czwartek, 5 grudnia 2013

Bukowno 29.11-01.12.2013r.

...Próbuję siąść już któryś raz i zebrać myśli, by napisać cokolwiek o ostatnim weekendzie, spędzonym w bardzo miłych, leśnych klimatach - ale jakoś zdecydowanie nie chce mi to wyjść. Trochę mi się życie z początkiem tygodnia pokomplikowało i w najbliższym czasie łatwiej w tym zakresie nie będzie, a szczegóły wypadu szybko wietrzeją z głowy ;) Stąd, mimo wszystko, wiszę kolejny raz nad klawiaturą i, wpatrzona w białe okno tworzenia posta, zamierzam niniejszym zrelacjonować mniej lub bardziej chaotycznie spotkanie w Bukownie, na którym dane mi było się znaleźć :P

Część pierwsza - wywód nie na temat, można sobie zdecydowanie podarować :D

Moja obecność wcale nie była tak oczywista. Już od dawna czaiłam się na ten wypad i uprzedziłam tym razem odpowiednio wcześnie chłopaka i mamę, żeby ich protesty i sprzeciwy cichły z każdym dniem i bym tym samym mogła ostatecznie, bez większych wyrzutów sumienia, pojechać do bukowieńskich lasów. Miała się tam odbyć leśna impreza, z nie byle jakiej okazji z resztą... Właściwie tych okazji to było kilka - świętowane miały być podwójne urodziny, podwójne pępkowe - tak, dwóch leśnych dołączyło ostatnio do grona szczęśliwych ojców :) - i obrona inżynierki; to właśnie Kubush, który to niedawno się bronił, zaprosił mnie na imprezę. Z entuzjazmem zaproszenie przyjęłam i myślałam, że nic mi nie stanie na drodze... Później jednak okazało się, że w tym terminie ma się u nas w szkole dla dziesięciu wybrańców odbyć kurs związany tematycznie z naszym fachem, finansowany prze unię - tematyka ciekawa, a mnie osobiście jeszcze długo na takie kursy stać nie będzie, bo to pieniądze niemałe w normalnych warunkach kosztuje... Żal było nie skorzystać, choć z drugiej strony zdążyłam się już załapać na podobny kurs i o tyle byłam w jakiś sposób usatysfakcjonowana. Normalnie nie miałabym większego dylematu, co wybrać, tu jednak na wypad do Bukowna tak mocno się nastawiłam, że gotowa byłam z owego kursu zrezygnować... Na szczęście się nie zakwalifikowałam i problem odpadł samoistnie :P Nie tak od razu, bo właśnie postanowiłam mimo wszystko rekrutować, żeby nie mieć potem wyrzutów sumienia na zasadzie "a może bym się dostała, może ominęła mnie jakaś szansa" - i do pierwszej dziesiątki się nie załapałam, bo 7 osób zostało potraktowanych priorytetowo z tej racji, że na żadnym kursie jeszcze nie byli, pozostałe dwa miejsca zajęły osoby z najwyższymi średnimi, no i trzecie koleżanka z taką samą średnią co ja; tu o wybraniu jej przeważyła liczba godzin nieobecności w zeszłym semestrze - u niej 13, u mnie 233 :D Tak oto sprawa niby się wyjaśniła, stanęłam na czele listy rezerwowej... Tylko owa koleżanka pospieszyła do mnie z informacją, że ona właściwie do wtorku nie będzie wiedzieć, czy uda jej się wybrać. Stąd ja do środy nie wiedziałam, czy problem rozwiązał się sam, czy czekać mnie będzie jeszcze podjęcie tej trudnej decyzji. Ostatecznie jednak koleżanka poszła na kurs, a ja z czyściuteńkim (jaaasne ;)) sumieniem wybrałam się na imprezę... Właściwie to moje Sumienie pojechało wówczas na zjazd do Warszawy i z takiej odległości próbowało wołać, żebym się opamiętała, bo mam robotę w domu (opalanie drzwi balkonowych) i naukę na styczniowy egzamin ;) 


Część druga - właściwa :P (ale i tak krocie tekstu nie na temat ;])

Z ambitnych planów pracy i nauki nic nie wyszło. Na imprezie bawiłam dwa dni, a nie jeden, jak pierwotnie zakładałam (głośno, bo po cichu i tak wiedziałam, że ze sobą samą nie wygram i zostanę dłużej ;)). W każdym razie w piątek wyjechałam z Krk po czternastej - tym razem miałam czas, by po egzaminie próbnym wrócić do domu i przebrać się w leśne ciuchy, nie musiałam znów ekscentrycznym strojem intrygować nauczycieli i znajomych. Busem do Olkusza zajechałam trochę po ponad godzince jazdy, tam czekało mnie już tylko zahaczenie o sklep i skierowanie się na trasę do przebycia, podesłaną mi przez Kubusha, tj. 6 kilometrów asfaltem przez las. Mapę posiadałam w wersji nieco podłej, konkretnie miałam zrobione telefonem komórkowym zdjęcie trasy zaznaczonej na jakiejś stronce internetowej, i mimo tego, że skomplikowana to trasa nie była, to nie obeszło się bez niepotrzebnych obaw i stresów ;)

Z początku trochę się rozpędziłam w centrum Olkusza i zaszłam na jakiś most, ale szybko się zreflektowałam i obrałam właściwy kierunek. Później miałam iść już tylko przed siebie, okazało się jednak, że po drodze wyrosło mi rondo - i gdzie tu iść? - a później jakieś rozwidlenie... Niby nie było opcji się pomylić i po prostu musiałam wybrać dobrą drogę, ale jakiś taki niepokój i niepewność zostały zasiane. Tymczasem zaczęło się ściemniać, a chodniki szybko się pokończyły, zaczął się las, tym sposobem w narastającej ciemności dane mi było iść marnym poboczem wzdłuż nieoświetlonej drogi, gdzie jak na złość ruch się wzmagał z powodu blokady protestujących w centrum Olkusza i w jej następstwie wytworzenia się na mojej drodze najbardziej dogodnego objazdu dla samochodów. Szłam przed siebie dobrą chwilę, kiedy to zatrzymał się biały bus i młody facet zza kierownicy zagaił, czy mnie nie podwieźć. Pierwszy odruch - nie, dzięki (a nóż mi się tymczasem w kieszeni sam szykował :P), ale gdy facet ponowił propozycję a ja uznałam, że zdaje się nie mieć złych intencji, zaryzykowałam. W samochodzie dowiedziałam się, że marna teraz pora na taki spacer, kiepsko mnie na tym poboczu widać a widział mnie wcześniej jak szłam w centrum Olkusza, a że generalnie ostatnio jego kolega potrącił dziewczynę i uciekł, a ona się wykrwawiła... Zmuszona byłam jednak przerwać, by zaalarmować, że ja to właściwie potrzebuję wysiąść na takim ostrym zakręcie. Bo w stronę Bukowna moja droga miała mieć takie dwa, a samochodem to łatwo coś takiego przeoczyć... Facet się zdziwił, nie wiedział też, gdzie był w okolicy niegdyś poligon. Natomiast twierdził zdecydowanie, że do Bukowna na tej drodze pozostał już jeden zakręt i właśnie na nim mnie wysadził. Niedaleko mnie w sumie podwiózł. Wysiadłam, porównałam dziesięć razy ów zakręt z trasą z mapy... Coś mi się wyraźnie nie zgadzało. Po kilku rozmowach telefonicznych z Kubushem, który to wyszedł mi na spotkanie, by mnie odebrać, uznałam w końcu, że idę dalej przed siebie w poszukiwaniu następnego zakrętu. Tym razem przyświecałam już samochodom jadącym z naprzeciwka latarką, żebym nie skończyła jak ta dziewczyna z opowieści. Droga dłużyła się niemiłosiernie i jak na złość była prościuteńka, już z bardzo daleka widziałam małe żółte kropeczki nadjeżdżających samochodów. Kubush próbował mnie jakoś zlokalizować, wybadać, gdzie to się dokładnie znajduję - ustaliliśmy, że idę przed siebie, najwyżej dotrę do samego Bukowna i przynajmniej to mi już coś powie, tymczasem ja dwa razy poważniej zwątpiłam, czy nie nazbyt pochopnie zrezygnowałam z poprzedniego zakrętu. Szłam i szłam, minęłam tablicę gminy Bukowno, ale niewiele mi to powiedziało, wreszcie po swojej lewej wyhaczyłam jakiś domek w lesie i postanowiłam tam się dowiedzieć, gdzie się właściwie znajduję. Dowiedziałam się od nieco wystraszonej z początku moim wyglądem kobietki, że jakieś 500 metrów dalej jest dom starców. No i byłam w domu :) Właściwie w lesie, a jeszcze poprawniej, niemal na miejscu. Otóż właśnie przy tym domu seniora znajdował się zakręt, z którego Kubush z kilkoma towarzyszami mieli mnie odebrać.

