za to nad pobliskie jeziorko i tam wydobyliśmy z brzegowego szlamu sporo kłączy i kiełków pałki wodnej, a to jest fajna i smaczna sprawa :) Ostatecznie więc to one w późniejszym czasie wylądowały w kociołku dla towarzystwa grzybów.
Po powrocie na miejscówce zastaliśmy już kolejnych przybyłych (a może przyszli po nas?...): Sławka, którego poznałam niegdyś w Bukownie, i Piotrka, którego nie dane mi było poznać wcześniej. W takim większym gronie spędziliśmy kawałek dnia, potem Piotrek się zwinął (wpadł przelotem), a Sławek z nami został do końca ;)
W którym momencie do obozu dotarł jeszcze Szymon wraz z dziewczyną, z żalem przyznać muszę, że nie pamiętam, w którym. Zwalam to na karb niewyspania ;) On jednak też, jak i Piotr, zagościł w zasadzie na chwilę. Nie zdążyłam zatem tak naprawdę kolegów lepiej poznać, ale z widzenia już się znamy :) Za to lepsza połowa Kubusha wraz z urokliwą małą osóbką, posiedziały chwilę dłużej i miałam okazję z obiema zamienić parę słów - z mamą o dzieciach, psach, wychowaniu jednych i drugich i na inne ciekawe tematy, a z córeczką o szyszkach, łuskach na szyszkach i igiełkach. W tym miejscu pozdrawiam obie Dziewczyny! :)

W takim jeszcze nieco liczniejszym gronie wzięliśmy się za oczyszczanie i krojenie grzybów. Wylądowały one w dwóch garczkach z wodą, i postawione na przygotowanym odpowiednio palenisku, bulgały sobie przyjemnie. Gdy Kubush poszedł odprowadzić swoje kobiety do samochodu, pieczę nad leśnym kociołkiem przejęliśmy chwilowo my ogółem - i dlatego nie wskażę winnego lekkiego przypalenia zawartości jednej menażki ;) W każdym razie, gdy grzyby były już mięciutkie i mieszanina wraz z dorzuconą wcześniej pokrojoną cebulką zgęstniała, do całości doszły zebrane części pałki wodnej. Kubush doprawił wszystko do smaku oliwą, ziołami i przyprawami (w tym suszonymi liśćmi czosnku niedźwiedziego o wspaniałym, delikatnym aromacie) i zasypał kaszą pęczak. Miało się to wszystko jeszcze tylko przegryźć i dojść do miękkości.

Jeszcze przed posiłkiem chłopaki urządzili pokazowe zapasy. Nakyy zdążył już do tego czasu wrócić, choć na wcześniejszą prezentację Kubusha dotyczącą samoobrony i krav magi się spóźnił. Kuba starał się pokazać i powiedzieć możliwie dużo w temacie, i choć twierdził, że jest to w jego wykonaniu dość chaotyczne, to uważam, że spisał się naprawdę dobrze. Ciężko przecież było oczekiwać, że można nauczyć się teorii, techniki i zwinności, którą się nabywa na pięciostopniowym kursie. Niemniej Kubush przedstawił jakby założenia tej sztuki walki (chyba szczególnie praktycznej w sytuacji napaści w życiu codziennym), uzmysłowił też, że w pewnych sytuacjach niekoniecznie liczy się siła, że przede wszystkim trzeba mieć łeb na karku i wykazać się swego rodzaju sprytem w użyciu niektórych ciosów czy chwytów tak, jak niestety intuicja tego nie podpowiada ;) Po tym wszystkim doszłam do jednego wniosku: jak tylko będę dysponowała kasą na jakieś zajęcia dodatkowe, wybiorę się na krav magę - bo może mi się przydać w życiu jak nic innego :)
Aby jednak pełniej uzmysłowić sobie swoje ograniczenia (a może i możliwości), chciałam wziąć udział w późniejszych zapasach chłopaków - oczywiście, na nieco innych zasadach. Gdy jednak zobaczyłam pokazową walkę Kuby ze Sławkiem, którą swoją drogą bardzo przyjemnie się oglądało :P, spłoszyłam się i wycofałam z tego pomysłu. Gdyby więc Kuba nie upewniał się, czy nie chcę spróbować, nie spróbowałabym... A tak, mogłam trochę się pomocować najpierw z nim, a potem jeszcze z Johnnym. Po co, na co? Ano po to, bym się przekonała, na ile w takich sytuacjach zachowuję w ogóle krzty rozsądku i na ile jestem w stanie cokolwiek zdziałać. Nie było to co prawda oddanie sytuacji napaści, raczej zapasy, ponadto koledzy siłą rzeczy czuli się w obowiązku dawać mi fory i w żaden sposób mnie nie uszkodzić, niemniej miało to wszystko ręce i nogi i jestem naprawdę zadowolona, że się trochę posiłowałam. Dziękuję, Panowie :)

Po turlaniu wzięliśmy się za wszamanie naszej leśnej strawy. Jak przystało na grzyby i kaszę, jedzonko było sycące. Trochę średnio mi się jadło z metalowego kubka, patykiem, bo to nie ta konsystencja, ale i tak się najadłam i finalnie zapomniałam o moich rosołkach w puszce - no, też dlatego, że później zdążyłam oczywiście objeść kolegów z ich dóbr :P Tego wieczoru również bardzo miło się siedziało. Na tyle dobrze, że ognisko często stawało się żarowiskiem i tylko co jakiś czas ktoś się zwlekał w celu przyniesienia kilku patyków, albo zrąbania kolejnego kawałka kłody. Tym razem byliśmy zaopatrzeni w orzechy w płynie podwójnie dobrze, nie wiem zatem, jak to się stało, że nawet dość szybko się owe płyny gdzieś w naszych gardziołach zapodziały. Siedzieliśmy nieco krócej jak poprzedniej nocy, nie wiem do której; rozchodziliśmy się od ogniska też pojedynczo. Kubush zdążył przysnąć przy ogniu w swoim bivy, ocknął się jednak potem i wyniósł pod tarpa. Ja poczyniłam odwrotnie - gdy już mnie na sen mocno brało, zwlekłam się z karimaty pod poncho i wróciłam pod ognisko ze śpiworem. Tu też zasnęłam, zostawiając Johnny'ego dopijającego piwko.

W niedzielę wstaliśmy i zaczęliśmy się zbierać może koło dziewiątej. Gdy już się zwinęliśmy i opuściliśmy miejscówkę, rozstaniom nadszedł czas. Ja finalnie poszłam z Johnny'm przez las do Rudy Śląskiej, wprosiłam się na herbatkę :P i odprowadzona na przystanek wsiadłam w autobus do Katowic. A z Katowic z sympatycznym kierowcą, nawiązującym miłą pogawędkę z każdym wsiadającym, do Krakowa. A w Krakowie do domu, gdzie zajęłam się powolnym wracaniem do nudnego życia ;)


* moja babcia ją tak nazywała, skaziła mi tym trwale umysł :P Kuba przypomniał, że to wrotycz.
**zapomniałam nazwy, ale Kuba wspomógł :]

poniedziałek, 8 września 2014

Ł2S: Słomniki - Smroków - Wysocice - Iwanowice, 05.09.2014

Tym razem wstałam całkiem wcześnie, bo trasę na ten dzień zaplanowałam dłuższą, niż ostatnio, a połączenia autobusowe jak na złość w odpowiednich godzinach były żadne - miałam więc do wyboru jechać koło 12, albo o 6:25. Gdy więc zadzwonił budzik o piątej,  walczyłam ze sobą jeszcze pół godziny i po tym czasie zwlekłam się z wyrka. Nie wiedziałam, że to już te dni, gdy o tej godzinie jest jeszcze ciemno.

Tym razem Gacuś od razu zczaił, co się szykuje, jak tylko naciągnęłam na siebie portki moro. Ubrana, ze spakowanym plecakiem, wzięłam psiaka na smycz i wyszliśmy z domu. Wstąpiliśmy jeszcze do monopolowego po dwie butelki wody mineralnej, w pośpiechu włożyłam je do prawie pustego plecaka i dość żwawo ruszyliśmy w stronę najbliższego przystanku tramwajowego, oddalonego o 1,5km od naszego domu. Przez ten dodatkowy spacerek nie zakładałam tym razem Gackowi od razu kagańca, dopiero po wejściu do tramwaju się go doczekał. Zakupiłam godzinny bilet i usiadłam, z niecierpliwością patrząc na zegar na wyświetlaczu kasownika i odliczając przystanki. Na przesiadkę w docelowy autobus pod Teatrem Ludowym miałam 3 minuty, a tramwaj przyjechał po czasie.

Na przedostatnim przystanku zorientowałam się, że już tu trasy tramwaju i autobusu się pokrywają, toteż rzuciłam tylko okiem przez szybę, czy czasem na rondo z którejś strony nie wjeżdża autobus pożądanej linii, po czym wysiedliśmy i przeszliśmy na przystanek autobusowy. Gacek tak był skupiony na walce z kagańcem, że chyba nawet tego nie zauważył. Mimo początkowego spóźnienia tramwaju, zajechaliśmy na czas i po chwili oczekiwania przyjechał nasz autobus - niezbyt zaludniony, co nie dziwne o tej porze i w takim kierunku. Pojechaliśmy do Słomnik.

Wysiedliśmy na słomnickim rynku. Z początku trochę zdezorientowana, patrząc na mapę w bardzo małej skali, skierowałam się pod kościół, by mieć jakiś punkt odniesienia. Pod nim znalazłam tabliczkę z kierunkami czerwonego szlaku kościuszkowskiego. Miałam zamiar przez chwilę nim iść, toteż, już obierając odpowiedni kierunek, poczyniłam parę kroków we właściwą stronę, na róg rynku... I stamtąd poszłam źle. A potem wróciłam, wdepnęłam w jeszcze jedną niewłaściwą uliczkę i wreszcie znalazłam się na tej, na której znaleźć się miałam - tylko oznaczeń szlaku nie było.
Wydostaliśmy się z gęstych zabudowań. Nasza asfaltówka wiodła teraz wzdłuż torów kolejowych, a domów przy niej było coraz mniej. Okolica zaczynała się robić przyjemna. A może takie wrażenie odniosłam przez te tory, lubię polską kolej i wszystko, co z nią związane, w tym jej infrastrukturę. Dlatego też uśmiechnęłam się na widok budyneczku kolejowego, znajdującego się naprzeciwko stacji.
Pogoda zapowiadała się wyśmienita, słońce przyjemnie grzało, ale też wiał rześki, chłodny wietrzyk. Idąc równolegle do torów musieliśmy się przedostać szczytem skarpy, wzdłuż obrzeża czyjegoś pola uprawnego, teraz ścierniska. Gacławowi udało się przepłoszyć pięć przepiórek, grzejących się na skraju pola. Ptaki te do ostatniego momentu siedzą cicho w trawie, dopiero pod groźbą rozdeptania rozpaczliwie wylatują z kryjówki, trzepocząc skrzydełkami i drąc się przeraźliwie. Gacek w takich momentach jest wniebowzięty.
Z pól szybko zeszliśmy z powrotem na poczciwy asfalcik i szliśmy nim jeszcze dobry kawałek, zanim całkiem "wywiódł nas w pole". Gdzieś tam, pomiędzy zaoranym a ścierniskiem, łączką z rozrzuconym świeżo obornikiem a ugorem, przeszliśmy przez tory.
Przecięliśmy główną, przeszliśmy przez kilka zabudowań i na skraju ostatniego gospodarstwa cupnęliśmy na pierwszy posiłek. Zapomniałam wziąć Gackowi karmy, także podzieliłam się z nim marchewką. Nie był bardzo głodny, bo ze smakiem schrupał część tego, co obrałam dla siebie, gardząc tym razem lubianymi przez niego obierkami. Posiedzieliśmy chwilę i ruszyliśmy polną drogą prosto na zachód, w stronę lasu. Po drodze co kawałek słychać było czmychające spod nóg w trawę jaszczurki czy inne gadziny.
Doszliśmy do skraju lasu. Właściwie dwóch lasów, na mapie oznaczonych jako Las Kamieniec i Las Mrowieniec, choć zasadniczo jedt to jeden zwarty las, przedzielony drogą żwirową. Zanim jednak do niej doszliśmy, szliśmy chwilę tak, jak nas prowadziła nasza, granicą lasu i pól. Minęliśmy przy tym ze dwie urokliwe czatownie, a na drodze, w na wpół wyschniętych, błotnistych nieckach, odnaleźliśmy mnóstwo sarnich tropów. Zdaje się, że ludzie mają tu przed czym pilnować swoich upraw... Mam tylko nadzieję, że wiele saren nie trafia z tego tytułu na niedzielny stół.
Nasza droga zagłębiła się w las po minięciu kilku zabudowań, należących chyba jeszcze do znajdujących się nad lasem Czapli Wielkich. Tu właśnie droga wcinała się ze skosa w zieleń, jak blizna. Żwirówką szło się zwyczajnie, widoki dookoła były ciekawsze po zagłębieniu się choć te kilka metrów w ścianę zieleni. Przez chwilę więc poszliśmy z Gackiem równolegle do drogi, Mrowieńcem, tak, by nie tracić jej z oczu, ale pełniej poczuć zapachy i kolory lasu. Niestety, w przypadku tych drugich, zawsze ciężko mi je uchwycić na zdjęciach.
Na rozleglejszej, śródleśnej polanie usypanej żwirem, zarządziłam odpoczynek. Gacek był z tego faktu dość zadowolony, mógł lepiej rozejrzeć się po różnych zakamarkach, obwąchać świat. By go napoić, zrobiłam w ziemi niewielkie zagłębienie, obłożyłam liśćmi babki i nalałam wody. Nie był tym rozwiązaniem szczególnie zainteresowany, może też dlatego, że wcześniej liznął od czasu do czasu wodę z mijanych kałuży.
Była to ostatnia większa polana napotkana na trasie. W ogóle las miał nam się niedługo skończyć - stało się jednak jakoś tak, że poszliśmy nie tą drogą, co trzeba (co ciekawe, żadnej innej nie dojrzałam), i poszliśmy jednym z leśnych rozgałęzień, wzdłuż pól, świeżo przeoranych przez pracujący ciągnik.
Gacław na otwartej przestrzeni czuje się wybornie. Tylko przy mijanym ciągniku, a później po dotarciu do drogi, zapinałam go dla bezpieczeństwa na smycz. Niby okolica odludna, ale zawsze jakiś samochód takim asfaltem może przepruć... Przeszliśmy bowiem jeszcze przez kartoflisko i wyszliśmy na skromną drogę, mającą nas powieść ku miejscu, w którym wcześniej mieliśmy się znaleźć po prawidłowym wyjściu z lasu.
Dotarliśmy niedługo potem do miejsca, w którym nasza droga połączyła się z inną, a później skręciliśmy w lewo, tam, gdzie na powyższym zdjęciu widać zadrzewienie. Tu oznaczenia zielonego szlaku, którym szliśmy wcześniej przez las, odnalazły się, ale zupełnie nie zgadzając się z oznaczeniami na mapie. Wiem już, że mapom przedstawiającym tak rozległy kawałek świata, nie należy ufać co do szczegółów. Po odpoczynku pod przydrożnym drzewem ruszyliśmy intuicyjnie w - jak się okazało - właściwym kierunku. Kolejną polną drogą, przez kolejne pola, do kolejnego lasku.
Lasek, do którego dotarliśmy, był naprawdę niewielki i szybko przecięliśmy go kamienistą drogą, docierając w ten sposób do Wysocic. Zastanawiałam się, co zrobić z nami dalej, czy nadłożyć drogi, by zahaczyć o miejscowości Ściborzyce i Małyszyce, w których miały znajdować się ciekawe zabytkowe obiekty, czy też ograniczyć się do podejścia pod Sanktuarium Matki Boskiej Wysocickiej? Zdecydowałam się odpuścić dalsze wojaże, głównie ze względu na obawy co do mojego biodra, które po poprzednim spacerze napierniczało mnie przez całą noc, odejmując skutecznie sen z powiek. Teraz co prawda jeszcze nie zaczęło mi dokuczać, ale dojście do Małyszyc i powrót do punktu, w którym się obecnie znajdowałam, oszacowałam na dodatkowe 3-3,5 godziny drogi. Z tego i innych, mniej lub bardziej konkretnych powodów, podeszliśmy z Gacławem pod sanktuarium i tam rozciągnęliśmy się na trawie pod drzewem, urządzając dłuższy odpoczynek.
Samo sanktuarium nie było ciekawe. No, może bardziej bym doceniłą fakt, że to zabytek o bryle romańskiej, gdybym mogła wejść do środka, poczuć chłód i wiek bijący od kamiennych ścian. Nie szczególnie mi jednak na tym zależało. O wiele bardziej urzekł mnie mijany przy drodze budynek, będący chyba dawną szkołą. Szkoda, że drzwi były zamknięte - przez okna jednak udało mi się dojrzeć na przykład urokliwe, drewniane szkolne ławki, lub ciekawy, choć nieco zdewastowany, piec w kuchni.
Do Małyszyc się nie zapuściliśmy, miałam jednak nadzieję, że miast idąc asfaltem, pójdziemy nieco naokoło, przez pola, uda nam się zahaczyć o zabytkowy spichlerz i coś tam jeszcze poznaczone na mapie. Szybko jednak okazało się, że drogi poznaczone na mapie nie bardzo mi się zgadzają z tymi zastanymi w terenie i, w wyniku lekkiego pobłądzenia, dotarliśmy finalnie do drogi, którą mogliśmy iść od razu, od sanktuarium. Młyny czy tam spichlerze definitywnie odpuściłam. Szybko tylko z asfaltu skręciliśmy w lewo na polną drogę, którą wiódł też niebieski szlak rowerowy. Nim mieliśmy się potem przemieszczać wzdłuż rzeczki Dłubni, aż do Iwanowic, które tego dnia miały stanowić naszą metę.
W końcu jednak nasza śródpolna wędrówka musiała mieć swój koniec. Dotarliśmy do domostw, i tylko droga gdzieś mi po drodze w trawach zginęła - tak, że postanowiłam pójść na skróty i zatrzymała mnie Dłubnia, wartko płynąca eleganckim, uładzonym korytem. Zawróciliśmy w miejsce, gdzieśmy się "zgubili" i poszliśmy niebieskim rowerowym już tak, jak należało.
Znaleźliśmy się we wsi Laski Dworskie (dużo tu tych "dworów" w okolicy). Z jednego z mijanych domostw wyleciał za nami psiaczek, z początku mało przyjaźnie nastawiony - jednak z czasem naszej dalszej wędrówki tak zakochał się w Gacławie, że nie odstępował go na krok, ku mojej rozpaczy. Z początku odganiałam jak mogłam - kijami, patykami, kamieniami, tupaniem. Psiak nie odpuścił nam do samego końca, polazł za nami aż do Iwanowic, a ja przez niego musiałam zachowywać wzmożoną czujność, w tym zbaczać z głównych ulic, żeby go coś nie trzasło, w efekcie końcówkę (jaką końcówkę, jedną trzecią!) spaceru miałam średnio relaksującą i udaną. Gacek też był momentami zmęczony namolnym amantem.
Dodatkowo nastrój lekko zepsuł mi fakt, że Dłubnia i jej okolice okazały się mało warte uwagi. Myślałam, że ze względu na ujęcie tego obszaru w Dłubniański Park Krajobrazowy, czekają mnie na trasie jakieś urokliwe obrazki. Niestety, ta część trasy okazała się najmniej widokowa, trasa wzdłuż Dłubni tak naprawdę wiodła zabudowaniami, a na samą rzekę (płynącą dołem ogrodzonych działek, nad którymi szłam) napatrzyłam się tyle, co nic. Jedynymi ciekawymi obiektami było kilka drewnianych domków, które zawsze z przyjemnością oglądam. Trafiła się nawet różowa stodoła :)
Ogólne zmęczenie i znużenie niechcianym towarzyszem dawało mi się już mocno we znaki. Szliśmy prosto na Iwanowice, które stanowiły ostatnio początek i koniec naszego wcześniejszego spaceru. Koniuszek trasy nawet nam się pokrył z przebytą ostatnio, ale zorientowałam się dopiero po minięciu charakterystycznego "boiska", z czerwonym wrakiem. Wcześniej urządziliśmy sobie przedostatni odpoczynek, podczas którego tym razem raczyliśmy się z Gackiem ogórkami.
Do centrum Iwanowic, na przystanek, dotarliśmy o beznadziejnej porze - spóźniliśmy się pół godziny na autobus i teraz mieliśmy czekać kolejne półtora... Posiedziałam dłuższą chwilę na ławeczce, obserwując meneli z naprzeciwka oraz nieudane zaloty zakochanego kundla, wreszcie zdecydowałam się podejść jeszcze kawałek dalej, nad Dłubnię, i tam przeczekać do autobusu. Odpoczynek byłby dość miły, gdyby nie komary. Przez Gackowe futro jakoś się przebijać nie zamierzały, toteż przynajmniej on mógł lepiej wypocząć. Jego kolega też był mocno zmęczony, zasypiał na siedząco. Obawiam się, że tego dnia już na pewno nie był w stanie wrócić do domu - jeśli w ogóle, bo przelazł z nami około 10 km, przez kilka wsi...
Nadszedł czas powrotu do domu. Zebraliśmy się znad rzeki i udaliśmy się na przystanek. Tam musieliśmy poczekać jeszcze 22 minuty na spóźniony autobus. Nie dość tego, pod sam koniec zorientowałam się, że gdzieś zgubiłam kaganiec. A w autobusie okazało się, że nie mam drobnych na bilet i zmuszona byłam, po przepytaniu wszystkich (nielicznych) pasażerów o możliwość rozmienienia na cokolwiek drobniej, zwrócić się zrezygnowana do dwóch meneli (tych spod sklepu), że może mają chociaż niepełne 20zł, to im dam banknot a oni mi to, co mają... Ale jak się entuzjastycznie rzucili do proponowania mi łącznie może 4 złotych, to zmusiłam się do uroczego, promiennego uśmiechu i zapytałam tego młodszego, czy by mi po prostu nie dał 1,50. Dał  ochoczo, a potem wodził za mną po autobusie swymi brązowymi, ucieszonymi oczętami. Uśmiechnęłam się do niego jeszcze potem, gdy już wysiadł. Do śmiechu wcale mi jednak nie było - bo dostałam wcześniej opiernicz od starszej kobiety, że kłamię mówiąc, że nie widziałam, jak wsiada za mną obcy pies i nie wyprosiłam biedaka (nosz kurna!!!! 10km zamartwiałam się o nie swojego psiaka, uważałam na niego jak mogłam, mało tego, gdy wsiadałam do autobusu to z ulgą westchnęłam, gdy ten się zawahał i nie wsiadł za mną... Przynajmniej nie od razu - ale skąd to mogłam wiedzieć??). A kierowca coś tam chyba mruknął o kagańcu, ale nie do końca zrozumiałam (i nie chciałam zrozumieć), udałam się więc tylko pospiesznie na sam tył autobusu. Gdy więc dojechaliśmy do Krakowa, zrezygnowałam z przesiadki na kolejny autobus i po prostu przeszliśmy z buta te ostatnie 2,3km do domu. Tym samym przebyliśmy z Gacławem tego dnia coś ponad 34km. To dobrze rokuje na przyszłość ;)

MAPA