niedziela, 23 listopada 2014

Rejony nadolkuskie - dzień I

Nadolkuskie rejony wzięłam na cel z dwóch powodów: bo dostępne i ciekawe. Chciałam również uwzględnić "głodówkowy" profil planowanego wypadu i brać poprawkę na możliwe zmiany pogodowe, co sprowadziło się do oscylowania w swych zamierzeniach w takich rejonach, z których miałabym ułatwiony powrót do cywilizacji lub dostęp do bezpiecznej bazy (prowiantowej i noclegowej przede wszystkim). Tak na "zaś", jakbym zaniemogła, lub jakby mi się zwyczajnie odechciało.

Chciałam wyruszyć w czwartek. W ogóle pierwotnie wybrać się miałam do Warszawy (na czwartkową wizytę kontrolną u lekarza), a zaraz potem gdzieś w jej najbliższe, acz odludne i zielone okolice. Pokićkał mi się jednak ten wyjazd, właściwie już w środę definitywnie pożegnałam się z tym zamysłem, odwołując lekarza; przez głupie zaniedbanie zostałam bowiem wywalona z bezrobocia i tym samym straciłam też ubezpieczenie zdrowotne. Ponieważ jednak wszem i wobec (w tym w pracowni) obwieszczałam, że wyjeżdżam, drukowałam niemal, że mnie nie ma w ten weekend, oznajmiałam i ustalałam, toteż nie mogłam tego wyszarpanego dla siebie czasu zmarnować w domu. Niestety, jednego dnia nie udało się ocalić. Mama zarzuciła mnie jakimiś płatnościami do uregulowania, w wyniku czego moje plany wczesnego wyruszenia w czwartkowy poranek, ba, w ogóle wyruszenia tego dnia, spaliły na panewce. Ale wyruszyłam. W piątek.

Piątek

Pakowałam się rano, w umiarkowanym pośpiechu. Dlatego też zapewne zapomniałam o latarce. Zapalniczki nie wzięłam celowo, bo i po co - prowiantu też nie brałam, kubka ani nic, w zamierzeniu miałam przecież przełazić ten wypad z pustym żołądkiem. W Olkuszu, do którego całkiem sprawnie dojechałam za 7,50zł, zdecydowałam się jednak na zakup dwóch jabłek "antykryzysowych", którymi miałam się poratować w razie napadu szaleńczego głodu lub spadku motywacji do dalszej wędrówki do zera. Wody miałam ilość odpowiednią - 2 litry, do uzupełnienia gdzieś po drodze dnia drugiego w razie takiej potrzeby.

Z centrum Olkusza wyruszyłam chyba jakoś koło godziny 11. Skierowałam się na północno-zachodnią dzielnicę, Stary Olkusz. Dwa razy po drodze upewniałam się o słuszności drogi, którą podążałam, w zasadzie za każdym razem w duchu z uśmiechem stwierdzając, że na kij mi takie wskazówki czy informacje, że już lepiej samemu się jakoś w terenie odnaleźć aniżeli o drogę pytać... No ale nic. Doszłam w końcu do lasów okalających od południa Pustynię Błędowską.

Zapuściłam się prostą drogą w las. Dłuższą chwilę z resztą szłam prosto, żeby nie powiedzieć - większość trasy pokonanej tego dnia ;) Nie przeszkodziło mi to jednak w paru miejscach zgłupieć czy lekko pobłądzić, a przynajmniej znaleźć się nie tam, gdzie tego oczekiwałam. Albo znaleźć się właśnie tam, ale zastać zupełnie coś innego, niż sugerowała mapa. Najpierw było tak z pierwszym piaszczystym obszarem, do którego miałam dojść. Na mapie jest zaznaczony właśnie jako obszar piaszczysty, nie półpiaszczysty czy lekko zarośnięty. A on był zarośnięty i to nie lekko, chociaż też na szczęście nie stanowił 20-letniego lasu i tylko ze względu na ten fakt, patrząc na sporą połać mocno obniżonego terenu nasadzonego równymi rzędami żółknących sosenek, uznałam, że dotarłam do pierwszego punktu orientacyjnego. Przedtem zdążyłam oczywiście zaliczyć pierwszego "zonka", gdy oto szlak, na mapie wiodący mnie prosto przez owe piaski, skręcił o 90 stopni w prawo.
Gdybym nie miała kompasu, nie jedyny raz bym wówczas zapewne zwątpiła w swoje zmysły i poszła tak, jak mnie kierowała mapa albo dana droga w terenie. Tymczasem przez cały czas miałam, tak naprawdę, z drobnymi odstępstwami, przemieszczać się na północny zachód, aż do dotarcia do Białej Przemszy.

Po przejściu wyłożonej płytami betonowymi i przyprószonej piachem drogi przed piaszczyste młodniki doszłam do końca "obszaru pustynnego". Przede mną było wzniesienie stanowiące północno-zachodnie stoki nieckowatego obniżenia terenu, porośnięte gęstymi zakrzaczeniami, głównie brzozą. Droga skręcała tu wyraźnie na zachód, a może nawet ciut w stronę południa. Zdecydowałam się na azymut, jak dotychczas. Czyli przez krzaczory.
Błądzenie po nich nie należało do zadań najłatwiejszych, ale stanowiło ciekawy sprawdzian mojego zmysłu orientacji w terenie - bo dosłownie co dwa kroki musiałam zmieniać kierunek. Oczywiście nie zdałam się tylko na siebie, może wręcz nadużywałam kompasu :) Mając jednak poczucie, że w moich leśnych pląsach odbijam mimo wszystko mocno na zachód, zdarzało mi się iść dość konkretnie na północ. Zbliżałam się też i oddalałam naprzemiennie od szerokiej, wyjeżdżonej ciężkim sprzętem, żwirowo-iłowej drogi. W zasadzie pewnie mogłam nią iść przez cały czas, ale tak by było mniej ciekawie :) W którymś momencie jednak musiałam ją przeciąć, by iść w odpowiednim kierunku. Akurat przejeżdżało w niedużej odległości czasowej od siebie kilka potężnych pojazdów, jakie widziałam pierwszy raz na oczy. Kierowca jednego z nich mi pomachał. Uniosłam rękę w odpowiedzi, w geście powitalnym, i poszłam dalej w krzaki. Tu znowu przyjęłam dotychczasową strategię.

