Sama jeszcze długo nie obrałabym ich jako cel wypadowy. Wydawało mi się, że co mogłam w nich zobaczyć, to już zobaczyłam... To mocno błędne przekonanie towarzyszy mi z resztą przy wspominaniu większości miejsc, w których zdarzyło mi się być, zanim zmieniła mi się perspektywa, zanim zaczęłam podróżować z wewnętrznej, głębokiej potrzeby, zanim niejako odkryłam swoją naturę na nowo - i tym samym wszystko, co dotychczas "poznane", okazało się fascynującą tajemnicą pozostającą wciąż do odkrycia. Dlatego też, mimo poczucia, że w Pieninach nic mnie nie zaskoczy, spróbowałam oczyścić umysł z wytworzonych niegdyś związków skojarzeniowych i nastawić się na nieznane. Nie zawiodłam się...
Pojechaliśmy z Bubkiem w niedzielę po południu. Pakowałam się o trzeciej w nocy, bo do pracy miałam na 5:30 i po jej zakończeniu nie zdążyłabym już obrócić do domu i z powrotem na dworzec by zdążyć na upatrzonego busa. Zorganizowanie rzeczy do zabrania, przy uwzględnieniu "wygodnej" formy bytowania przez następne dni w zarezerwowanym w Czorsztynie pokoju, sprawiło mi niemały kłopot. Co by tu bowiem wziąć, poza bielizną i jakimś podkoszulkiem na zmianę, oraz najniezbędniejszym szpejem terenowym, którego nigdy za wiele z resztą ze sobą nie biorę?... Zaczęłam zbierać myśli i przypominać sobie powoli, jak to jest, gdy jedzie się na takie "normalne" wczasy, w cywilizowane warunki. Szczotki na wypad nie brałam już wieki, z resztą - szczoteczki i pasty do zębów też. Zawsze ograniczam ciężar noszony na plecach do absolutnego minimum, a dla mnie środki myjące to już pewien zbędny luksus w warunkach czysto leśnych. Ot, cywilizacyjne wynalazki. Nie dziwota więc, że finalnie i tak zapomniałam o takich rzeczach, jak szampon czy choćby mydło :) Ale w to doposażyliśmy się już bez problemu na miejscu.
Wzięłam więc nieco więcej ubrań (czyli i tak "na styk" ;)), pantofle, skarpetki z noskami od siostry, których w warunkach domowych i tak nie zastosuję, bo są to ciepłe antypoślizgi o rozbrajającym wyglądzie, takie "domowe", a u mnie w domu zaraz zebrałabym na nich psią sierść... Wzięłam też łądowarkę. I tak zapomniałam jej użyć. Mapę, kompas, nóż - wiadomo. Spakowałam też "na zaś" jakieś mazidła upiększające paszczę, jeśli dane by nam było zostać nieco dłużej, na Sylwestra. Bo z oddaniem rannej zmiany 31.12 koleżance nie miałam problemu. Tylko rezerwacji owego pokoju już na tę noc poczynić nie można było.
Dotarliśmy "Szwagropolem" za 11 złotych do Nowego Targu, stamtąd do Czorsztyna dostaliśmy się "okazją", którą poszliśmy łapać, mając w alternatywie prawie 3-godzinne oczekiwanie na jakiegokolwiek busa. Na miejscu znaleźliśmy się koło godziny 17-tej, czyli przypadkiem tak, jak "na oko" rzucił R. w rozmowie telefonicznej z naszą potencjalną gospodynią. Z trafieniem do Pensjonatu u Jana nie mieliśmy problemu, znajduje się zaraz obok "głównej" ulicy Czorsztyna, który sam w sobie jest miejscowością niewielką. Po przywitaniu bardzo sympatycznej i życzliwie nastawionej właścicielki, oraz wskazaniu nam przez nią naszego przytulnego pokoju i aneksiku kuchennego, z którego mogliśmy korzystać, rozgościliśmy się. Tego dnia, właściwie już wieczoru, mając za sobą przecież uprzedni 2-kilometrowy marsz pod górę z Krośnicy do Czorsztyna, poszliśmy jeszcze chyba tylko do sklepu, resztę czasu spędzając całkiem po domowemu.
