czwartek, 20 czerwca 2013

Tatrzański spacer

Spaceru po Tatrach nie można przyrównywać do tych po podkrakowskich pagórkach, czy nawet spaceru po pogórzu myślenickim. Rzecz oczywista? Może i tak, choć jeśli brać pod uwagę obrane w Tatrach trasy, to pod kątem trudności były one tylko momentami bardziej wymagające. Kondycji wielkiej nie trzeba nam było, dopiero pod koniec moje nadwyrężone w Myślenicach biodro zaczęło mi się dawać we znaki i mięśnie nóg drżały. Poza tym jednak - spacer jak spacer. Wybrało się na niego mnóstwo nam podobnych, "okazjonalnych" turystów, oderwanych z rutyny miejskich obowiązków. Starzy, młodzi, doświadczeni trekkingowcy i całkiem małe dzieciaki - najróżniejsi. Wszyscy oni tamtego dnia wyruszyli w Tatry. W te "oswojone" Tatry. Bo tak dostępne, a (mimo to) tak zachwycająco piękne.


Nie działo się to w ten weekend, ani nie poprzedni. Czekałam na porcję bardziej odpowiednich zdjęć z normalnego aparatu, ale jego Właściciel, "kierownik wyprawy", chyba się jeszcze do nich na poważnie nie przysiadł. [A takich nieobrobionych przecież nie prześle, w końcu, jak to "autor artysta", swoje trzy grosze w nie wtrącić musi - i dobrze, sama tak czasem robię, bo chwila uchwycona na małym obrazku to już nie to. Zdjęcie nie zawsze jest w stanie wywołać tych samych emocji, które się rodzą w danym, udokumentowanym momencie życia. Obróbka zdjęcia może  nadać mu swoistej tajemnicy i magii, jak nie tej samej co pierwotna, to przynajmniej jakiejkolwiek.].

W temacie zdjęć tego konkretnego wypadu w Tatry pozostaje mi dodać, że z racji niedoczekania się tych "lepsiejszych", a równocześnie dzięki otrzymaniu pozostałej części tych robionych przeze mnie, moim telefonem (charakterystyczna ciemna plama na każdym), ale z pożyczoną kartą pamięci - kończę, czego dobrze nie zaczęłam. Bo o samym wyjeździe coś tam chyba wspominałam, ale jeszcze zanim się odbył. Ot, że ma być, że chyba pojadę, ale że mam różne obawy z tym wyjazdem związane... Tu muszę wyraźnie to napisać: były one całkowicie bezpodstawne :) Z samym Miśkiem ("organizatorem wyprawy") po roku niewidzenia się dogadywałam się tak, jakbyśmy codziennie wieczorem siedzieli razem przy piwie. Ale też w nasze luźne pogaduchy nie wkradało się za dużo prywaty, nie było takiej potrzeby i okazji. Wszystko oscylowało raczej wokół tego, co nas otaczało. Dzięki temu udało mi się doskonale zresetować.

Mało osobiste wywody spowodowane były zapewne w dużej mierze przez fakt, że poszliśmy w góry wzajemnie się nie znając. Było nas czworo: ja, Daga, Daniel i Misiek - przy czym Misiek znał każde z nas i był "spoiwem" całej wyprawy. Daga, która zresztą Miśkowi lekko w oko wpadła, okazała się niesamowicie bezpośrednią, sympatyczną i kontaktową dziewczyną, pełną pasji i gładko osiągającą rzeczy dla pewnych osób niewyobrażalne. Zazdroszczę jej okrutnie, ale nie z zawiścią - takiego życia jak wiedzie ona nie da się zazdrościć negatywnie, to się po prostu wzajemnie wyklucza. Konie, dom w środku lasu, realizowanie się w jakimś rycerskim stowarzyszeniu, ale też poprzez liczne podróże, liczne znajomości i liczne doświadczenia... Równa, leśna kobietka ;) Daniel okazał się stonowany i cichy, nie pchający się na pierwszy plan, ale z poczuciem humoru i miły. Przy czym to o Dadze dane mi było się więcej dowiedzieć, bo następnego dnia po wyprawie, kiedy jeszcze gościli w Krakowie, zaprosiłam ją razem z Miśkiem do stoliczka na podwórku - wpadli po odbiór miśkowych fajek i zwrot moich zapasowych skarpet zostawionych w bagażniku, tak więc przy okazji parę słów więcej można było zamienić.


Tatry... Dumnie brzmi. W rzeczywistości obraliśmy równie efektowne, co "łatwe" szlaki: z Palenicy w nad Morskie Oko, w większej części asfaltem (przynajmniej nie końmi, choć te i tak w tym dniu miały nie najgorzej, bo przynajmniej panował orzeźwiający chłodek i mżyło), potem znad Morskiego Oka do Doliny Pięciu Stawów, a stamtąd do Palenicy. Przyznam (choć to wstyd), że raz w życiu byłam w tatrach, i to tylko "przy okazji" - chyba na Gerlachu, gdzie razem z ciotką wydostałam się kolejką... Tak więc owo "oklepane" Morskie Oko i "popularna" Dolina Pięciu Stawów zachwyciły mnie z całą mocą. I cieszę się, że pojechałam właśnie z taką ekipą. Miło będę wspominać te piorunochrony w dłoniach dwójki naszych, to złudne przekonanie, że "za tym szczytem będzie już z górki", tą zadyszkę i przekonanie moich towarzyszy, że kolory szlaków oznaczają stopień trudności, i że akurat znajdujemy się na tych "niełatwych", te kabanosy przegryzane ogórkami kiszonymi, tą mleczną kawę przy samochodzie, a potem szukanie oscypków z żurawiną (których nie znaleźliśmy), ogólne zmęczenie, świetne nastroje, schronisko w Dolinie, gdzie rozgrzewałam się śmierdzącym plastikiem wrzątkiem z sokiem pomarańczowym, śmiechy przy pozowaniu do zdjęć, Tatry do góry nogami... Zdecydowanie miłe wspomnienia :)







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz