Znów mi się śnił. Sen znów był dziwny, nie odbiegający tym samym od snów poprzednich. Tym razem nie pamiętam zbyt wiele, choć rano mogłam jeszcze przewijać w głowie obraz do tyłu, klatkować, zatrzymywać w dowolnym momencie. Mogłam też chwilę z nim być. Bardziej, niż wtedy, kiedy żył.
Co prawda sny o tacie nie są snami wyidealizowanymi - przeciwnie; najczęściej, mimo całej zawartej w nich abstrakcji i niedorzeczności, bazują na różnych przykrych okolicznościach i emocjach przeżytych i zaistniałych - mimo to w jakimś sensie je lubię. Tata zawsze w nich zachowuje większą przytomność umysłu niż rzeczywiście prezentował u schyłku swoich dni. Na swój sposób to miłe uczucie móc z nim obcować, kiedy jest choć trochę bardziej rozgarnięty. No i żywy. Choć z tym to różnie bywa.
Tym razem był żywy, ale generalnie miał umrzeć. Był w jakimś miejcu, DPSie, ale nie tym, w którym mieszkał długie lata, nim na ostatnie (jak się okazało) miesiące życia znalazł się w rodzinie, między nami. Był to jednak niewątpliwie dom pomocy społecznej; biało-beżowy, przestronny, nieprzytulny, pozornie czysty, śmierdzący domestosem, moczem, starością i chorobą. Odwiedziłam tatę. Leżał na łóżku piętrowym, na górze. Umieścili go na wyższej kondygnacji po to, by nie mógł przy swojej niedołężności i połamanych żebrach zejść, by udać się na papieroska. Miał przesikane spodnie, na pewno ciężej go przebrać tam, na górze. Był wyjątkowo przytomny; wiedział, że umrze, lub że w zasadzie już umarł, właśnie go odprowadziłam z domu, gdzie u nas przez chwilę był. Jakoś tak dobrze mi się z nim przebywało. Udało mi się go namówić na wyjście na zewnątrz, jakiś powód, jakaś motywacja ku temu była. Przed wejściem czekali na niego przyjaciele. Wszyscy, którzy przyjechali na pogrzeb i nie tylko - również ci towarzyszący mu za życia, za jego najlepszych czasów, najlepszych lat. Uśmiechnął się tak promiennie, tak szczerze i autentycznie, jak tylko jeszcze dwa razy mu się zdarzyło na starość - gdy usłyszał wyrok sądu umożliwiający mu opuszczenie po latach DPSu i życie pod opieką rodziny, oraz gdy dostał ode mnie zegarek, za 22 złote. Był przeszcześliwy. Uśmiechowi towarzyszyło jednak bystre spojrzenie, niezmącone demencją. Wdał się w rozmowę z towarzystwem. Czy umarł wcześniej, czy później, czy wrócił na łóżko piętrowe, czy nie, czy to później go jeszcze widziałam leżącego w mokrych dresach, czy najpierw - nie pamiętam. Sen się zatarł, poszatkował, wynaturzył i zamglił. Nie taki pierwszy, nie ostatni.
Śniący mi się tata najczęściej przeczuwa, że umiera. Albo żyje i nie żyje równocześnie, a my mamy z tego tytułu najróżniejsze dylematy. W jednym ze snów wykopywaliśmy trumnę taty i braliśmy miarę z jego zwłok, by przyszykować mu garnitur na pogrzeb, który miał się dopiero odbyć - oczywiście po tym dopiero, jak tata umrze niespodziewanie pod bezopieką lekarzy. Albo odwrotnie, miarę z żyjącego, by ubrać zwłoki? Już nie pamiętam. Wiele było takich zagwozdek jak ta. Wiele ekshumacji, wiele zonków - nie żyje a żyje. Dlaczego? ...Czy dlatego, że biegając za pogrzebowymi załatwieniami, nie dałam sobie czasu na prawdziwą żałobę? Że nie chciałam wtedy za wiele czuć? Dlatego, że od jakiegoś czasu podejrzewałam, że tatę ma na umieranie, że jego organizm podświadomie odpuszcza? Dlatego, że męski głos usłyszany w telefonie, gdy tuż po 21:00 odebrałam wyrwana z zasypiania, mówiący, ż mu przykro, ale M.K. zmarł, był dla mnie takim zaskoczeniem? Że nie wiedziałam, co powiedzieć, bo w zasadzie gdzieś tam czułam, że umrze, choć nie powinnam, bo mógł żyć jeszcze równie dobrze następne 30 lat, a do szpitala trafił tylko na obserwację po wywróceniu się i połamaniu żeber? Dlatego, że myślę o nim często w zwykłych miejscach i przy zwykłych czynnościach, za to na cmentarzu, w miejscu zadumy, zupełnie nie potrafię? Bo tam, gdzieś pod tą całą żałosną kupką ziemi, ogrodzoną płotkiem w prostokąt mniejszy od łóżka, obsadzoną przeze mnie samą kwiatkami, dla innych, dla rodziny, by im milej i lepiej było tu przychodzić i go wspominać - bo tam leży ciało i rozkłada się, o ile mu to beznadziejne pudło, obite kiczowatą białą tasiemką w złote serduszka, pozwala... Nie tam jest on. On jest w pamięci ludzi, których kochał, których krzywdził, którzy go lubili lub nienawidzili. On jest we mnie; jest składową każdej komórki mojego ciała, kodu, który zaprogramował mnie taką, jaka jestem. Z wszystkimi moimi wadami czy zaletami, jestem bardziej podobna do niego, jak do mamy. Więcej cegiełek mam po nim, choć oczywiście finalnie jestem zupełnie inną konstrukcją. Może dlatego tak mam? Może podświadomie nie chcę skończyć jak on? Albo gnębi mnie jakiś niedookreślony wyrzut sumienia? Albo pali się żółte światełko, bym czerpała jak najwięcej nauki z doświadczenia, jakim była opieka nad zniedołężniałym, co prawda przez większość życia nieobecnym, ale jednak ojcem?
Wolę takie światełko, choćby miało parzyć przez całe życie, niż płomień znicza gasnący raz w roku już parę dni po tym, jak żyjący przypomnieli sobie o zmarłym. Albo sztuczne kwiatki, niż wiecznie żywa pamięć. Żywe wspomnienie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz