środa, 13 listopada 2013

Wypad na jurę z Dulowej do Sułoszowy, czyli z terenu w dom:)

Za mną kolejny naprawdę udany wypad weekendowy - choć, żeby nie skłamać, nieco sobie ów weekend wydłużyłam o piątkowe popołudnie i poniedziałkowe święto, aż do wtorkowego ranka ;) Wolne dni rozplanowałam zawczasu na dwa etapy: pierwszy stanowiło wyjście terenowe, bardziej aktywne, z uwzględnieniem sporej dawki ruchu i skromnych warunków noclegowych gdzieś w lasach; pozostały okres miał upłynąć pod znakiem umiarkowanego lenistwa i nicnierobienia w warunkach domowego zacisza, w starym domku, na wyjątkowo długiej i coraz bliższej memu sercu wsi.

Etap I - w terenie :)

Zgodnie z ostatecznymi ustaleniami, z chłopakami mieliśmy się spotkać na stacji PKP w Dulowej w piątek po 16:25 (godzina przyjazdu ich pociągu, 4 minuty po moim, także złożyło się elegancko). Zanim to jednak nastąpiło, ostatnie czynności bezpośrednio przed podróżą upłynęły mi pod znakiem kolejki. Najpierw nastałam się dobre 20 minut w kolejce w mięsnym, gdzie chciałam się zaopatrzyć w słoik zakosztowanych niegdyś przy okazji zrazików w sosie koperkowym (pulpetów?), które smakują dość po domowemu i wpisywały mi się w wizję rozpoczętej tegoż samego dnia diety lekkostrawnej ;) (względy zdrowotne). Czas niemiłosiernie upływał, zanim zostałam obsłużona i wyszłam wreszcie ze słoiczkiem konserwy i kaszanką. Musiałam jeszcze zdążyć do domu, dopakować do końca plecak, przebrać się i spieszyć na dworzec. Pod Galerię przy dworcu dotarłam trochę za wcześnie (tak mi się wydawało), zaszłam więc jeszcze do hipermarketu po dodatkową małą butelkę mineralnej. Jaki to był błąd... Nie, nie woda, ile zakup w sklepie, gdzie do wszystkich kas utworzono jedną, wielką kolejkę, wymuszając na klientach dreptanie wzdłuż bariery obstawionej wszelkimi "przydatnymi" drobiazgami, od słodkości, przez gumy, zabawki, po baterie. Stałam z tą jedną wodą i coraz mocniej zastanawiałam się, kiedy kupię bilet na pociąg, ale niepokoju jeszcze nie czułam. Nastąpiło to dopiero w momencie, gdy odnalazłam kasę biletową w przejściu podziemnym prowadzącym na dworzec, a kilku ludzi przede mną jak na złość nie umiało załatwić swojej sprawy od ręki, musieli przy tym zadać mnóstwo pytań i w ogóle użyć mnóstwa niepotrzebnych słów. Przede mną były jeszcze 4 osoby a ja do pociągu miałam 11 minut. Gdy dopadłam wreszcie kasy powiedziałam szybko, czego potrzebuję, po czym tknięta złym przeczuciem zapytałam, czy na bilecie będę miała podany numer peronu. Nie będę miała. Spoko... do pociągu zostało mi 5 minut. Dopadam żółtej tablicy informacyjnej z wypisanymi drobnym druczkiem niezrozumiałymi informacjami, błędnie szukam wzrokiem jakiegokolwiek punktu zaczepienia - musiałam wyglądać na już mocno spanikowaną, bo w tym momencie podeszła do mnie uśmiechnięta młoda dziewczyna z pytajnikiem na koszulce i pytaniem, czy może w czymś pomóc. Pomogła. Poszukała w swojej rozpisce, w którą była jako pracownik dworca wyposażona, wskazała właściwy peron i życzyła przyjemnej podróży. Tego dnia miałam się już więcej nie denerwować :)

W przedziale zajęłam miejsce stojące przy drzwiach, na dobrą sprawę dało się na nim też usiąść, tylko współpasażerowie krzywo się patrzyli. Do Krzeszowic mieliśmy jechać w sporym tłoku, na dodatek na moje nieszczęście zidentyfikowałam jako źródło intensywnego smrodu buzię pewnego rozgadanego obcokrajowca. Wtedy to postanowiłam się nie przejmować niczym i wyciągnąć się na ziemi, gdzie panowały lepsze warunki atmosferyczne. Za Krzeszowicami baczniej przeczesywałam wzrokiem tereny mijane za oknem, bo nie wiedziałam dokładnie, na której z kolei stacji mam wysiąść. Zapytana o to w pewnym momencie przechodząca konduktorka oświadczyła, że to już na najbliższej. Gdy pociąg się zatrzymał, wysiadłam i poczułam w pełni inność tego momentu mojej historii - ot, znowu miało się dziać coś ciekawego i wartego wspominania na stare lata :) 6 minut później z przeciwnej strony nadjechał pociąg, z którego wysiedli moi dalsi towarzysze wędrówki: Kubush z Moną, Johnny z Rufusem i Nakyy, czyli forumowi koledzy i ich psiaki :)


Puszcza Dulowska

Plan na ten dzień był prosty: wejść w las i znaleźć miejsce na nocleg. W praniu wyszło jednak jeszcze, że następnego dnia z rana będziemy chcieli się udać do ruin zamku Tenczyn w Rudnie, których ja wcześniej pod uwagę nie brałam, także w poszukiwaniu miejsca noclegowego nie zdaliśmy się tak całkiem na przypadek  - Kubush przy pomocy swojej nawigacji obrał właściwy kierunek i poprowadził nas wgłąb lasu tak, by część dystansu dzielącego nas od ruin pokonać jeszcze tego dnia. Szliśmy trochę na przełaj, potem jakimiś leśnymi drogami. Jeszcze przed zapadnięciem zmroku zboczyliśmy z którejś z nich i zaczęliśmy się ostatecznie rozglądać za przyjaźnie wyglądającym kawałkiem terenu. W tym miejscu nadmienię, że Puszcza Dulowska to (przynajmniej na tym odcinku) dość podmokły kompleks leśny, pełen rowów i małych, a głębokich dziur w ziemi, stanowiących (zamaskowane wysoką, suchą trawą) pułapki wodno-błotne. Nie tylko ja wlazłam w taką dziurę, natomiast nikomu innemu nie dane było się kąpać w rowie ;] Tak się bowiem stało, że podczas przeskakiwania jednego z nich (kto skakał, ten skakał), ja przezornie postanowiłam pozbyć się zawczasu plecaka i podać go stojącemu już na przeciwnym brzegu Kubie. Elegancko wziął on potem całą winę na siebie, że niby źle chwycił i tak dalej, ale prawda jest taka, że mi też zwyczajnie zabrakło pary w rękach do sprawnego przekazania plecaka, efektem czego było jego nieplanowane zanurzenie i pociągnięcie za sobą mojej osoby ;) Dość żwawo jednak z wody wylazłam - w plecaku nic się nie zdążyło zamoczyć, a moja kąpiel po kolana i woda w butach nie były w stanie popsuć mi nastroju. No nic, może kiedyś nauczę się skakać przez te rowy, dwie takie kąpiele za mną, a ponoć do trzech razy sztuka ;) 

Postanowiliśmy zakończyć łażenie na ten dzień i rozbić się dosłownie kawałek dalej. Przebrałam spodnie na drugą parę, wziętą na przebranie do Sułoszowej, choć wcześniej o nich nie pamiętałam i byłam gotowa przystać na propozycję Kubusha, który solidarnie zaproponował mi swoje kalesony. Gdy już każdy ogarnął w miarę swoje miejsce noclegowe a ognisko miło grzało i rozświetlało mrok, dosuszając moje rzeczy, przygotowaliśmy sobie posiłki. Dodatkowo dane nam było raczyć się przepyszną kawą Kubushowej receptury, obserwować poczynania rozbrykanego Rufusa, wreszcie pogadać na wiele różnych tematów i mile spędzić ostatnie godziny przed snem. Pogoda pozwoliła nam spać tej nocy pod gołym niebem, czasem całkiem rozgwieżdżonym i mocno rozświetlonym wąskim ogryzkiem dopełniającego się księżyca, czasem zasnutym cienką warstwą chmur. Nakyy jako jedyny przezornie rozwiesił nad sobą plandekę, w razie nagłego deszczu wszyscy mu się pod nią zapowiedzieliśmy. Noc minęła spokojnie, ponoć tylko trochę chrapałam - nie prawda! :P - a Johnny długo nadawał na Rufusa, który postanowił przekopać piach spod drzewa obok na twarz właściciela.

 

Następnego dnia wstaliśmy o siódmej, czyli z dwugodzinnym poślizgiem - oba nastawione wcześniej przez kolegów budziki nie zadzwoniły. Ze zbieraniem się, rozpaleniem ogniska i zjedzeniem skromnego śniadanka lub tylko wypiciem kawy mogło nam zejść z jakąś godzinę, nie wiem dokładnie. Nasz plan wyruszenia w czas do ruin zamku i zrobienia tego dnia wielu kilometrów zaliczył zatem małą obsuwę czasową, ale póki co planów nie zmienialiśmy - nocleg mogliśmy rozplanować tak naprawdę gdziekolwiek, byle nie za daleko od tej mojej nieszczęsnej Sułoszowej, gdzie obiecałam chłopakowi dotrzeć w niedzielę do dwunastej. Przez to też chłopakom nie było tym razem dane zobaczenie Doliny Racławki, leżącej obok naszej (wiodącej przez Dolinę Eliaszówki) trasy. Tymczasem jednak czekało nas parę kilometrów do zamku i przy nim pozostańmy ;)


Zamek Tenczyn


Do zamku szliśmy po części lasem, trochę zaś leśnymi asfaltami. Po drodze dane nam było zobaczyć sarnę i gronostaja, który czmychnął pod stertę gałęzi i spod niej obserwował zbliżającego się nieznacznie stwora z obiektywem. Nie udało mi się mu zrobić wystarczająco pięknego zdjęcia, ale przynajmniej widać na nim owo sympatyczne stworzenie. Końcowy odcinek pod ruiny wiódł lasem bukowym, trzeba był zaliczyć też dość strome podejście, by wreszcie stanąć na wzniesieniu pokrytym łąką i zobaczyć nasz pierwszy cel. Chwilę później, gdy podeszliśmy pod bramę ruin zamczyska z widniejącą nań informacją, że teren zagrożony i generalnie wstęp wzbroniony, postanowiliśmy mimo wszystko nie przepuścić okazji i zabytkowy obiekt nieszkodliwie zwiedzić. Udało się to po chwili wahań, powątpiewań i zmagań z wysokim murem. Najpierw przelazł Johnny, potem ja, później dołączył Nakyy; Kubush w tym czasie został z psami i tobołami u podnóży wzniesienia, twierdząc, że już tu kiedyś był. Zajął się na chwilę szukaniem w ziemi bulw jakiejś rośliny, my w tym czasie szaleliśmy z aparatem po dziedzińcu i wnętrzach potężnego niegdyś zamczyska.


Po ekspresowym, acz dokładnym zwiedzaniu, zlitowaliśmy się nad Kubą czekającym na nas na łączce i wzięliśmy się za powrotne przeskakiwanie przez mur. Nie było to takie proste, bo po naszej stronie stało się na ceglanej "półce", z której poziomu trzeba było forsować sam mur, pod nami nie było dobry kawałek nic. I tak była to jednak bardziej komfortowa strona, gdyż po drugiej mur liczył sobie dobre 2,5m i o ile w pierwszą stronę pokonaliśmy go używając prymitywnych metod wspinaczkowych (czyli rąk i nóg), o tyle teraz trzeba było zeń zeskoczyć prosto na stok pagórka lecący stromo w dół. Nie było to zadanie niewykonalne, ale trzeba było się przełamać do samego skoku tyłem, gdy już wisiało się po właściwej stronie, słabnącymi rękami trzymając jakichś ceglano-kamiennych punktów zaczepienia. Ja mam problem z przewrotami w tył (właściwie to ich nie umiem) i nie czuję się zbyt komfortowo, gdy nie mam za bardzo kontroli wzrokowej nad tym, gdzie i jak upadam. Tak naprawdę jednak wszystko trwało moment i za chwilę znalazłam się na podłożu obok Johnny'ego, który mnie asekurował.

Obserwujący przez chwilę nasze poczynania rowerzyści w odblaskowych kamizelkach odjechali, co ostatecznie mnie uspokoiło, że nie są z ochrony ;) Zebraliśmy nasze bety i ruszyliśmy żółtym szlakiem wiodącym przez Krzeszowice w Dolinę Eliaszówki. Wkrótce więc wyszliśmy z lasu, którego obrzeża przybrały parkowy charakter. Idąc wzdłuż drogi dzięki kolegom poznałam smak i smród owoców kaliny oraz coś głogopodobne. I zerwaliśmy bordowy kwiatostan jakiegoś ozdobnego drzewa, który miał nadawać parzonej herbacie cytrynowy aromat. Dalej nasza trasa wiodła przez miejscowość, gdzie zrobiliśmy chwilowy postój. Mężczyźni poszli na łowy do sklepu przy niewielkim rynku, ja zaś zostałam z psami i plecakami. Po jakimś czasie, gdy już panowie doposażyli się w piwa, kawę inkę, ziemniaczki (słodkie) i inne rarytasy, udaliśmy się w dalszą drogę. W międzyczasie Kubush wstąpił jeszcze do mięsnego, by i psy miały jakąś przegryzkę.


Zaszliśmy do Krzeszowic dość szybko, może głód nas gnał na przód - co prawda niektórzy sobie pojedli, ale Johnny postanowił ćwiczyć moją słabą silną wolę wywijając mi przed nosem ziemniaczkiem. Postój na kawę i przegryzienie czegoś mieliśmy sobie zrobić dopiero w dolince, także Krzeszowice przecięliśmy bez niepotrzebnego marudzenia. Dworek, który Kubush planował wcześniej zobaczyć z bliska, nie urzekł nas nadmiernie, gdy już go dostrzegliśmy - obeszło się zatem bez zwiedzania i podchodzenia do niego, po prostu poszliśmy prosto przez rynek, park i dalej, wzdłuż płynącej weń rzeczki. Rufus po kontakcie z wodą rozszalał się radośnie, biegając w kółko na naprężonej smyczy. Później jeszcze kilka razy Johnny pozwalał mu na wodne brykanie, co później miało się na nim zemścić ;]


Dolina Eliaszówki

Opuściliśmy park i szliśmy drogą asfaltową przez jakieś zapuszczone ziemie, później minęliśmy jeszcze kopalnię wapienia w Czatkowicach. Tu zaczynała się Dolina Eliaszówki. Do Diabelskiego Mostu pozostało nam naprawdę niewiele do przejścia, tam też zdecydowaliśmy urządzić mały postój. Szybko zeszliśmy z asfaltu na ścieżkę wiodącą pod kamiennym łukiem, stanowiącym fragment jakichś dawnych murów, które teraz mijaliśmy na bukowym zboczu doliny. Przez chwilę prawie uznałam, że to tylko tyle pozostało po słynnym moście... ;) Kawałek dalej przed nami wyrosły ruiny jakiegoś budyneczku, mogącego stanowić coś na kształt "strażnicy" czy "biura przepustek" (bardziej inteligentne nazwy niestety w tym momencie nie przychodzą mi na myśl :P) przy samym moście, którego pozostałości widniały kilkadziesiąt metrów dalej. Wewnątrz murów starego budyneczku rozłożyliśmy się z naszymi rzeczami by nieco okrzepnąć. Wypiliśmy ciepłe napoje z wrzątku zagotowanego na mini kucheneczce Kubusha, podzielił się on też bułkami zakupionymi wcześniej. Mój posiłek składał się z takowej bułki i jabłka od Nakyy'ego. Johnny walnął sobie tradycyjnie drugie zimne śniadanko ;] Wtedy to, podczas naszego odpoczynku, siedzenia, łażenia, oglądania, czytania i jedzenia, zaczęło lekko kropić. Później miało się to tylko nasilić i nie przestawać aż do dnia następnego... Ale o tym później. Tymczasem pojedzeni i popici podeszliśmy pod Diabelski Most - obiekt o tyle ciekawy, że konstrukcją przywodzący niektórym na myśl rzymskie akwedukty. Nie zostało z niego zbyt wiele, ale niegdyś pełnił on ważne połączenie komunikacyjne pomiędzy klasztorem znajdującym się na przeciwnym zboczu a resztą świata ;) My do samego klasztoru kamedułów jakoś się nie paliliśmy, nastąpiła seria zdjęć i wodne harce Rufusa, którego nowy pan, nie mogąc go okiełznać przy przechodzeniu przez wartki nurt potoku, po prostu przelazł przez wodę nie bacząc na zamoczenie. Rufus był zadowolony :)

 

Idąc dalej wzdłuż potoku parę razy czekało nas przeskakiwanie po kamieniach na jego przeciwległe brzegi. Zdążyliśmy również zajrzeć zaciekawieni drogowskazem do groty świętego Hicośtam, która to jednak okazała się sama w sobie mało ciekawa a nasze spostrzeżenia dotyczyły głównie fajnej opcji przekimania się w takiej. Ostatnią ciekawostkę w Dolince, na którą mieliśmy się natknąć, stanowiło Źródełko Miłości - adekwatnie z resztą do nazwy oprawione w kamienny zbiornik w kształcie serca. Mężczyźni uzupełnili wodą pitną butelki i manierki.


Z racji porannej obsuwy czasowej po wyjściu z doliny przyspieszyliśmy tempo marszu. Przez cały czas naszej wędrówki, jak i zresztą później noc całą, aż do następnego ranka, siąpiło i padało. Gdy więc z asfaltu, którym jakiś czas się przemieszczaliśmy, odbiliśmy na leśną drogę wiodącą przez stosunkowo wąskie pasmo lasu, byliśmy dość niewybredni w wyborze kolejnego miejsca noclegowego. Gdy znaleźliśmy w miarę równy i płaski kawałek terenu, nie bacząc na pobliskie drogi rozbiliśmy obozowisko. Johnny rozbił się jak zwykle, wykorzystując tarpa, biwi i ceratę, my z Nakyym złożyliśmy się na schronienie dwuosobowe w postaci rozwieszonej plandeki ogrodowej i mojego poncha jako izolacji od mokrej ziemi, Kubush zaś rozłożył swój ergonomiczny jednoosobowy namiocik. Gdy już schronienia były gotowe, zapłonęło ognisko i zaczęły się poszukiwania i donoszenie mokrego opału. Rozpędziliśmy się tak, że spokojnie starczyłoby go na kawał nocy - z tym, że utrzymywanie ognia było w takich warunkach raczej zbędne. Zmrok zapadł już chwilę temu, każdy w swoim tempie zajął się szykowaniem swojej kolacji. Kubush tym razem przyszalał z szaszłykiem, prócz tego były francuskie racje żywnościowe, moje kupne zraziki z kuskus, konserwy rybne, inne takie, oraz ziemniaki pieczone, którymi podzielił się ze mną Nakyy, na skosztowanie prażone orzeszki bukowe... Wreszcie nie mogło się obejść bez kolejnej porcji inki z czekoladą, która była jakby nieco mniej powalająca od pierwowzoru, ale też dobra i ożywcza. Po długim siedzeniu przy ogniu, mimo moknących grzbietów, powoli zebraliśmy się wszyscy do spania. Tym razem Rufus był na tyle wyspacerowany, że nie dokazywał w nocy i dał dospać do samego ranka bez zbędnych przebudzeń - tylko ja oczywiście musiałam za potrzebą w środku nocy wygrzebywać się z nagrzanego śpiwora, pozbywać ze stóp ciepłych, grubych skarpet i wyleźć na deszcz i mrok. Oj, długo ze sobą walczyłam zanim się wygramoliłam... :)


Ostatni wspólny poranek upłynął na próbie rozpalenia ogniska, co w końcu się udało przyspieszyć dzięki taktycznemu wkładowi do kucheneczki Kubusha ;) Udało się więc zjeść ciepły posiłek i napić czegoś rozgrzewającego, by bez zbędnego ociągania się wyruszyć w dalszą drogę. Tym razem budziki zadzwoniły, tylko ludzie zawiedli ;) Znów mieliśmy więc lekki poślizg czasowy w stosunku do pierwotnych planów, które zasadniczo ograniczały się do zdążenia przeze mnie przed dwunastą do Sułoszowej. Koledzy solidarnie spieszyli się razem ze mną, choć tak naprawdę oni pociąg w Olkuszu mieli po czternastej i chyba wcale nie musieli tak gnać przed siebie. Wyszliśmy z lasu i przemierzaliśmy rolnicze okolice, by dotrzeć w końcu do Przeginii, gdzie przyszło nam się rozstać. Panowie odbili na Olkusz, najkrótsza trasa nieszczęśliwie wiodła wzdłuż głównej drogi - z mapy z zaznaczona trasą GPS wnioskuję, że trochę sobie uprzyjemnili wędrówkę, idąc polami. Moja trasa właśnie przez pola wiodła, przez cały czas urokliwą drogą gruntową, pośród pięknych, rozległych, rolniczych pejzaży, rozświetlanych nieśmiało słońcem, które postanowiło wreszcie przebić się zza warstwy chmur. Zgodnie z planem jeszcze przed 12 ujrzałam znajomą wieżę kościoła i jakieś 20 minut później znalazłam się w Sułoszowej, by tam rozpocząć zupełnie inny rodzaj wypoczynku - ale o tym już nie tu :)

2 komentarze:

  1. Te ruiny ciekawie się prezentują:) Pozdrawiam i zapraszam do mnie:)

    OdpowiedzUsuń
  2. Ciekawa relacja, bardzo obszerna i fajne zdjęcia. Lubię wędrówki na nocowanie w lesie jednak bym się już nie zdecydował :))

    Pozdrowionka :-}

    OdpowiedzUsuń