Przywitałam się z czekającą na mnie delegacją. Naprzeciw mi wyszli prócz Kuby z Moną jeszcze Nakyy, Johnny z Rufusem, i - to straszne, ale nie pamiętam już, czy był tam też Sławek czy Rodzyn, a może obydwaj... W każdym razie poznałam wkrótce resztę towarzystwa. Prócz wymienionych, na miejscówce, do której po dość długiej wędrówce przez piaski sosnowych lasów dotarliśmy, dane mi było poznać jeszcze G. i M., a po drodze jeszcze Sprężola, który jednak postanowił rozbić się gdzie indziej.. I my po chwili namysłu zdecydowaliśmy się na taką opcję, toteż po zwinięciu przez chłopaków naszykowanych sobie wcześniej miejscówek, zapakowaniu i wzięciu najpotrzebniejszych rzeczy i kawałka słoniny z wędzarki, udaliśmy się w dalszą drogę; Sprężol do nas dołączył.

Miejscówkę wybraliśmy taką na jedną noc, byle zbyt mocno nie wiało i było w miarę płasko... W sumie okazała się wystarczająca, by obozować na niej do samego końca. Póki co jednak nastał czas na organizowanie sobie już po ciemku dogodnych miejsc do rozbijania się. Sprężol, porzuciwszy swój namiot, zdecydował się przewieszenie na sznurku pomiędzy drzewami poncha, Sławek i Kubush mieli namioty a Rodzyn z Johnny'm złożyli się na wspólny, podwójny komfort ;) Nakyy tradycyjnie spał pod plandeką ogrodową, mi pozostało się zastanowić, czy wbijam do panów czy rozwieszam swoje poncho. Stanęło na tej drugiej opcji. Gdy już wszystko każdy miał elegancko naszykowane, a ogień zaczął mile grzać, zlokalizowałam w swoim spaniu potencjalnie pod moimi czterema literami pniaczek... Tego mi tam brakowało. Nie bardzo widziało mi się szukanie innej miejscówki, konfiguracja drzew nie pozwalała zaś na przełożenie poncha na inny sposób. Postanowiłam pniaczek usunąć saperką któregoś z Panów. Tu z pomocą pospieszył mi Johnny, któremu należą się oklaski - chłopak tak się zawziął i nie odpuszczał, że ów pieniek wykopał, choć okazał się nie mały i przewredny - niby się cały ruszał, ale kilka korzeni twardo trzymało go w ziemi... Jednak, jak Johnny coś zaczyna, to nie ma opcji, by nie skończył - wylazł w końcu spod mojego poncha, triumfalnie dzierżąc w ręce pieniek. Zmachał się okrutnie i sporo czasu się z nim szarpał, ja już parę razy bym rozbiła to poncho gdzie indziej - ale należą się podziękowania i dozgonny podziw ;P ...Dzięki temu miałam teraz bardzo miękkie podłoże :)
Przy ogniu siedzieliśmy dobrą chwilę, za ten czas zdążyliśmy się wszyscy ze sobą zapoznać i zasymilować. Towarzystwo okazało się wyborne :) Wyśmienity był także żur produkcji Kuby, tj bardzo gęsta i brązowa zupa (gulasz?) na domowym zakwasie, z wkładką w postaci kaszy :) Postać żurku niespotykana, ale złego słowa o nim nie powiem, bo smak miał po prostu rewelacyjny... Tym bardziej, że ja po prostu przepadam za żurkiem i kaszą. Poza tym dane było skosztować innego jadła, przede wszystkim zaś napojów ;) Wyjątkowo smaczny okazał się domowy chlebek i smarowidła na bazie sało Kubusha. Gdy już wszystkich ogarnęło zmęczenie, porozchodziliśmy się do swoich posłań... Jednym się spało lepiej, innym gorzej - większości było ciepło, mnie zaś tak okrutnie tyłek wymarzł, że byłam bliska sądzenia, że umrę z zimna - oczywiście to tylko złudne wrażenie, spotęgowane alkoholem, generalnie chyba zimniej jak w ambonie w Beskidzie Wyspowym mi nie było :D Tak czy inaczej na pewno odczuwany chłód i konieczność ciągłego obracania się przyczyniły się do naprodukowania całej gamy tak okrutnie debilnych snów, że aż mi się słabo robi, jak o nich pomyślę... Już lepiej chyba zmęczyć się porządnie jakąś wędrówką za dnia i śnić o niczym, niż tak mocno w nocy angażować umysł w psychodeliczne i abstrakcyjne wizje ;]