Zgodnie ze zgrubnymi "obliczeniami" miałam w zamiarze przedostać się na szlak wytyczony na mapie, który dalej powiódłby mnie już tak, jak chciałam, choć przez chwilę. Nie pamiętam, czy był to pieszy, rowerowy, czy jeszcze inny. Z resztą - to nie istotne, bowiem, jak się miałam jeszcze później kilkukrotnie okazję przekonać, po mapie w skali 1:100 000 nie należy się spodziewać cudów, a już na pewno dokładności i wiernego przełożenia dróg czy szlaków z terenu na papier. Po chwili wędrowania zgłupiałam po raz kolejny, gdy oto nagle przede mną wyrosło betonowe ogrodzenie... No ładnie, pomyślałam sobie, pewnie jestem na jakimś ogrodzonym terenie i teraz będę szukać jakiejś przerwy lub się wspinać... W końcu to tereny powojskowe. Odbiłam na wschód. Pośród drzew przejechał samochód. Pewnie tą samą drogą, której z takim uporem unikałam ;) Doszłam do niej i już nią wydostałam się na skrzyżowanie znajdujące się przy obiekcie, którego ogrodzenie tak mnie zamotało. Był to jakiś ośrodek zdrowotny prowadzony przez jakiś zakon. Nie mam pamięci do takich szczegółów ;) W każdym razie był to na tyle charakterystyczny punkt, że nie sposób go nie było odnaleźć na mapie. Przeżyłam lekkie zdziwienie, że jestem tu, gdzie jestem. Ale teraz naprzeciw mnie miałam już kolejną prościuteńką drogę. Poszłam.
Podczas tak prostej drogi właściwie człowiek nie spodziewa się jakichkolwiek niecodziennych obrazków, jak niebieski wąż prowadzący przez las i przewieszony nad drogą na drzewach, czy wysypy marchwi i innych warzyw kopanych. Można oddać się więc rozmyślaniom wszelakim, których i tak się później nie pamięta... Nic bym więc z tego odcinka nie zapamiętała, gdyby nie właśnie choćby te marchewki. Zdumiały mnie, potem się już tylko do nich uśmiechałam. Minęłam łącznie trzy takie kupy na przestrzeni całej mojej wędrówki. Pierwsza myśl zawsze była ta sama: Doktor miał by z czego rosołek na zlocie gotować ;)
Zajmowały mnie też budki dla ptaków zamieszczone wzdłuż drogi po prawej co kilka drzew. Nowsze, starsze, z desek, z pniaczka, okrągłe, kanciaste, z korą i bez, z daszkiem półokrągłym i jednostronnie spadzistym, otwierane od dołu, przodu i góry, jasne i ciemne... Konkretna galeria z tego powstała. Niektóre były numerowane. Jeśli więc numery na budkach zgadzały się z ogólną liczbą tych miniętych, to w pewnym momencie pamiętam, że byłam przy 158. Potem moje myśli opanowało drewno przygotowane do wywozu, spoczywające w którymś miejscu po obu stronach drogi. Zastanawiałam się nad systemami oznaczeń i liczenia w kontekście utrudnienia ewentualnej kradzieży. Nie wiem czemu :P W każdym razie to są właśnie uroki wędrówki: człowiek ma czas na takie luźne myśli, albo na nie myślenie, w każdym razie nie myślenie o problemach, które zostawił w domu. Wchodząc w środowisko leśne wszystkie rozterki dnia codziennego, sprawy błahe i ważne, dylematy doczesne i egzystencjalne, jakoś tak przestają mieć znaczenie. Znaczenie ma to co tu i teraz. Przyroda. Kolory. Zapachy. Konsystencje, temperatury, faktury, kształty. Wiatr, promienie słońca lub zachmurzone niebo, poszczególne gałęzie składające się na konary, a te na korony drzew. Dźwięki. Dźwięki toczącego się życia i upływu czasu, przemijania. A nawet takie zwyczajne budki dla ptaków.
 Co jakiś czas robiłam "zdjęcia poglądowe", uwieczniając nań kolejny, odmienny typ mijanego po obu stronach drogi lasu. W zasadzie to już wtedy byłam zafascynowana różnorodnością środowiska, choć przecież wciąż byłam "tylko" w lesie i nie dotarłam jeszcze do tych naprawdę odmiennych ekosystemów przypustynnych. Tymczasem moja droga, w założeniu (i zgodnie z mapą!) prościuteńka do samego końca, nagle postanowiła nieznacznie skręcić. Później już w ogóle nie trzymała prostej linii. Ani preferowanego przeze mnie jednego kierunku.
Przemieszczałam się nią jednak dalej, aż dotarłam do kolejnych prześwitów i piasków. Wyłoniłam się z wyrośniętego lasu na nieco bardziej otwartą przestrzeń. Po lewej stronie, ale nie przy drodze, tylko na piaszczystej "polance", leżała kolejna kupa marchwi. No tak. Nieco dalej stała ambona myśliwska.
Jej ciekawa konstrukcja przyciągnęła mnie jak magnez. Chciałam też się przekonać, jak bardzo na widoku z perspektywy myśliwego jest darmowa wyżera dla zwierzyny. No cóż. Można powiedzieć, że dziczyznę podaną miał na tacy. Wygodnicki - pomyślałam sobie jeszcze, gdy już zajrzałam do środka. I że sama chętnie wybrałabym się w takie miejsce spędzić nockę, by wreszcie móc poobserwować niewyczuwających zagrożenia mieszkańców lasu. Ostatnio mnie jakoś unikają :(
Konstrukcja ambony była dość ekscentryczna i ażurowa. Znalazłoby się kilka luk, w które mogłaby wpaść noga, szczególnie, gdy człowiek wspina się z plecakiem ;) Zdawała się być też lekko chybotliwa, ale po stersie starych stempli i rozwalonej poprzedniej budce czatowniczej łatwo się szło domyślić, że była ona nie tak całkiem dawno remontowana. Tak czy inaczej, choć można by w takim miejscu się umościć na dłużej (jeszcze z termosem, mmm :)), ruszyłam dalej. Znów bardziej lasem jak pustynią, choć w zasadzie, oficjalnie, to już się przecież na Pustyni Błędowskiej znajdowałam. Tej dawnej, rozleglejszej, teraz na "krawędziach" mocno zarośniętej.

Moją uwagę przykuwały różne rzeczy. Krajobrazy i roślinność w ujęciu ogólnym, to przede wszystkim. Grzyby, porosty - te pierwsze najczęściej były jaskrawo czerwonymi muchomorami lub nieznanymi mi blaszkowcami, te drugie, świeżutkie chrobotki, tworzyły w wielu miejscach puszyste, rozległe, srebrzyste dywany. Ładnie to wyglądało w kontraście do ściółki usłanej rudym igliwiem.
Z tego co pamiętam, przecięłam już wreszcie "szlak pustynny", wiodący z zachodu na wschód, przez środek pustyni. Niedługo i ja miałam się przemieszczać w tym kierunku, ale chciałam najpierw dotrzeć do Białej Przemszy, rzeki przecinającej Pustynię. W pewnym momencie zauważyłam grzybiarza z koszykiem. On chyba też mnie zauważył, ale pewności mieć nie mogę, bo musiał w takim razie dobrze udawać, że jednak nie :) Postanowiłam jednak "oswoić" go nieco, jakoś tak zagadać, w zasadzie nie wiem po co. W każdym razie żadna dłuższa rozmowa się nie wywiązała. Zajrzałam mu tylko do koszyka, pochwalił się zielonkami, czyli prawdziwymi, blaszkowymi gąskami (ja znam pod tą nazwą inne grzyby, chyba jakieś kozaki), dość chaotycznie zapytałam o grzyba, jakiego mijałam po drodze, po krótkim opisie oczekując nazwy (pudło), wreszcie, już kompletnie nie wiem po co, postanowiłam się upewnić, że do Białej Przemszy to dotrę idąc na wprost. Potem musiałam jakoś głupio się wymigiwać od odpowiedzi o moim faktycznym celu wędrówki, towarzyszach itd. Pożegnałam się i ulotniłam się między drzewami.
Do Doliny Białej Przemszy oczywiście dotarłam wkrótce. Samej rzeki jednak nie zobaczyłam, przeszła mi ochota zaraz po tym, jak zobaczyłam rozległe szuwary. Stwierdziłam, że pójdę wzdłuż doliny, balansując pomiędzy szlakiem pustynnym a doliną, by nie przegapić czegoś ciekawego. A nuż zobaczę kawałek pustyni, albo w którymś punkcie szuwary ustąpią samej rzece...
Teren w każdym razie zrobił się mocno zróżnicowany, nie tylko było na co patrzeć, ale też po czym pochodzić. Pagórki, rowy, wzniesienia, doły... Zastanawiałam się, które z tych "formacji" są efektem działalności człowieka. Konkretnie żołnierza. W końcu teren, niegdyś mocno użytkowany do ćwiczeń przez wojskowych, zobowiązuje.
Drzewa też się zrobiły ciekawe. Po niektórych wyraźnie widać było lata walki o przetrwanie w trudnych, piaszczystych i wietrznych warunkach. Jeszcze kawałek wcześniej wysokie, prościuteńkie gonne sosny, tu przyjmowały najrozmaitsze formy. Rozłożyste, poskręcane, wielopniowe*... Ciekawe. W jednym miejscu z takimi drzewami pomyślałam sobie, że to las z doskonałym klimatem na coś a'la Blair Witch Project. Trochę fajno, trochę straszno, na pewno - inaczej :)
Pustynia zaczynała coraz bardziej przypominać pustynię. Właściwie to przemieszczałam się lewą krawędzią jej południowej części, gdybym tylko chciała, mogłabym się raczyć (i męczyć) iście pustynnymi klimatami :) Ponieważ jednak po piachu idzie się źle, wciąż liczyłam na objawienie się w którymś momencie Białej Przemszy, a do tego na otwartej przestrzeni bywały mocne podmuchy wydzierającego ostatnie kapki ciepła wiatru, szłam głównie wąskim pasmem lasu. Z licznymi odstępstwami :)
"Łysej" pustyni na własne życzenie na razie jednak jeszcze nie oglądałam. Czułam się lekko znużona wędrówką. Postanowiłam zrobić sobie postój. Rozsiadłam się nieopodal polanki z urokliwymi kostrzewami, bliżej Doliny Przemszy. Było zimno i nieprzyjemnie wiało, jednak, ubrawszy na polar kurtkę BW, oparłam się o plecak i przysnęłam na chwilę.
Wydawało mi się, że drzemałam długo, ale to mają do siebie takie 20-minutowe regeneracyjne drzemki. Człowiekowi wcale nie trzeba więcej, by doładować akumulatory :) Zebrałam się bardziej rześka, choć lekko zziębnięta. Dosłownie parę kroków dalej Biała Przemsza zaprezentowała mi wreszcie swe wody.
Może i w takiej jesiennej odsłonie nie wygląda imponująco. Tak jej jednak wyczekiwałam, że widok zdecydowanie mnie usatysfakcjonował. Pasował do ogólnej aury dnia i tego, że w moich myślach rzeka coraz bardziej zaczynała mi się kojarzyć z jakąś wyimaginowaną zjawą na miarę Białej Damy ;) Po zrobieniu "dokumentacyjnych" zdjęć odpuściłam sobie na dłuższą chwilę Dolinę Białej Przemszy, zdradzając ją na rzecz bezkresów piachu.
Co o piaskach Pustyni Błędowskiej powiedzieć można... Brudne są, to na pewno. Zauważyłam to już będąc tu za pierwszym razem, w sierpniu bodajże. Tego dnia bardzo jednak pasowały do klimatu :) Druga rzecz, która się rzuca w oczy, to mnogość resztek martwego drewna, szyszek i bobków. Te ostatnie chyba, jako twór nader lekki, muszą być jakoś "wywiewane" na powierzchnię piasku, bo był nimi miejscami usiany na czarno. Ale zwierzyny pewnie w okolicach też nie brakuje :)
Trzeba jeszcze słowo wspomnieć o szlaku pustynnym, którym teraz szłam. Otóż towarzyszy mu równocześnie ścieżka edukacyjna, której nazwy nie pamiętam, ale której tematyka, jak nietrudno się domyślić, dotyczy Pustyni i wszystkiego, co z nią związane ;) Nie wiedziałabym o jej istnieniu, gdybym nie natrafiła w którymś momencie na siódmy przystanek. Była przy nim mapka sytuacyjna, na podstawie której wysnułam wniosek, że niedługo pooglądam sobie Przemszę przytuloną do południowej części Pustyni. W głowie ustaliłam sobie też mniej więcej miejsce na nocleg.
Przecięłam też jakąś trasę rowerową stowarzyszenia "Zdębiali". Nie pytajcie, nie wiem, o co biega :P
Niedługo potem (sądząc po ilości zdjęć) doszłam do upatrzonego wcześniej na mapie punktu o nazwie "Oaza". Najpierw pośród drzew wyłoniła się rzeka, tu bardzo płyciutka i w lekkim załomie. Przez bród prowadzi odnoga drogi w stronę północnej części pustyni. Właściwie - oficjalnie prowadziła, bo, na skutek interwencji MON-u, już nie prowadzi, zapewne przez fakt, że po tamtej stronie wciąż zdarzają się ćwiczenia wojskowe i takie tam. Widać jednak, że bród jest regularnie zadeptywany przez konnych i rozjeżdżany przez zmotoryzowanych. Szczególnie przeorane piaszczyste zbocza o tym świadczyły. Dzięki temu widać jednak było, jaki piach na pustyni mógłby być czyściutki.
Poczytałam trochę odnośnie miejsca, w którym się znajdowałam, oraz ogólnie na temat ekosystemu Doliny Białej Przemszy. Lubię ścieżki edukacyjne. Prócz tych całkowicie infantylnych, zawierają garść ciekawych informacji, które warto sobie przyswoić lub odświeżyć. Za każdym razem więc, gdy mam taką możliwość, chętnie korzystam z tego typu tras. No ale tu i tak nakładała się na szlak oraz preferowany kierunek mojej wędrówki. Pozostało mi więc iść dalej, zachwycając się nienaruszoną w tym miejscu żadnymi mechanicznymi pojazdami pustynią, z tymi wszystkimi niskimi trawami, porostami i bobkami :)

Jakiś czas później zaczęłam rozglądać się wreszcie za odpowiednim miejscem noclegowym. Żyłam jeszcze w błogiej nieświadomości, że nie wzięłam ze sobą latarki - było więc to całkiem trafne intuicyjne posunięcie. Z resztą, nawet z latarką nie byłoby wygodnie rozbijać się po ciemku. Ponadto przewędrowałam już tego dnia spory kawałek, będąc o samej wodzie. Nie było też konieczności, bym nadwyrężała siły, znajdowałam się mniej więcej w odpowiednim miejscu, w kontekście zaplanowanej całej trasy. Pozostało znaleźć fajne miejsce na leże. Uwidział mi się dołek, za takim też się rozglądałam. Gdy minęłam okolicę "podołkowaną", zapuściłam się jeszcze kawałek na przód, ale dość szybko zawróciłam. Miał być dołek i już! Znalazłam. Całkiem przyjemnie wyglądający, podłużny. Taka troszkę mogiła.

O plusach i minusach dołka miałam przekonać się później. Na pierwszy rzut oka oceniłam, że nikt mnie raczej w dołku nie dostrzeże z boku, choćby rozjeżdżał pustynię quadem wzdłuż i wszerz. No chyba że by we mnie wjechał. Ale temu zaradzić i tak bym nie mogła ;) Wzięłam się za rozkładanie betów, odgarnianie patyków i konstruowanie schronienia. Tradycyjnie - poncho, kilka różnych starych sznurków nawiniętych na patyk przy jakiejś okazji i stale noszonych, karimata, śpiwór. Dzięki obraniu dołka za cel, poncho rozbijałam prawie "na płasko", ciągnąc tylko kaptur do góry. Przytroczyłam je do dwóch drzew, w jednym miejscu bezpośrednio do ściółki, w jednym przedłużając róg sznurkami. Wyszło w zasadzie tak jak chciałam. Pod spodem miałam dość miejsca dla siebie. Przebrałam podkoszulek spod polara, zmieniłam skarpety i wbiłam się do śpiwora. Pora była wczesna, ale mi nie pozostało nic do roboty. Mogłabym jeszcze iść, czułam wówczas, że siły mam, no ale tak po ciemku, bez latarki (co właśnie zauważyłam) - trochę średnio. Okazało się też, że maszyny pracujące na pobliskim karczowanym fragmencie pustyni zaczęły zjeżdżać do bazy. Ich warkot niósł się strasznie, miałam wrażenie, że przejeżdżają tuż obok, ale ich światła w narastającej ciemności były wystarczająco daleko. Zasnęłam.

