Uknułam bowiem taki oto spisek przeciwko własnej osobie: przejdę na dietę! Nie, nie taką, co by mi odessała tłuszcz z powiek, powody zasadnicze są zgoła inne. No ale nie ważne, to nie czas ani miejsce ;) W każdym razie na potrzeby realizacji tego szatańskiego planu spłodziłam umysłem własnym taką oto myśl: co prawda nie jestem osobą mającą głęboką potrzebę dbania o siebie, powiedziałabym, że przeciwnie - lubię czasem sponiewierać swoje trzewia jakimś ostrym, tłustym, słonym i innym złem wszelkim, niemniej, lubię remonty... czemu zatem nie spróbować spojrzeć na swój organizm tak, jak to zwykłam patrzeć na budowle? Nic prostszego... Tylko jak już tak spojrzałam, zastanowiłam się nad sobą, przeanalizowałam, to dotarło do mnie ze zdwojoną siłą: obecne poczynania tudzież zaniechania doprowadzą mój organizm do ruiny prędzej, niż bym to chciała (a chciałabym, jak chyba większość, dopiero "po fakcie", kilka metrów pod ziemią). Zastanowiłam się następnie, jak to w przypadku remontów jest, jakie czynności następują po sobie... No i wyszło mi, że przede wszystkim trzeba wszystko przeruszać, przetrząsnąć, posegregować, usunąć, co zbędne, w tym namoczyć, gdy coś opornie się usunąć nie chce, lub trochę poszorować... A dopiero po takim generalnym sprzątaniu przyjdzie czas na remoncik. No dobra. Wizja sprzątania z lekka straszna, ale finał jaki przyjemny! Trzeba zatem było spróbować zastosować przyjętą strategię w praktyce.
Wyruszyłam z domu w piątek, nie tak znowu w czas, bo mi się autobusy nie poskładały. Przy okazji pokusiłam się bowiem o kontynuację łazęg drugiej strefy, tym razem za punkt startowy (do którego, w myśl tego "projektu", dostałam się w godzinę komunikacją miejską) obrałam Smardzowice. Pewną modyfikację stanowił fakt, że nie będzie powrotu tego samego dnia, bowiem z rzeczowej miejscowości postanowiłam przedreptać przez OPN do Sułoszowy. Tam czekał mnie wypoczynek w domu po prababci Lubego, wraz z nim samym, przez resztę weekendu. A jak to w końcu było - będzie zaraz :P
Smardzowice
Koło godziny dwunastej piątego dnia tygodnia dotarłam bez żadnych szczególności po drodze do Smardzowic. Jest to wieś położona na południowy wschód od Ojcowskiego Parku Narodowego, przylegająca doń swymi granicami. Stanowi również jeden z najodleglejszych punktów w tym kierunku, gdzie dociera krakowska komunikacja miejska. Znalazłszy się na pętli, odbiłam na chwilę w drogę prowadzącą obok kościoła, by zobaczyć ów boży przybytek. Cóż - bardziej imponujący kościół wiejski jest chyba tylko w samej Sułoszowej. Ciekawe, czy i zwyczaje lud tutejszy miewa podobne do tego sułoszowskiego - gdzie starsze pokolenie respektuje jeszcze podział kościoła na część lewą i prawą, zgodnie z płciami (niestety, dla wszystkich płci nietradycyjnych chyba żadnej szczególnej strefy nie przewidziano), a miejsca w ławkach noszą tabliczki z nazwiskami ich stałych użytkowników. Nie dane mi się było jednak tego dowiedzieć, nogi nie powiodły mnie nawet do czeluści budowli - ot, przyfociłam z zewnątrz, ku pamięci, klękając z namaszczeniem, by walory wielkościowe świątyni w obiektywie w ogóle pomieścić. Nie udało się.
Zawróciłam na skrzyżowanie, cofnęłam się kilka kroków w stronę, z której przyjechałam i odbiłam polną drogą wiodącą prosto na zachód, w lasy Ojcowskiego Parku Narodowego. Droga krótka, ale już od samego początku miałam niesamowite parcie na robienie zdjęć, z tego to powodu szczególnie licznie na początku powstawały. Później bateria zagroziła mi rychłym zdechnięciem i musiałam się powstrzymywać ;)
Ojcowski Park Narodowy; Wzgórze Okopy
Plan miałam "ambitny" - iść wschodnimi zboczami Doliny Prądnika, tak całkiem nielegalnie i pozaszlakowo, by trochę bardziej się utyrać, ale też by zobaczyć być może coś całkowicie odmiennego od dotychczas poznanych widoków z tego rejonu. Wlazłam więc na dziko w jesienny las, i omal nie dostałam oczopląsu, nie mogąc się napatrzyć na mnogość barw jesiennych kontrastujących z ponurą aurą. Chyba już zapomniałam, jaka jesień potrafi być sympatyczna... Zerkając na kompas i ewentualne prześwity między zwartymi koronami drzew, kierowałam się z jednego wzniesienia, na którym się znajdowałam, w stronę drugiego. Zajęło mi to więcej czasu, niż bym kiedykolwiek śmiała przewidzieć - głównie przez uporczywe mruganie mojego trzeciego oka oraz jakby dziecięcą potrzebę gnania od skałki do skałki. A przypomnijmy, w Ojcowskim Parku Narodowym skałek to jednak trochę jest :)
Złocistorude dywany liści skutecznie zakrywały podłoże i zlewały z koronami drzew dalszych do tego stopnia, że w pewnym momencie, czyniąc krok naprzód, mogłabym się mocno zdziwić, zaznawszy podłoża kilkanaście metrów poniżej. Znalazłam się bowiem na dość pokaźnej skale, której majestat mogłam dopiero docenić, dotarłszy do jej podnóży bezpieczniejszą drogą. Musiałam mocno wysilać wzrok, by w tej mnogości barw i faktur nie zatracić widzenia w trójwymiarze. Aparat temu nie podołał i przez to niestety niektóre zdjęcia nie oddają głębi i zróżnicowania terenu. Trzeba się w nie dobrze wpatrzeć, by się zorientować, że niektóre drzewa są jakby dalej - i sporo niżej ;)
Gdy już się więc znalazłam w danej chwili najniżej jak mogłam, u stóp skały, na której przed chwilą beztrosko pląsałam, rozejrzałam się po pięknym wąwozie. Ze zdziwieniem na jednym z drzew odkryłam oznaczenie zielonego szlaku - ale je zignorowałam, myśląc, że odbija on tylko nieco od Doliny Prądnika. Kawałek dalej napatoczyłam się jednak na drogę wiodącą pod interesujące mnie wzgórze po przeciwnej stronie wąwozu, wyznaczoną przez drewniane stopnie. Wiódł tamtędy właśnie zielony szlak.
Przyjrzałam się uważniej mapie. Nie była ona ze względu na skalę zbyt dokładna, ale zdawało się, że szlak powiedzie mnie przynajmniej obok szczytu góry, na którą się chciałam dostać. Szybko zrozumiałam, że przebieg zielonej linii przerywanej, zaznaczony na mapie łagodnym łukiem, nijak się ma do rzeczywistości. Przede wszystkim ścieżka wiodła zygzakiem, by turysta zbytnio się nie przemęczył, pokonując przewyższenie. Okazało się też, że idąc zgodnie ze szlakiem nie tylko znalazłam się w najwyższym punkcie wzniesienia (akurat porośniętym lasem), ale przede wszystkim przemierzyłam chyba najbardziej widokową trasę, jaką kiedykolwiek się przemieszczałam po OPN-ie :) Z początku łapałam obiektywem krajobrazy widziane w prześwitach między koronami drzew, ale gdy zaczęłam docierać do fenomenalnych punktów widokowych, z których roztaczały się niesamowicie malownicze i przestrzenne obrazy, z tymi pierwszymi dałam sobie spokój. Syciłam ducha. To był właśnie jeden z tych momentów, gdy pokarmy dla ciała mogłyby nie istnieć.
Dolina Prądnika, Ojców
Na dnie Doliny, na w gruncie rzeczy dość dobrze znanej mi trasie, poczułam to samo, co zwiedzając OPN samotnie jakiś czas temu; poczucie, że wcale nie znam go tak, jak mi się zdawało. Że znów przestałam doceniać jego walory i nie czułam doń miłości absolutnej, na jaką to miejsce zasługuje. Przypomniałam sobie, że jeszcze tego samego dnia, chwilę wcześniej, wahałam się, czy aby na pewno dotrzeć do Sułoszowy Doliną Prądnika, że to takie oswojone, takie mało zaskakujące, takie nudne... Cóż, pamięć bywa ulotna. Przypomniałam sobie więc tą moją ostatnią wędrówkę, kiedy to zaskakiwały mnie na każdym kroku niepojęte formy skalne, nieprzysłonięte wreszcie bujną roślinnością. I tym razem skał było widać nieco więcej, niż w najbardziej zielonych okresach roku, ale wszystko wzbogacone było dodatkowo całą paletą jesiennych barw, czyniąc je najpiękniejszymi rzeźbami natury.
W całym tym podziwie nie brakło mi zachwytu nad ojcowską zabudową drewnianą. To jednak towarzyszy mi za każdym razem, gdy widzę stare, drewniane domostwa i domeczki, w które okolica chyba szczególnie obfituje :) Poświęcam takim obiektom sporo baterii swojego aparatu. No, bo jak tu się nie zachwycać? Jak tu nie marzyć o wykupieniu każdego jednego i wiedzeniu w takim skromnego żywota do późnej starości? :)
Ojców, ruiny Zamku Ojcowskiego
Domków na trasie miałam jeszcze zobaczyć sporo, tymczasem minęłam centrum Ojcowa i skierowałam swoje kroki przez park w stronę ruin Zamku Ojcowskiego. Już z pewnej odległości coś tam między barwnymi plamami na kształt wieży zamajaczyło. Udałam się drogą wiodącą pod górę, ku Wieży Bramnej, jednej z dwóch lepiej zachowanych pozostałości, niegdyś imponującej swoim położeniem warowni.
Wiedziałam, co zastanę za nią, w środku ruin, byłam tu już z Bubkiem. Pokusiłam się jednak o wstąpienie, uiściłam symboliczną opłatę za wstęp w wysokości 3zł (już bilet normalny ;)), ucięłam sobie krótką pogawędkę z młodzianem pełniącym funkcję "odźwiernego", uszczęśliwiając go chyba tym mocno, po czym rozpoczęłam zwiedzanie. Podeszłam do każdego kąta, każdego "muru", wychyliłam się tu i ówdzie, zajrzałam do studni, zajrzałam do wieży górnej, obejrzałam skromną wystawę, zrobiłam zdjęcie z chyba najbardziej charakterystycznym widokiem z OPN-u, jak krocie ludzi przede mną (i ja sama ostatnio ;)), minęłam wchodzących zwiedzających, pożegnałam się z panem biletowym i przeszłam ponownie drogą wiodącą obok nieistniejącego już drewnianego pomostu, prowadzącego kiedyś do zamku w czasach jego świetności, mijając teraz pozostałości kamiennych filarów mierzącymi w górę.
Następny na trasie miał być jeden z moich ulubieńców pośród drewnianych domeczków :) Gdy do niego dotarłam, przeżyłam pozytywne zaskoczenie. Zajęli się nim! Co prawda - doraźnie, ledwo co, ale jednak, zajęli! Ratują go, nie pozwolą mu ot tak, rozsypać się pośród skał, zbutwieć pośród drzew... Czułam się dziwnie szczęśliwa, jakby ktoś się pochylił nad istotką, na której mi zależy. Po fali entuzjazmu przeszłam do rzeczowej oceny zakresu poczynionych prac zabezpieczających. No bo, przecież, prace musiały być konkretne, skoro przepuszczono nań 17 tysięcy ;)
Cóż - nie były. Poczyniono jedynie zabezpieczenia ze zwykłego płaskownika wzdłuż ściany budynku sąsiadującej ze skałą, by woda zeń nie ściekała na podłoże, rujnując ściany i fundamenty domku. Orynnowano też stojący przy domku spichlerz, jak widać na zdjęciu. Deska, na której przytroczona została tabliczka ostrzegawcza "budynek w stanie awaryjnym", jest jedną z kilku, przybitych tu i ówdzie poziomo do ścian, wzmacniając ich konstrukcje. Jak kukałam przez różne szczeliny do wewnątrz, nie widziałam, by zaszły tam jakieś zmiany - no ale może patrzyłam źle, coś przecież musiało kosztować te pieniądze, chyba nie kawałek rynny i kilka kawałków blachy... Ale zasługi odjąć nie można. Domeczek dzięki tym pracom postoi na pewno trochę dłużej, niż by postał bez nich. Wciąż się w duchu głupio cieszę na myśl o tym :)
Gdybym mogła, oczywiście wykupiłabym domek, wyremontowała, zamieszkała i tak dalej. No ale tym czasem właśnie dalej trzeba było iść, pokonałam dopiero jakąś niecałą połowę trasy (przerażające, patrząc na długość wpisu :D)... Już niedługo miałam znów zejść z zazwyczaj przemierzanej trasy i poznać nowe drogi. W zasadzie większą część z tutejszych dróg, dochodzących do OPN-u, już zaliczyłam, czy to pieszo, czy rowerem. Znalazłam sobie jednak taką, na której mnie jeszcze nie było. Ten fragment trasy szczególnie urokliwy nie był, raczej z kategorii tych "zwyczajnych", większą część trasy intensywnie analizowałam, ile to jeszcze trasy mi zostało i czy jeść po dotarciu do domku, czy jednak nie jeść. Wcześniej, zanim zboczyłam z głównej drogi, napatoczyło się jeszcze kilka przyjemnych widoków.
Później, na całe szczęście, też przydarzyły się miłe sercu widoki, jak drewniane domki, a nawet przyroda ożywiona :) Opuściłam już teren Ojcowskiego Parku Narodowego, przemierzyłam też Wolę Kalinowską. Przez jakiś czas szłam niebieskim rowerowym, później z niego zboczyłam, by nie powielać niegdyś już pokonanego jego fragmentu.
W pewnym momencie, rozpaczliwie broniąc się przed wdepnięciem na poznane niegdyś drogi, zabłądziłam. Dowiedziałam się o tym dopiero na stromym zboczu, ślizgając się po usłanych mokrymi liśćmi, zwierzęcych ścieżkach w gęstym i zakrzaczonym lesie. Wszystko przez to, że moją drogę rozjeździł przede mną jakiś grubszy sprzęt, który zapuścił się w jeżyny, by najprawdopodobniej porzucić tu betonowego słupa energetycznego.
On w jeżyny, a ja wpuściłam się w maliny... Zasugerowałam się bowiem poniższym widokiem, że to jest właśnie moja polna droga, upatrzona na mapie (w domu zczaiłam, gdzie popełniłam błąd). Przedzierając się przez krzaki zebrałam chyba całą możliwą wilgoć z otaczającej mnie zewsząd zieleni. Z mokrymi spodniami weszłam w las, nie wiedząc jeszcze, że czekają mnie tylko trudniejsze trasy.
Idąc w dół naprawdę stromego zbocza coraz bardziej niepokoiłam się dochodzącymi mnie z coraz bliższa dźwiękami samochodów. Nie mogłam sobie zwizualizować, w którym miejscu w odniesieniu do krętej drogi głównej, tu już uczęszczanej przez pojazdy wszelkie, wyjdę (czy raczej z impetem wyjadę na dupsku) z lasu. Bałam się, że nie wyrobię i stoczę się gdzieś prosto pod koła samochodu. Zapomniałam, że po drodze czeka mnie jeszcze przeprawa przez płynący po tej stronie drogi Prądnik.
Wolałam już jeżyny, leśne krzaczory czy nawet wizję stoczenia się na asfalt. Co jak co, ale do przeskakiwania przez potoki to ja się nie nadaję... :) A tu jeszcze ciężko było o jakiekolwiek zdatne do tego celu miejsce. Nie przejmowałabym się aż tak ewentualną kąpielą w lodowatym, jesiennym potoku, gdyby nie aparat, którego nawet nie bardzo miałam gdzie i w co schować. Przedzierałam się więc stromym zboczem, tuż nad strumieniem, czasem też przez rozlazłe łęgi, parokrotnie myśląc że "to już tu". Pojawiała się jednak bariera psychiczna i obawa, że zawaham się i postanowię jednak nie przeskakiwać, gdy będę już w locie ;) Ale - udało mi się wreszcie przemóc. Wyszło mi to nad wyraz sprawnie i zgrabnie :) Szkoda tylko, że na drugim brzegu były pokrzywy.
Gdy wyłoniłam się wreszcie z najmniej spodziewanego miejsca spośród chaszczy i zaszłam na miedzę pola najbliższego gospodarstwa, mężczyzna za ogrodzeniem zdecydował się nie odwoływać rozjuszonego moim objawieniem psa. Było to jednak już ostatnie urozmaicenie na trasie, nie miałam więc do mężczyzny żalu. Przeszłam wzdłuż ogrodzenia i wyszłam na drogę - tak, tę, której się bałam, tę, którą wcześniej się przemieszczałam przez Ojców, tę, która miała mnie powieść do Sułoszowy, wprost do domu, do łóżka. Szłam więc, już mocno zmęczona, przed siebie, beznamiętnie gapiąc się przed siebie i wyczekując kolejnych znajomych, charakterystycznych punktów na trasie, niczym kamieni milowych: Zajazd Wernyhora... Pieskowa Skała... Sklep... Urząd Gminy... Czy może najpierw urząd, a później sklep?... A niebieski dom, kiedy?... Wieża kościoła! Kościół, skrzyżowanie, góra... Pod górę, dom ten, dom tamten. Dom.
Do sąsiadów po klucze zaszłam, gdy było już ciemno. W domu, po minimalnym i prymitywnym ogarnięciu się, poszłam spać. W ciuchach, jak leci. Pod śpiwór i pierzynę, bo mury wychłodzone. Nie zjadłam kolacji, tak jak i z resztą obiadu czy jakiegokolwiek innego posiłku poza bułką z szynką rano. Następnego dnia nie zjadłam już zupełnie nic, piłam tylko wodę. Ale to już odrębna historia :)
Świetny opis i fotki.Muszę kiedyś wybrać się tą trasą.Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńFajny opis i fotki.Muszę kiedyś wybrać się tą trasą.Pozdrawiam
OdpowiedzUsuń