Postanowiłam zajść tego dnia do lasu pod Zadrożem. Jest to miejsce, z którym wiąże się nasza (moja i Bubka) klątwa: gdy się idzie w jego kierunku, ten ciągle wydaje się blisko, a w ogóle nie można do niego dojść. Idzie się przez pola i idzie, mając nadzieję przy pokonywaniu każdego kolejnego wzniesienia, że "to już za tamtym następnym".
Tym razem nie zdecydowałam się brnąć bezpośrednio wzdłuż pól. Podeszłam nieco wiejską drogą na Dołkach, by odbić w śródpolną dróżkę, również asfaltową, mającą mnie powieść prosto na Zadroże.
Przez sułoszowskie pola idzie się naprawdę fajnie. Jest to dość konkretny obszar podzielony na pola uprawne w postaci podłużnych pasów, ciągnących się kilometrami. Pośród nich nie ma ani jednego przysiółku, czy choćby jednego, samotnego gospodarstwa. W którą stronę nie spojrzeć, jak okiem sięgnąć, widzi się tylko lekko pofałdowane połacie kolorów i faktur, poprzetykane nielicznymi, niewielkimi zadrzewieniami.
W trakcie mojej wędrówki rozglądałam się dość intensywnie, przeszukując wzrokiem pola. Wypatrywałam zwierzyny innej, niż latająca, bo tej była akurat mnogość. Stada gawronów, kołujące drapieżne, wypatrujące zdobyczy... Gdzieś dostrzegłam zająca. Zastanowiły mnie białe tyły jego słuchów - nie wiem, dlaczego takie miał. W pewnym momencie z satysfakcją dojrzałam też stadko saren. Dziewięć osobników pasło się w znacznej odległości ode mnie, w miejscu, które bym mijała "na metry", gdybym poszła za domem prosto przez pola. Jest tam niecka pomiędzy polami, do której, podczas ulewnych deszczów, przez tworzące się rzeki spływającej z pól wody, zgarniane są wraz z nią wszelkie dobra uprawne. Po takich ulewnych okresach tworzy się tam wielka kałuża, pełna kukurydzy i innych ziaren, tudzież ziemniaków. Zwierzęta z pobliskich lasów już dawno wyczaiły tą miejscówkę darmowego popasu i zwyczajnie należy się ich w tym miejscu spodziewać.
Las majaczył na horyzoncie przy pokonywaniu każdego wzniesienia. Za każdym razem wydawało się, że w zasadzie odległość jest niezmienna, ale też że las jest stosunkowo blisko. I tak asfaltem doszłam do niego finalnie szybciej, niż zwykle. Gdy już wiedziałam, że "to wzniesienie" było naprawdę "tym ostatnim", pokusiłam się aż o zrobienie pamiątkowego zdjęcia :)
Doszłam do rozdroża, przy którym stoi stary, metalowy krzyż ubrany w sztuczne kwiecie. Bardzo sielski widok. Gdybym w tym miejscu poszła na wprost, przeszłabym obok najbardziej na zachód wysuniętego skraju lasu i doszłabym do Zadroża. Odbiłam jednak na prawo, drogą wiodącą do cmentarza wojennego. Kiedyś, będąc tu z Lubym, poszliśmy właśnie na Zadroże. Co ciekawe, o istnieniu cmentarza dowiedziałam się dopiero czytając podczas tego momentu spaceru mapę i informacje na zamieszczonej obok rozwidlenia tablicy.
Wierni przysiędze i obowiązkowi,
W boju krew swoją i życie oddali.
Bez względu na to, czy na dziejów szali
Wrogiem nam, czy też przyjacielem byli
Jako wzorowi żołnierze na wieczną pamięć zasłużyli.
H.H.
Ładne słowa. Czytając je, naszła mnie refleksja, ilu z moich obecnych znajomych przyjmuje taką postawę... Niewielu. Na każdym kroku widzi się podziały, uprzedzenia, wrogość nabytą, dziejową, przekazywaną z pokolenia na pokolenie. Wielu z nich definiuje to jako "patriotyzm"; dla mnie to co najmniej nadużycie...
Z informacji na tabliczce dowiedziałam się też wiele konkretnych informacji o cmentarzu. Został zaprojektowany i stworzony w latach 1917-18. Spoczywają na nim żołnierze z 1 armii Austro-Węgierskiej, narodowości węgierskiej, polskiej, czeskiej, słowackiej, niemieckiej i ukraińskiej oraz żołnierze 9 armii Rosyjskiej, którzy polegli tu w walkach trwających na tym terenie w listopadzie 1914 roku. Na cmentarzu znajduje się jedna imienna mogiła. Większość z nich to mogiły zbiorowe, rozmieszczone symetrycznie po obu stronach cmentarza. W centralnej części, za starą, okazałą sosną, znajduje się kopiec z trzema krzyżami, w którym spoczywają ciała żołnierzy wyższych rangą.
Po wizycie na cmentarzu udałam się na spacer prostą drogą, wiodącą przez całą długość lasu. Odbijały od niej czasem mniejsze, prostopadle biegnące leśne trakty. Błogą ciszę, składającą się dotychczas z tysięcy leśnych szmerów, szeptów, trzasków i gwizdów, zakłócił mi przejeżdżający, a potem pracujący gdzieś, zostawiony w tyle, ciągnik. Nie przeszkodziło mi to jednak delektować się leśnymi cudami, jak kryształowe korale rosy zdobiące różnobarwne, jesienne liście na ziemistej ściółce, gra kolorów nad moją głową, gdy na moment przez gęste chmury przebijały się promienie słońca, wciąż mokre pnie drzew, zaznaczające swą wyniosłość głębokim brązem.
Zboczyłam z głównej drogi, kierując się na południe. Wcześniej minęłam jeszcze dwa krzyże, stojące w swoim towarzystwie. Skojarzyły mi się z "Krzyżem Leśników" z Mazowieckiego Parku Krajobrazowego.
Wyszłam na skraj lasu. Tu znalazłam ambonę myśliwską, stojącą na rogu zadrzewienia. Wspięłam się na nią i rozsiadłam się na ławeczce, z przyjemnością odpoczywając w promieniach słońca, które znalazło większą lukę w chmurach. Cieszyłam oczy zielenią pola obrosłego gęstym dywanem młodej oziminy. Śledziłam wzrokiem pokaźną pszczołę, szukającą luki między deskami zbitymi w zadaszenie. Ciągnika już nie słyszałam, las szeptał tak, jak z początku mojej wędrówki, dopóki nie uznał, że człowieka już w nim nie ma. Rozśpiewał się wtedy na całego, dźwiękami zupełnie mi dotąd nie znanymi. Żałuję, że nie wiem, co za ptak był głównym solistą. Jego głos miał tak przyjemne brzmienie, że wiele bym dała, by choć na chwilę, w słuchawkach, odtworzyć je i na moment poczuć się tak, jak w ambonie. Siedziałam na widowni a przede mną odgrywało się fantastyczne widowisko niezwykłego trwania i przetrwania w rytmie życia.
Mój zachwyt nad naturą zakłóciło rosnące poczucie potrzeby, konieczności wracania do domu. Dlaczego? Dlatego, że byłam głodna, że nie wiedziałam, czy, rozsiadłszy się w tak fantastycznym miejscu, będzie mi się chciało kiedykolwiek stąd odejść, że po południu miał przyjechać R.. Z niechęcią opuściłam moją lożę i udałam się drogą wiodącą skrajem lasu jeszcze trochę na przód, aż las zaczął się kończyć. Tu zmieniłam kierunek i polną drogą poszłam prosto na południe, wiedząc, że w końcu dojdę do prostopadle biegnącej drogi asfaltowej, która powiedzie mnie do Sułoszowy.
Na polach gdzieniegdzie pracowały ciągniki, kombajny ścinające kukurydzę, lub ludzie "niezmechanizowani", którzy pracą rąk własnych obrabiali swoje ziemie. Minęłam kobietę zagarniającą, nogami odzianymi w gumowce, świeżo spulchnioną ziemię, do podłużnego rowka, w którym co krok zamieszczone były sadzonki truskawek. Zastanawiałam się, czy to czasem nie sąsiadka Teresa, u której zdarzyło mi się parę lat temu pracować w sezonie przy zbiorze. Kobieta nie uniosła jednak ani na moment głowy, czym uniemożliwiła mi identyfikację. Wszystkie wiejskie kobiety wyglądają przy pracy podobnie: gumiaki, jakieś rozciągnięte dresiki, getry lub spódnica (starsze pokolenie), sweterek, chustka. Jedno z ubrań obowiązkowo pstrokate, wzorzaste lub w intensywnym kolorze. Minęłam kolejny krzyż; zastanawiałam się, co skłoniło twórcę do zwieńczenia go wyciętym w blasze kogucikiem. Niemal polne, sztuczne kwiaty, obowiązkowo. W oddali zamajaczyła Sułoszowa.
Gdy dotarłam do domu, wzięłam długi i gorący prysznic. W parnym, acz lodowatym powietrzu, szybko wysuszyłam włosy i wbiłam się w świeże ubrania. Resztę dnia włóczyłam się po domu lub drzemałam, czekając na Lubego. Robota mu się przeciągnęła, doczekałam się go więc dopiero koło godziny 21. Przyjechał z rodzicami, bo busy już nie kursowały. Oni sami musieli wracać, ale dojechali następnego dnia. Wtedy to zjadłam żurek, przywieziony wieczorem przez mamę R., "zjedz szybko, bo jeszcze ciepły". Był smakowity. Mój żołądek nie zaprotestował jednak na podział słoikowej zawartości na dwie porcje, bo i, co ciekawe, głodu po tej prawie dwudniowej głodówce nie czułam. W ogóle następnego dnia starałam się jeść skromnie, a miałam w sobie zaskakująco dużo energii. Tyle, że wyciągnęłam jeszcze Mojego na spacer (bagatela) 7km do Pieskowej Skały i z powrotem. Na obiadek w niegdyś poznanej, bardzo przyjemnej knajpie, znajdującej się po drugiej stronie lasu Pieskowej Skały. R. zjadł tam drugie danie, ja zupę pomidorową, która smakowała tak, jak ją zapamiętałam. W drodze powrotnej trochę pobłądziliśmy po polach, a na koniec wstąpiliśmy na cmentarz, gdzie rodzice R. kończyli już sprzątać groby ich bliskich. Do domu wróciliśmy wspólnie, chociaż rodzice Bubka opuścili nas pod wieczór. My pozwoliliśmy sobie wrócić do rzeczywistości dopiero w poniedziałkowy poranek.
Niszko, czy masz może lepsze zdjęcie tego ostatniego krzyża? Wygląda na to, że został zbudowany z kilkunastu połączonych pocisków artyleryjskich z I Wojny Światowej. To też prawdopodobnie może być mogiła a na pewno miejsce jakiejś bitwy... Ja nie przeszedłbym obok niego obojętnie ;)
OdpowiedzUsuńNie mam, ale jak będę następnym razem w tamtym rejonie (a generalnie tam bywam raz na jakiś czas) to pod niego podejdę i mu zrobię dokładną dokumentację zdjęciową, byś się mógł z nią zapoznać i się wypowiedzieć finalnie w temacie :) zaintrygowałeś mnie, cholera. Faktycznie, jak go zobaczyłam, to pomyślałam sobie, że jakiś śmieszny, że pewnie zlutowali go z czego mieli. Ale na pociski bym w życiu nie wpadła O.o No - w każdym razie dzięki za czujność! Teraz to już na pewno się będę każdemu krzyżowi dokładnie przyglądała :) A pomyśleć, że zrobiłam mu zdjęcie, bo zaciekawił mnie kogutek na jego czubku... ;)
Usuń