Rano wstaliśmy mniej więcej o podobnej porze. Mnie obudziło szturchnięcie w głowę - byłam przekonana, że to pastwi się nade mną Johnny, ale okazało się, że tym razem na ten pomysł wpadł jego podopieczny i w momencie uchylenia przeze mnie w kapturze śpiwora małego okienka, tradycyjnie już wetknął mi nos w oko. Nafuczałam na niego i chwilę później postanowiłam wstać, co by nie wylądować śpiworem w kałużach na ceracie użyczonej przez Johnny'ego, które kątem oka przyuważyłam. Przez niemal całą noc padało. Jednak, że tego dnia wpadł mi do głowy niecny plan próby rozpalenia ognia zapałkami lub krzesiwem, bez użycia "niesurvivalowych" pomocy, poszłam się przejść, by nazbierać trochę rozpałki. Gdy wróciłam, pierwszy płomyk już ochoczo buchał z podłożonej kory brzozy. Patyczki przyniesione przeze mnie przydały się, tak jak i potężny płat kory - ale ogień zdecydowanie nie był mój ;) No nic, jeszcze kiedyś przyjdzie na to pora. Może to lepiej, bo tym samym w niedługim czasie dane nam było zjeść ciepłe śniadanie (w moim wydaniu znów pulpety z kuskus) i wypić coś ciepłego lub zimnego, jak kto wolał ;) Później część ekipy wybrała się do poprzedniego obozu w celu odzyskania paru istotnych fantów, w tym kociołka, trochę mięsiwa i sprzętów własnych. Wrócili po jakimś czasie. Sprężol postanowił nie odzyskiwać swojego namiotu, w którym wypaliło się poprzedniego wieczoru kilka dziurek i złamał się jeden element stelażu. Porzucił, nie chciał, wyrzucił, o czym długo się upewniał Kuba, zanim... Go dla mnie wziął B) W ten oto przedziwny sposób stałam się nową właścicielką porzuconego namiotu... A jest to rzecz nie byle jaka, mało tego, po prostu wypaśna :) Trzyosobówka będzie co prawda dla mnie zbyt ciężka na noszenie podczas wypadów wędrownych, ale już widzę tysiące potencjalnych wypadów stacjonarnych, czy to w większym i bardziej leśnym gronie, czy też bardziej kameralnym, z moim facetem. Tak, namiot będzie genialnym pretekstem do wyciągnięcia go wreszcie w teren. Przyda się po prostu niesamowicie. Dzięki wielkie, chłopaki! :D
Kuba pomógł mi rozłożyć moją nową sypialnię. Efekt przerósł moje najśmielsze oczekiwania... Ale pomińmy zachwyty, bo nie wylezę z tego namiotu :P No więc wkrótce wykreował się mniej więcej plan na ten dzień: część towarzystwa miała się udać do Biedronki w celu uzupełnienia zapasów, potem druga tura szykowała się na eksplorację położonej stosunkowo niedaleko jaskini. Ja się znalazłam w tej drugiej ekipie; podczas oczekiwania na przybycie mężczyzn z zakupami, my kręciliśmy się po obozowisku, siedzieliśmy przy ogniu i gadaliśmy, panowie zaczęli nawet w międzyczasie organizować rusztowanie pod kociołek a Sławek dodatkowo walczył z butami, które znalazł w piwnicy i które zbyt pochopnie postanowił rozchodzić. Ja trochę nie robiłam nic, trochę poszwendałam się po okolicy, poszłam też zrobić parę zdjęć - jak już Sławek pomógł mi rozwiązać problem zaparowania obiektywu i w ogóle coś tam trochę o fotografii poopowiadał.
autor: Kubush
Gdy biedronkowa tura wróciła po dość długim czasie, przyszła kolej na nasz spacer. Poszedł Kuba z Moną, Nakyy, Sławek i ja. Diabla Góra, w której to znaleźć mieliśmy naszą jaskinię, byłą oddalona o mniej więcej kilometr w linii prostej. W efekcie chwilę czasu szliśmy, ale dzięki niezawodnej nawigacji Kubusha, z odnalezieniem wejścia problemu nie było.
Wejście owo stanowiła niewielka dziura u podnóży skały, znajdującej się po drugiej stronie szczytu Diablej Góry. Postanowiliśmy zwiedzać czarną czeluść parami, by nie pozostawiać na zewnątrz bez opieki naszych rzeczy i Mony. Pierwszy w dziurę w skale wgramolił się Kubush, by wybadać, czy w ogóle warto się w nią pchać. Chwilę później z głębi skały dobiegło nas wołanie, że wszystko w porządku i druga osoba może za nim leźć, będzie gdzie nawrócić. Tu muszę nadmienić, że początkowy odcinek należało pokonywać na brzuchu, przy czym jeszcze trochę luzu pozostawało, później gardło się zwężało i by przesuwać się do przodu, trzeba było odbijać się palcami u nóg i łokciami, by wreszcie przedostać się do niewielkiej komory i dalej, minąwszy uskok po prawej, dotrzeć do następnej.
Za Kubą o jaskini wpełzł Nakyy. Gdy wyszli, zdali pokrótce relację z tego, co zastali w jej wnętrzach; ze wspomnianej drugiej komory można było próbować iść alej, jednak sprawnemu przedostaniu się do dalszej części korytarzy przeszkadzała dziura, za którą to dopiero znajdowała się półka skalna, na którą trzeba by się dostać. Bez jakichś dodatkowych zabezpieczeń lepiej było nie ryzykować. Przyszła kolej na mnie i Sławka. Pożyczyłam czołówkę, koszulę i rękawice, aparat też zdecydowałam się wziąć, choć trochę obawiałam się, że mocno na tym ucierpi. Nic się mu na szczęście nie stało, a dzięki niemu powstały pamiątkowe zdjęcia ;)
oba powyższe zdjęcia powstały dzięki Kubushowi :)
Gdy już i my byliśmy usatysfakcjonowani obijaniem się o skały i tarzaniem w jaskiniowym pyle, wyleźliśmy na zewnątrz. Słońce w tym czasie miało się powoli ku zachodowi, zatem po ogarnięciu się i zwróceniu przeze mnie pożyczonych rzeczy, udaliśmy się na szczyt Diablej, by zrobić sobie pamiątkowe zdjęcie, po czym zawróciliśmy do naszego obozu.
autor: Kubush
Po powrocie czekał nas bardzo przyjemny widok: postawiona wcześniej nad ogniem fasolka miarowo bulgała sobie w kociołku, na ruszcie wisiały mięsiwa wszelkiego rodzaju, dookoła ogniska ogarnięte były lepsze siedziska, powstała nawet ławka z zadaszeniem, konstrukcji Johnny'ego bodajże (jak nie to będzie sprostowanie :P). Już wcześniej zaczynało mi burczeć w brzuchu, teraz na myśl o szykującej się uczcie ślinka sama ciekła ;) Fasolka po bretońsku, dopieszczana przez Sprężola, czekała jeszcze na podprawienie przecierem pomidorowym i zagęszczenie zasmażką z mąki i masła. Alkohole wszelkich smaków i procentowości poszły w obieg. Nie muszę chyba pisać, że nastroje dopisywały :)
Fasolka wreszcie została dokończona. Mistrz kuchni nałożył mi porcję do menażki, aż po brzegi... Myślałam z początku, że nie podołam takiej ilości na raz, ale łakomstwo i genialny smak fasolki wyprowadziły mnie z błędu :P Była tak sycąca, że już mi niczego więcej nie trzeba było. A to był dopiero początek imprezy... Procenty coraz silniej krążyły we krwi, coraz szybciej też obiegały grono skupione przy ogniu, do którego w pewnym momencie dołączył także przybyły Pasikonik (też z psiną). W dymie ogniska wędziły się powolutku szynki, żeberka, boczki i słonina, które można było sobie poskubywać. Napoczęte zostały również marynowane grzyby (o szatańskiej papryczce Kubusha nawet nie wspominając ;]), które szybko stały się zakąską do wódki. Rozmowom na tematy najróżniejsze towarzyszył tradycyjnie typowo męski humor, niewybredne żarty i rubaszny śmiech. Tylko na moment się to zmieniło, gdy rozmowy zeszły na temat pociech leśnych ojców... Pierwszy raz dane mi było słuchać tegoż leśnego, męskiego grona, opowiadających jednym głosem z taką czułością i dumą o swoich potomkach :) W obieg poszły nawet zdjęcia dzieciaczków. Mogę stwierdzić, że mężczyźni dali mi się tym samym poznać z zupełnie innej strony i mocno mnie zaskoczyli, pozytywnie oczywiście ;)
Pominęłam zdaje się w tym wszystkim jeszcze jedną atrakcję, jaką zaliczyliśmy tego dnia (ale o brak chronologii nie ciężko na takim etapie biesiadowania ;)). Wybraliśmy się mianowicie w kilka osób do źródła Sztoły, oddalonego kilkaset metrów od obozowiska. Po drodze okazało się jednak, że trasa nam się mocno wydłużyła i urozmaiciła z tego względu, że idąc zgodnie z nawigacją, dotarliśmy przypadkiem za daleko, do wyschniętych źródeł jakiegoś dopływu. Nadłożyliśmy tym samym kawał drogi, ale dzięki temu nocnemu spacerowi na przełaj przez las (w moim wydaniu bez latarki), tradycji stało się zadość i zanurzyłam stopę w grząskim błocie dna wyschniętego koryta. Bez nadprogramowej kąpieli wyprawa byłaby niepełna ;) Wkrótce dotarliśmy do właściwego źródła. Urokliwe to miejsce, zaiste... Pomnik przyrody, opisany dokładnie na znajdującej się nieopodal tablicy informacyjnej, stanowiła woda wypływająca z grubej, zardzewiałej rury. Piękna sprawa ;] Po wyrażeniu naszych zachwytów usiedliśmy sobie na chwilę na kłodzie (ławeczce?) przy utworzonym w tym miejscu małym rozlewisku. Oczywiście pochwaliłam się butem pełnym błota. Tu padła propozycja ze strony Rodzyna (którego wzięłam po ciemku za Kubę i dopiero po jakimś czasie się zreflektowałam ;]), że pożyczy mi on swoje skarpety, które ma w obozie. Jak było powiedziane, tak się stało... Tym samym podczas imprezy zyskałam nie tylko namiot, ale i zakolanówki;]
Co się dalej działo przy ognisku, po naszym powrocie, aż do wykruszenia się wszystkich imprezowiczów, to aż nie sposób opisać... Można sobie jedynie próbować wyobrazić, jak się bawi dobrze wprawione i wesołe towarzystwo ;) W ruch poszła mąka, Sikor (nowa ksywa Nakyy'ego:P) wpierniczał po kawałeczku słoninkę znad ognia, za naciąganie czapki na oczy w końcu odwdzięczyłam się strzeleniem latarką w czoło, alkohol, znów sypanie mąką, zdjęcia indywidualne, zdjęcia grupowe, alkohol, wędzonki, Sikor dalej skubie słoninkę... Pierwsi ludzie idą spać, potem powoli wykruszają się kolejni... Zaniemagam, kładę się przy ogniu, tylko na chwilkę, nie ruszajcie mnie... Johnny przekonuje mnie jednak, żebym poszła spać do namiotu. Zbieram się, trafiam o swojej willi, wbijam się w śpiwór i zasypiam.
Rano, jak to po imprezie. Wszyscy lekko śnięci i zmarnieni, powoli się rozbudzający, trzeźwiejący, skacowani lub zmęczeni - ale chyba wszyscy bez wyjątku zadowoleni :) Ktoś ogarnął ognisko, które jednak nie chciało nas uraczyć zbyt dużym płomieniem. Starczyło jednak na zagotowanie wody i rozbudzenia się kawami i herbatami. Później pozostało nam już tylko powoli zwijać obóz, wyzbierać swoje rzeczy, posprzątać, spakować się, wziąć śmieci i ruszyć w drogę powrotną do codzienności. Parę osób wraz z Pasikonikiem poszło wcześniej, miałam propozycję podwózki do Olkusza, jednak przez wzgląd na potrzebę spaceru i towarzyszącą mi przez całe życie chorobę lokomocyjną, podziękowałam. Poszłam z pozostałymi chwilę później, zostawiając za nami czystą polanę ze zmasakrowanymi borówkami. Rozstałam się z towarzystwem przy samochodzie, pozostało mi już tylko pokonać 6 km asfaltu do Olkusza, wypić herbatę w nieczynnym jeszcze kebabie, wsiąść w busa i powrócić bez żadnych już przygód do domu, po drodze myśląc tylko o tym, czy nie lepiej było usiąść nieco dalej od pozostałych pasażerów dla ich dobra ;)

4 komentarze:

  1. Jak zwykle świetny tekst! Dużo sobie dzięki niemu przypomniałem :P
    Dzięki za kolejny wspólny, udany wypad!

    OdpowiedzUsuń
  2. Wypad się udał, pogoda również dopisała :) Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  3. Dzięki wszystkim za udany wypad i za nową ksywkę xD

    OdpowiedzUsuń
  4. Pozazdrościć ;)

    OdpowiedzUsuń