wtorek, 11 lutego 2014

Klucze do szczęścia

W rozwalony, nieczynny zamek drzwi włożony był kluczyk. Z przykręconego rygla zniknęła kłódka, na którą ostatnio lokal był zamykany. Nie musiałam naciskać klamki; pchnięte drzwi zgrzytnęły tylko jękliwie przycierającym metalem i ustąpiły, otwierając przede mną mieszkanie.

Z otwartych drzwi buchnęło uderzającym smrodem. Zrobiłam krok naprzód. Weszłam bez żadnych emocji, co najwyżej z trzeźwym zainteresowaniem, by zarejestrować jak najwięcej, przebywając tam jak najkrócej. Weszłam do miejsca, na które czekam od przynajmniej siedemnastego roku życia. W które zainwestowałam emocjonalnie tak, jak chyba w nic innego. Lata nieustannego tkwienia w sądowej i administracyjnej babraninie, sterty napisanych pism, godziny rozmów i pomocy w podejmowaniu decyzji, liczne przykrości, zawody i rozczarowania, wielokrotne scysje z dłużnikiem - naprawianie szkód przez niego poczynionych, przyjazdy w środku nocy z innej miejscowości, by zapobiec groźbom, że rozwali drzwi siekierą, ponowne malowanie świeżo remontowanej klatki schodowej zbryzganej ciemną farbą, wybieranie wody z piwnicy, gdy ten rozwalił kran i zalał cały budynek, sprzątanie po nim na podwórzu tak samo jak po własnych psach, sprzątanie tegoż samego przy piwnicy czy pod strychem... Ignorowanie gróźb, wyzwisk, wzywanie policji... To już przeszłość, już za nami. Pozostał tylko jej odór i niewyobrażalny syf.


Kluczyłam pomiędzy śmieciami. Byle otworzyć okno, i drugie... Potem było łatwiej. Przez chwilę. Obejrzałam pokoje, kuchnię. Ta, podobnie jak jeden z pokoi, przez ponad 10 lat albo i więcej stanowiła odpowiednik kubła na śmieci. Wygodne, kiedy się jest zbyt pijanym, by przemieszczać się na dwóch nogach. Z tego też zapewne powodu w kuchni znajdowało się wiaderko. Był to naprawdę miły widok w stosunku do tego, co zobaczyłam w łazience.


Zachodzę w głowę, co zrobić z zawartością wanny, ubikacji i wiaderek. Te ostatnie da się przynajmniej wynieść gdzieś w całości. Nie, łazienka zdecydowanie nie jest tematem na teraz. Jedna z osób "zwiedzających" ze mną się dławi, ucieka. Łazienkę trzeba zamknąć. Możliwie szczelnie przystawić do otworu drzwiowego skrzydło wiszące na jednym zawiasie. Łazienką zajmę się kiedy indziej. Na początek trzeba przebić się do drzwi balkonowych w jednym pokoju, żeby je otworzyć i w mieszkaniu był przeciąg. Niech się wietrzy, lepiej się będzie pracowało. W końcu trochę czasu spędzę teraz w tej urokliwej atmosferce.



W chwili obecnej pokoje toną już nie w śmieciach walających się luzem, ale okiełznanych w worki. Na razie wyszło 40 sztuk 120-litrowych i 15 sztuk po 240 l. Jeszcze trochę i będzie prawie "czysto", nie licząc brudu ścian, mebli, podłogi i wszystkiego pozostałego. Z kuchni uzbiera się pewnie kolejne 20 worków. Wywóz śmieci zamówiony na poniedziałek. Potem trzeba będzie jeszcze tylko pozbyć się rzeczy nieforemnych jak resztki telewizorów, tapczany czy meble. Później łazienka. Kompletnie nie mam na nią pomysłu... Widzę to wszystko jednak w "dobrych barwach". Zrobi się, wszystko się zrobi, by później zrobić jeszcze trochę, jeszcze trochę z siebie wykrzesać, by wreszcie wziąć się za prawdziwą demolkę - ściany, sufity, kafelki, "armatura", podłogi, drzwi, okna - wszystko to wyrwać, skuć, rozwalić, wywalić... I doczekać się surowego wnętrza, gotowego na remont, z potencjałem. Remont, który zajmie mi mnóstwo czasu, energii i pieniędzy - ale i tak już sporo zainwestowałam siebie. Już nie wycofam się z marzenia.



Zamknęłam drzwi. Na ryglu powiesiłam nową kłódkę i przekręciłam kluczyk. Jeden z trzech. Tymczasowy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz