wtorek, 19 listopada 2013

Wypad z Dulowej do Sułoszowy, czyli z terenu w dom - część II :)

Etap II - w domu i lokalnie

Rzecz się działa tydzień temu. Gwoli przypomnienia, Sułoszowa stanowiła metę mojego weekendowego wypadu na jurę z kolegami z forum, kiedy to, startując z Dulowej, doszliśmy do popularnej drogi łączącej Kraków z Olkuszem, zahaczając po drodze o ruiny zamku Tenczyn i przemierzywszy wzdłuż Dolinę Eliaszówki. W Przeginii rozstaliśmy się kawałek po dziesiątej - faceci uderzyli na Olkusz, a mi pozostało dostać się do Sułoszowej na przełaj przez, kilkukilometrowej szerokości, pas pól uprawnych.

Chwilę szłam asfaltem, by minąwszy pocztę i aptekę, odbić w drugą przeczniczkę w lewo. Jej układ nie do końca zgadzał się z tym, który widniał na zdjęciu mapy Kubusha zrobionym telefonem komórkowym, jednak po niekrótkim momencie zawahania skierowałam się w wąską wiejską uliczkę. Gdy już wyszłam poza linię domostw (tą okolicę cechuje charakterystyczny układ miejscowości, generalnie większość wsi to tzw. ulicówki), ściągnęłam zbyt ciepłą czapkę, którą dodatkowo nagrzewały promienie przebijającego się powoli zza chmur słońca. Rozczesałam palcami wilgotne włosy "ułożone" kilkudniowym brakiem kontaktu ze szczotką i poszłam prosto przed siebie. Mój asfalt już wkrótce potem zmienił się w klasyczną drogę gruntową ciągnącą pomiędzy podłużnymi pasami pól i łąk. Mimo kalendarzowego listopada czułam się bardziej jak na wczesnowiosennym spacerze - nagie gałęzie drzew na tle coraz bardziej rozjaśnionego nieba, promienie słońca tonące we wzruszonych skibach ziemi i rozświetlające wschodzące, soczyście zielone zboża ozime. Zdarzały się nawet jakieś kwitnące na żółto kwiatki, których nie mogłam zidentyfikować, bo choć przypominały mi nieco rzepak, to zupełnie kłóciło mi się to z późnojesienną porą. Droga wiodła mnie prościuteńko przed siebie, piękne widoki rozciągały się w każdym możliwym kierunku, czuło się wokół siebie przestrzeń i rytm życia - gdzieniegdzie uśpiony, gdzieniegdzie jakby właśnie powolutku nabierający miarowego tempa.


Według nawigacji Kubusha droga miała mi zająć ok. 1,5 godziny. Okazało się to całkiem wykonalne, bo kawałek po godzinie zobaczyłam wreszcie znajomą wieżę sułoszowskiego kościoła. To pozwoliło mi się zorientować, że na czas, czyli przed dwunastą, do której to obiecałam chłopakowi dotrzeć na miejsce, spokojnie się wyrobię. Zdążyłam się też jednak po drodze od niego dowiedzieć, że wyruszył on z domu, ale nie wie, o której zastanie na przystanku busa z Krakowa do Olkusza, przejeżdżającego przez Sułoszową. Tym samym odpuściłam sobie dość szybkie, marszowe tempo i już niespiesznie dotarłam do tyłów pierwszych zabudowań, po drodze z nostalgią patrząc na wyłaniające się zza pagórków znajome elementy krajobrazu: cmentarz, pola, na których dwa lata temu zbierałam truskawki, zalesiona Dolina Sąspowska w Ojcowskim Parku Narodowym... Minęłam kilka gospodarstw i doszłam do głównej drogi wiodącej przez wieś.


Tu klapłam sobie na chwilę na krawężniku świeżo powstającej asfaltówki i wykonałam telefon do mamy i Mego. Okazało się, że wybrał się on o tak nieszczęśliwej porze, że przyszło mu czekać teraz dwie godziny na przyjazd busa... A mi na niego, bez kluczy do domu, na spokojnej wsi. Nie mając możliwości dostania się do domu od strony ulicy (zamknięta brama), postanowiłam niespiesznie zajść okrężną drogą gospodarstwo od tyłu, gdzie, jak to jest typowe na tej wsi, ogrodzenia nie ma, bo ziemie uprawne przynależące do gospodarstwa ciągną się wąskim pasmem całymi kilometrami za nim. Przeszłam przez główną, zeszłam na drogę prowadzącą dołem zabudowanej części wsi, a następnie wyjeżdżoną miedzą dotarłam za stodołę domu rodziny Lubego. Na obejściu pokręciłąm się chwilę bez celu, w stajni - rupieciarni odłożyłam swoje klamoty, wyciągnęłam taboret i zerwałam wiszące jeszcze między domem a dawną stajnią ostatnie kiście winogron, odpoczęłam chwilkę w słońcu na ogrodzie i poszłam do sąsiadów po zapasowe klucze.


Przez telefon dostałam szczegółowe instrukcje co do uruchamiania domowych sprzętów i instalacji; przede wszystkim zależało mi na nagraniu w bojlerze wody, żeby móc wreszcie wejść pod prysznic i zmyć z siebie kurz i pot trzydniowej wędrówki. Na czas grzania się wody nie mogłam z niej korzystać, bo grzałka przerdzewiała i jest przebicie powodujące dość mocne kopanie prądem wszystkiego, co ma styczność z wodą. Odświeżyłam się więc wstępnie wilgotnymi chusteczkami i zaparzyłam sobie herbatę z wody mineralnej zagotowanej w czajniku elektrycznym; jej smak oczywiście przeszedł z rzadka używanym plastikiem. Herbata nie pomogła mi się rozgrzać - o ile przez te niecałe dni wędrówki zasadniczo było mi ciepło, o tyle teraz, zmęczenie zaczęło ze mnie wyłazić a brak ruchu spowodował w momencie wychłodzenie i przejmujące poczucie zimna. Cupłam sobie więc w czerwonym fotelu w kuchni, coraz bardziej wyczekując prysznica. Chłopak powiedział, żebym ustawiła temperaturę wody do połowy pokrętła, że spokojnie powinno wystarczyć... Pomylił się a ja dzięki temu zamiast porządnego wymoczenia się wreszcie w gorącej wodzie, dygotałam z zimna, polewając sobie głowę letnią wodą i próbując umyć włosy natłuszczającym balsamem pod prysznic. Później ubrałam się wreszcie w świeże ciuchy, wysuszyłam włosy bzdyrcącą, lekko popsutą suszareczką i zawinęłam się w zakurzony koc, pod który co jakiś czas napuszczałam kolejne porcje rozgrzanego strumienia powietrza od suszareczki. Zapadłam w lekką drzemkę.

Wytrąciło mnie z niej przybycie chłopaka. Długo jeszcze nie mogłam się wziąć do życia, wciąż niedogrzana nie rwałam się do ogarniania domu, przywiezionych przez niego produktów spożywczych, ustawiania anteny telewizyjnej, rozpalania w piecu. W końcu wpadłam jednak w rytm domowego nicnierobienia, później poszłam nawet do sklepu oddalonego o jakiś niecały kilometr, w celu uzupełnienia nazwożonego przez Lubego prowiantu, by wieczorem, po zjedzeniu kaszanki ze skwareczkami i wypiciu iluś tam herbat, dogrzewać się przy pokojowej kozie i oglądać telewizję. Dzień zakończył się bardzo miło, generalnie takie zakończenie mojej wyprawy było jak najbardziej odpowiednie. Pozostało się tylko porządnie wyspać na miękkiej kanapie ;)


Następnego dnia, po zjedzeniu śniadania, niespiesznie wybyliśmy z domu na spacer. Postanowiliśmy zajść do Pieskowej Skały od tyłu, przez pola, trasą, którą jeszcze nigdy nie szliśmy, by później tradycyjnie wrócić asfaltem ciągnącym przez wieś. Zaszliśmy na tył gospodarstwa za stodołę i tam zatrzymaliśmy się dłuższą chwilę na pogawędkę z sąsiadami. Później ofiarowałam Lubemu czapkę, bo wiało okrutnie a podwędziłam mu jego bluzę z kapturem, po czym skierowaliśmy się na asfalcik biegnący dołem wsi.


Generalnie spacer upłynął przyjemnie, po drodze mieliśmy tylko chwilową scysję z powodu, którego już nie pamiętam, standardowo też wkurzałam R. ilością robionych zdjęć. Pogoda, z początku wietrzna i marna, zaczynała się robić coraz przyjemniejsza, by wreszcie oświetlić okolicę pojedynczymi promieniami słońca.



Szliśmy przez jakiś czas szlakiem rowerowym, wreszcie asfaltem doszliśmy pod las. Tu zapoznałam Lubego z wyglądem i smakiem bukwi, do której, z początku mocno sceptycznie nastawiony, szybko się przekonał. Nazbieraliśmy kilka garści, z myślą o późniejszym uprażeniu, po czym weszliśmy w las. Łaziliśmy sobie po nim powolutku, każde zainteresowane czym innym - ja zdjęciami, widokami i wieloma ciekawostkami przyrodniczymi, które widziałam pierwszy raz w życiu, R. chyba rozglądał się w tym czasie za potencjalnymi grzybowymi niedobitkami. Kierowaliśmy się powoli w stronę niewidocznego jeszcze z naszej perspektywy zamku w Pieskowej Skale. Po drodze czmychnęła przed nami całkiem blisko stojąca sarna, musiała nas obserwować. Doszliśmy do drogi asfaltowej wiodącej w stronę parkingu pod zamkiem, zbiegliśmy z jednego pagórka i wybiegliśmy na drugi z przeciwnej strony drogi - R. bardzo chciał mnie rozruszać, w efekcie biegł za nas dwóch, ciągnąc mnie za rękę :) Niedługo potem dotarliśmy pod mury zamku.


Pieskowa Skała

Zamek w Pieskowej Skale, jako oddział muzeum Zamku Królewskiego na Wawelu, w listopadzie jest udostępnione bezpłatnie dla zwiedzających. Pokręciliśmy się zatem chwilę po dziedzińcu, trochę po krużgankach, nie chciało nam się jednak zbytnio czekać na pełną godzinę wejścia na trasę do zwiedzania na pierwszym piętrze, gdzie też dostaje się specjalne pantofle ochronne umożliwiające później zwiedzanie piętra wyżej. Byliśmy już kiedyś w tych wnętrzach, na przestrzeni ostatnich lat. Skierowaliśmy się zatem ku bramie i opuściliśmy zamek. Króciuteńkim odcinkiem szlaku podeszliśmy pod Maczugę Herkulesa, następnie zeszliśmy nim dalej, w stronę parkingu. Tam zjedliśmy po grilowanym oscypku z żurawiną i zaszliśmy do restauracji podzamkowej, chwalącej się dumnie naleśnikami i pierogami. W malutkim, dość przytulnym wnętrzu zasiedliśmy jak i inni zgłodniali turyści, po czym zamówiliśmy sobie pierogi - ja ruskie, luby z mięsem, kapustą i grzybami, oraz po herbatce. Tą otrzymaliśmy wkrótce, na pierogi chwilę czekaliśmy - i jak to w takich popularnych turystycznie miejscach bywa, cena zdecydowanie nie przystawała do wielkości porcji... Na szczęście były one chociaż dość smaczne. "Pojedzeni" skierowaliśmy się w drogę powrotną. Szło się długo jak zwykle, ale przyjemnie - wywalczyłam sobie nawet prawo do dokumentowania na zdjęciach wszystkich mijanych po drodze drewnianych domków ;) Zamierzam poczynić kiedyś coś w stylu galerii dawnej Sułoszowy, by móc sobie wyobrazić i poczuć, jak to taka miejscowość niegdyś mogła wyglądać... Ale to kiedyś. Tymczasem R. szedł równym tempem, a mi pozostało po każdym zatrzymaniu na zrobienie zdjęcia dobiegać do niego. Może dzięki temu drogi nadspodziewanie szybko mi ubywało (a jest do przejścia od Pieskowej jakieś 4 km).


Gdy zaszliśmy już do naszego II działu wsi, zboczyliśmy jeszcze na chwilę na cmentarz na wzniesieniu. Luby pozbierał z grobów krewnych zużyte wkłady do zniczy i podumał chwilę, ja przypomniałam sobie w tym czasie daty narodzin i zgonów członków jego familii od strony jego mamy, bo genealogią dość się interesuję. Gdy dotarliśmy do domu, zapadał już zmierzch. Wzięłam się za gotowanie obiadu, który zjedliśmy w efekcie na kolację. Co jak co, ale nie przepadam za robieniem rosołu, każda inna zupa mi wychodzi, a ta niekoniecznie :) Cała tajemnica tkwi jednak w czasie i sposobie gotowania, doborze mięsa i dodatkach nadających rosołowi smaczku - czego Mój ogarnąć nie może, twierdząc, że to jest przecież zupa najłatwiejsza, bo tylko się wrzuca mięso, warzywa i gotuje (ale on oczywiście nigdy tego nie robił ;]). Jednakowoż tym razem rosół wyszedł jadalny i nawet normalnego koloru, toteż zostało go naprawdę niewiele, na poranne rozgrzanie. Każde z nas miało niestety we wtorek powrócić już do normalnego rytmu życia i obowiązków, toteż wieczór spędzony na błogim niczym wkrótce minął i następnego ranka jeszcze przed świtem czekało nas wstanie, ogarnięcie domu i siebie i pędzenie na przystanek. Jazda busem okazała się mocno rozbudzającym przeżyciem - był taki ścisk i przepełnienie, że wyżsi i stojący (czyt. leżący na innych w kompletnym zaklinowaniu jak ogórki w słoiku) pasażerowie łapali resztki tlenu, podczas gdy ci "szczęśliwie" siedzący, śnięci od dwutlenku węgla w niższych partiach busa, gibali bezwiednie opadającymi głowami. Przed Zielonkami ze względu na kontrole kierowca ubłagał ze dwóch pasażerów, by wysiedli wcześniej, złorzecząc na pozostałych, których przecież z dobrej woli zgarnął, a teraz mógł za to przypłacić tysiącem złotych mandatu. Do kontroli został wzięty samochód przed nami i tak oto bez dodatkowych kłopotów dotarliśmy do Krakowa i do normalnego życia.

1 komentarz:

  1. Fajnie zatrzymać się w takim domku na wsi. Mało tam u was lasów, prawie same pola, u mnie 1/3 zajmują lasy :)

    Pozdrowienia z Mazowsza :)

    OdpowiedzUsuń