Plany na następny dzień mieliśmy niewymagające. Połażenie tu i ówdzie, bez jakiegoś wyraźnego celu. Musieliśmy się przecież "zaklimatyzować" ;) Z rana musieliśmy najpierw podejść do sklepu po chleb, bo poprzedniego wieczoru już go nie było. Chyba już po zjedzeniu śniadania skierowaliśmy się w pierwszej kolejności nad brzeg Jeziora Czorsztyńskiego, mijając na razie po drodze ruiny zamku Czorsztyn, tego dnia akurat zamknięte. Doszliśmy nad Zatokę Wronina, przy której znajduje się przystań dla statków rejsowych kursujących po jeziorze w sezonie. Teraz przybrzeżne bary i budki były wyzamykane, a alejki do nich prowadzące przyprószone nienaruszoną stopą ludzką warstwą śniegu. Na wzniesieniu po przeciwnej stronie zatoki widniały ruiny czorsztyńskiej warowni, w oddali zaś, po drugiej stronie jeziora, dostrzec można było Zamek Dunajec w Niedzicy. Nigdzie nie było nam spieszno, mogłam więc szaleć z aparatem do woli ;)
Całkiem prawdopodobne, że to w drodze powrotnej zrobiliśmy zakupy... Nie pamiętam. Nie wiem też, czy to przy okazji pierwszego wyjścia, czy dopiero drugiego, poznaliśmy zapewne znaną w okolicy postać, mieszkańca domu, w którym gościliśmy, najstarszego z rodu, kto wie, czy nie aby samego Pana Jana... Ów Pan wyłonił się więc skądś w korytarzu na parterze domu, kiedy to szykowaliśmy się do wyjścia. Zagaił życzliwie, po czym zapytał o rozwiązanie wczorajszej zagadki. W tym momencie zorientowałam się, że najwyraźniej pomylił nas z innymi wczasowiczami i delikatnie sprostowałam sytuację. Na to Pan (Jan?) wcale się nie zmartwił. Przeciwnie, z entuzjazmem się rozgadał, rozbudowane opowieści i anegdotki ze swego życia sprowadzając każdorazowo do zadawania nam zagadek. Gdy już, zapytani o stan cywilny, otrzymaliśmy odpowiednie na tę okoliczność zagadki, po trzy na łebka, (i gdy ja już zdążyłam z tego wszystkiego zapomnieć w międzyczasie ich treści) jakoś udało nam się wyjść :) Tak czy inaczej, nad zagadkami koniecznie trzeba się było zastanowić. Bo starszy pan kolejnej konwersacji przecież by nie odpuścił, niewinnie rozpoczynając jakąś nową zagadką. Co ciekawe, dopiero w tamtym momencie dotarło do mnie z całą mocą znaczenie słowa "zagadka"... :)
Z przodu się liże, z tyłu się klepie.
Niemiec ma z przodu, Hiszpan ma z tyłu, panna ma w środku.
Rośnie do góry korzeniem.
Ma go mężczyzna, napięty podczas pracy. Dla ułatwienia, druga litera to "U".
Czego Bóg nie widzi wcale, król czasami, chłop na co dzień.
Później wiele jeszcze było zagadek. Przy każdym spotkaniu starszego pana na wejściu lub wyjściu, obowiązkowo otrzymywało się parę. W efekcie więc, mimo ogromnej sympatii do Pana Jana, staraliśmy się, szczególnie na parterze domu, zachowywać szczególnie cicho ;) Tymczasem wyszliśmy kolejny raz na zewnątrz. Domek, w którym wynajmowaliśmy pokój, znajduje się bardzo blisko bramy Pienińskiego Parku Narodowego, nieopodal Hali Majerz. Zaraz przy wejściu rozpoczyna swój bieg najdłuższy szlak pieniński, niebieski, wiodący w zasadzie przez wzdłuż pasma i "obejmujący" najsłynniejsze perełki regionu. Oczywistością było, że go przemierzymy, ale nie tego dnia. Podeszliśmy jednak na halę, mijając po drodze bacówkę, która jest zaznaczana w mapach i przewodnikach jako ta, gdzie można w sezonie dostać regionalne wyroby z owczego mleka, oparte na tradycyjnych recepturach i metodach przetwarzania. Siłą rzeczy, w okresie zimowym jest zamknięta.
Po drodze uknuł się plan, że w następnej kolejności możemy spróbować dostać się na wzgórze Wapiennik, wystające w formie cypla pomiędzy zatokami jeziora. Cofnęliśmy się zatem z Hali Majerz na naszą uliczkę, z niej skręciliśmy w inną i gdybyśmy nią poszli prosto, doszlibyśmy do upatrzonego celu. Tak się jednak jakoś stało, że po drodze skusiła nas ścieżeczka odbijająca na lewo, dzięki czemu znaleźliśmy się w lesie.
Pokus było więcej. Z naszej leśnej ścieżki zeszliśmy na mniejszą, w zasadzie na pojedyncze ślady jakiegoś człowieka. Ten jednak, zdaje się, zrobił pętlę i zawrócił tam, gdzie zbłądził, a ta nam już dotychczasowa ścieżka była "nie po drodze" - uwidziało nam się bowiem dojść do Zatoki Harczygrunt, w miarę możliwości przeciąć potok płynący wąwozem i wydostać się na kolejne wzgórza Pienińskiego Parku Narodowego - Czubatkę i Łysą Górę. Na mapie wszystko wyglądało na osiągalne, do przeciwnego brzegu zatoki dochodziła nawet dość konkretna droga. Zasugerowawszy się więc, że przeprawa przez potok jest jak najbardziej możliwa, schodziliśmy lasem na przełaj w dół, aż stanęliśmy nad ujściem potoku, mocno przeorganizowanym przez stado szalejących bobrów ;)
Ciężko było chodzić po pociętych gałęziach i przedzierać się przez nadbrzeżne zarośla, szczególnie, że pod cienką warstwą świeżego śniegu, nienaruszoną jeszcze przez żadne stworzenia, w wielu miejscach krył się grząski grunt lub woda. Na przeciwległym brzegu dojrzeliśmy interesującą nas drogę, ale nie było do niej z tej strony żadnego cywilizowanego dojścia. Obeszliśmy więc zatokę dookoła, uważając na podłoże, przekroczyliśmy kilka mniejszych cieków wodnych i główny "nurt" potoku Harczygrunt i tak znaleźliśmy się na drugim zboczu, bardziej stromym i zarośniętym, niż to opuszczane przez nas. Po chwili przedzierania się przez zaśnieżony las odpuściliśmy zdobywanie kolejnych szczytów (szczególnie, jak je zobaczyliśmy ;)) i droga, na którą wyszliśmy, powiodła nas już prosto do serpentyn asfaltu wiodącego w stronę Sromowiec Wyżnych. My skierowaliśmy się stronę przeciwną i na Przełęczy Osice weszliśmy niebieskim szlakiem znów na Halę Majerz, tym razem od jej drugiej strony.
O ile wcześniej śnieg przyjemnie prószył, o tyle tu, połączony z hulającą po nagim wzniesieniu konkretnym wietrzyskiem, siekł mocno po twarzach, wdzierał się za kołnierz i odbierał każdą odrobinę naprodukowanego przez ciało ciepła. Wymarzliśmy tak, że po przemierzeniu całej długości rozległej hali, z przyjemnością wróciliśmy do domu, rozgrzaliśmy się herbatą i poszliśmy na obiad do karczmy naprzeciwko. Potem jeszcze pospacerowaliśmy po zaśnieżonych, rozświetlonych pomarańczową poświatą latarni uliczkach Czorsztyna, wieczorem zaś skierowaliśmy się jeszcze raz na Wapiennik - tym razem trzymając się trasy. Zdobyliśmy go, a przy okazji popróbowaliśmy robienia zdjęć po ciemku, raczej z marnym efektem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz