wtorek, 10 grudnia 2013

Przekora

Dostałam prezent. Dla mnie. Brelok składający się z gwizdka ratowniczego, kompasu, termometru i lupki. Wszystko w jednym, maksimum funkcji w minimum objętości. Brelok był podarkiem mikołajowym od siostry, która - w nawiązaniu do mojej burzliwej rozmowy z mamą i wylania swoich żali poprzedniego wieczora, dotyczącej braku akceptacji mnie jako takiej i nieustannej próby wtłoczenia mnie przez najbliższe otoczenie w pewne ramy, w to, "jaką" powinnam być - do breloka dołączyła tajemniczą karteczkę z napisem "mam nadzieję, że zrozumiesz". Nie zrozumiałam. Aluzja, żebym się nie pałętała, gdy jest mróz? Że mogę się zgubić?... Wyjaśniła mi później z trudem. Zrozumiała, o co mi chodziło i ona nie chce, żebym się zmieniała. Chce, żebym wiedziała, że niezależnie od tego, kim jestem i jaka jestem, mogę liczyć na wsparcie. Poczułam wzruszenie i ulgę.

Dostałam drugi prezent. Od Kogoś. Zestawik składający się z podkładu, tuszu do rzęs i tym podobnych kobiecych przyborów. Prezent dostałam od najbliższego mi człowieka. Uśmiechnęłam się... Nie wiem, czemu liczyłam na drugi brelok.
Prezent pod względem doboru kosmetyków bardzo trafiony, jednak mój uśmiech wynikał z paru sprzecznych emocji, które w tamtym momencie poczułam. Rozczulenie, że o mnie myśli, że chce, bym była piękna... I przejmujący smutek - bo choć patrzy na mnie z miłością to wiem, że lepiej by mu było patrzeć na mnie inną, taką właśnie z podkręconą rzęsą, ponętnym błyskiem ust... Chciałby, żebym była inna. Kocha, ale ma nadzieję, że mi przejdzie, że się zmienię. Nigdy mnie nie zrozumie.

Z uśmiechem użyłam jednak tego wieczora sprezentowanych mazidełek. Poszliśmy do kina. Film był świetny, ale jeszcze lepsze było rozpromienione spojrzenie Mojego. Makijaż mnie zmienia nie tylko tuszując moje niedoskonałości czy dodając urody. Ubieram się w makijaż tak samo jak w moro - mijając przechodniów na ulicy ubrana w tym czy innym wydaniu zyskuję na pewności siebie, wdzięku, charyzmie i empatii w stosunku do innych. Tylko w lesie, w naturze, ani jedno, ani drugie mnie nie zmienia, nie przejmuję się opiniami innych i jestem po prostu sobą.

Pomyślałam sobie potem, że tak naprawdę czeka mnie taki okres w życiu, kiedy gwizdek i lupka na niewiele się zdadzą. Przypominać będą tylko boleśnie o tym, że ktoś mnie zaakceptował, ale też o tym, że chwilowo nie mogę cieszyć się wolnością. Nie tylko zima mnie powstrzyma. Znalazłam się w bardzo trudnym momencie życia, na co składa się nieszczęśliwie na raz kilka okoliczności. Walczę o swoją przyszłość, jestem głównym strategiem prowadzonych równolegle kilku walk, a zarazem swoim jedynym żołnierzem. Ode mnie zależy, jak zinterpretuję i jak dostosuję się do rzeczywistości, bym tym samym nagięła ją na własne potrzeby. Stawka jest wysoka: wolność.

Wolność ma dla mnie wiele odcieni. Uwielbiam odczuwać tę "leśną", kiedy to wszystkie zmartwienia tego świata dotyczą nie mnie, kiedy to czuję, że mogę pójść gdzie chcę, spać jak chcę, jeść jak chcę, trwać jak chcę... Drugi rodzaj wolności wiąże się z poczuciem niezależności i samodzielności przy równoczesnym poczuciu spełnienia - czyli niemal nieograniczonych możliwości realizowania wszystkich swoich potrzeb. Las mi tego do końca nie jest w stanie dać, po prócz potrzeb duchowym mam też "prymitywne" zachcianki i upodobania; uwielbiam remonty, marzę o własnej firmie w wybranej przeze mnie profesji, a właściwie dwóch... Ktoś może zarzucić mi, że to jest pogoń za pieniądzem, że jestem omamiona a prawdziwe szczęście leży gdzie indziej. I że nie można mieć wszystkiego. Ale ja właśnie, na przekór innym i zdrowemu rozsądkowi, ostatnio na powrót zaczęłam marzyć. Tak po dziecięcemu. A dzieci marzą o wszystkim właśnie, nie kalkulują, które z marzeń jest bardziej realne, które więcej warte. Chcę zatem zmierzyć się ze swoimi ograniczeniami i ograniczeniami tego świata, próbując zrealizować właśnie wszystkie marzenia po kolei. Chcę mieć małe gospodarstwo z kozami i królikami, własnymi wędlinami i przetworami, chcę mieć rodzinę, dzieci, bliskich, którzy będą mnie trzymać w domu - ale chcę też być niezależna i wolna, móc pozwolić sobie wyjechać na weekend w teren, by chłonąć esencję natury i czuć się prawdziwie wolna. Chcę przy tym wszystkim mieć stałe źródło utrzymania, lub nawet kilka, którego będę musiała doglądać i interesować się nim. Chcę przy okazji mieć czas i pieniądze na realizowanie całkiem dziwnych pomysłów wynikających z moich zainteresowań - pozwolić sobie na remont tu i ówdzie, pozwiedzać opuszczone budynki, poszwendać się po kawałku świata... W każdym razie marzę i wierzę, że przynajmniej w jakimś zakresie mi się uda - a to już bardzo wiele jak na niewierzącego sceptyka ;)

Teraz termometr i kompas idą w odstawkę. Mogą tylko przypominać o moich celach, świadczyć o dualizmie mojej natury... Póki co jednak to tusz do rzęs i błyszczyk się przydają. Dziś pomyślałam, że są jak zła wróżba - póki ich nie było, póty życie było dla mnie bardziej łaskawe w ostatnich miesiącach. Że wywołano wilka z lasu i będę zmuszona teraz udawać. Później dopiero uświadomiłam sobie, że tak naprawdę, ubrana w maskę makijażu, wcale nie jestem kimś innym - to, że dzięki niej łatwiej mi wejść w rolę w teatrze codzienności nie oznacza, że jestem dwulicowa i nie jestem sobą. Bo właśnie jestem taka - czy w makijażu, czy kurzu z ogniska, jestem po prostu tym kimś, kto potrafi się odnaleźć w tych dwóch skrajnych stanach. Jak kameleon, nie posiadam jednej, pierwotnej barwy. A jeśli już miałabym takową wskazać, to powiedziałabym - przeźroczysta...

Stanęłam przed lustrem, nałożyłam fluid, puder, pomalowałam oczy. Ubrałam buty na obcasie, wskoczyłam w płaszczyk, wzięłam torebkę i wyszłam z domu. Najpierw do komornika. Później urząd miasta, jeden wydział. Inna ulica, inny budynek, urząd miasta, inny wydział. Dom Pomocy społecznej, po podpis od ojca na jednym wniosku. Urząd miasta, znów ten drugi wydział, dziennik podawczy. Bo wcześniej to plątanie się po odpowiednich referatach i odpowiednie rozmowy z odpowiednimi ludźmi. Rozmowa u mecenasa, właściwie prowadzona na ulicy, bo spieszy się do sądu i po drodze może ze mną zamienić kilka słów. Wybranie się do kolejnego komornika. Oczy dalej umalowane, rola dalej grana. Świetnie się w niej z resztą czuję, w sumie nie muszę grać, jestem po prostu sobą - choć nieco inną niż wydanie codzienne. Tu prośba poparta życzliwym uśmiechem, tu wniosek przedkładany rozmówcy z nieskrywaną pewnością siebie, tu oficjalny, chłodny ton. Trzeba wyczuć ludzi, wiedzieć, czy należy ich zdominować czy pozwolić im na poczucie władzy, by załatwić sprawę... Jeszcze administracja. Niee, podaruję sobie. Psychicznie dałabym radę, z rozpędu - ale obcasy, tak dawno nie używane, męczą teraz okrutnie stopy. Wracam do domu. Jeszcze jeden telefon, jedna tylko rozmowa została... A potem zmyję makijaż. I pooglądam las. Na zdjęciach.

1 komentarz:

  1. http://utygan.blogspot.com/ nie wiem czy znasz , warto poczytać .

    OdpowiedzUsuń