Budziłam się nader często. To telefon od chłopaka, to od mamy (pora była naprawdę jeszcze wczesna, więc wybaczam ;)), szybko też odkryłam zasadniczą wadę mojego leża: okazało się pochyłe. Spoko, łóżko też mam lekko spadziste, na czymś takim da się spać... Ale nie w śpiworze na karimacie. Zjeżdżałam po niej regularnie w dół i z tego też powodu regularnie się budziłam stwierdzając, że dół śpiwora mam już poza nią, na ściółce i poza ponchem. Dobrze, że nie padało. Trochę pomogły buty podłożone pod koniec karimaty - stanowiły taką barierę graniczną, której starałam się trzymać i nie przekraczać, przynajmniej w stanach świadomości. Wiatr słyszałam, ale go zanadto nie odczuwałam - to była zaleta niecki, przynajmniej on mnie nie niepokoił. Zwierzęta też, w zasadzie... Bo obudziłam się tylko raz i tylko na moment serce mi się rozłomotało okrutnie, gdy usłyszałam dźwięk podobny do tego, jaki wydają moje piesy, rozprawiając się z zabawkami. Nie ma latarki - nie przyświecę. Ale i tak bym nie przyświeciła. Nie ma metalowego kubka - nie zastukam. Ale i tak bym się w niego nie zatłukła :) Nie wzięłam też gazu, ale dźwięk raczej nie przypominał niedźwiedzia czy krwiożerczego dzika. Z resztą, wywiesiłam ostentacyjnie przed moim schronieniem na drzewie całodniowe skarpetki, co by wyraźnie zasygnalizować bytom leśnym moją obecność :P

Obudziwszy się rano przestałam mieć pewność, czy w nocy słyszałam rozszarpującego coś zwierza, gdy burknęło mi w brzuchu, podejrzanie podobnie :D Cóż - śniadanka nie planowałam, a na pewno nie teraz. Miałam te jabłka antykryzysowe, ale postanowiłam zadecydować o konsumpcji po dotarciu do Kluczy. Znajdowałam się już bliżej jak dalej... Wstałam i obfotografowałam swoje schronienie i jego okolicę. Potem zebrałam się i ruszyłam w dalszą drogę.

Ciąg dalszy nastąpi :)





* no bo przecież nie wielopienne, jak słusznie mi wskazano w komentarzu! :)

3 komentarze:

  1. Spoko wpis, tylko co rzuciło mi się w oczy jako prawie biologowi, to że sosna może być wielopniowa a nie wielopienna:) Sosna jest przeważnie jest jednopienna, choć istnieją gatunki dwupienne jednak nie w PL. To tyle:) Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Okej, dzięki za czujność :D Widzisz, chciałam napisać wielopniowa, ale mi podkreśliło, zmieniłam na -pienna i już mi błędu nie wytykało... miało się tę biologię dawno, heh, zapomniało się o fakcie, że to pojęcie jest już przypisane zupełnie innemu zagadnieniu :) Zmieniam, co by po oczach nie raziło. Jeszcze raz dzięki :)

      Usuń
  2. Super. Od razu przypomniały mi się moje dawne wyskoki na łono natury, gdzie niejednokrotnie trzeba było radzić sobie najprostszymi sposobami, bez pomocy tych wszystkich hi-endowych rewelacji spod znaku gore-tex czy gps ;)
    Ogromnie lubię czytać relacje ludzi, którzy w taki sposób właśnie odnajdują swój przepis na życie. Rozumiem to, bo sam mam zbieżne zainteresowania, podobnie odczytuje pewne sygnały, próbuję wcielać je w życie i jeszcze zwracać uwagę innych na takowe.:)

    Co do samego wypadu, to czytało mi się dobrze jeszcze z innego powodu. Tamte rejony są mi całkowicie obce a (jak widzę) obfitują one nie tylko w interesujące lokacje, ale też potrafią zapewnić niemało wrażeń estetycznych.

    A ta podziałka 100 000 na mapce...no, no...gratuluję fantazji i...odwagi ;) Ale nie martw się, też przez to przechodziłem. Zresztą wtedy nie mapa się liczyła, a ogromna chęć przeżycia niecodziennej przygody. Rządził zew, a nie pragmatyzm :) Czekam na dalszą relację.

    P.S.Bardzo fajny blog. Będę tu wpadał.
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń