poniedziałek, 7 kwietnia 2014

Sobotnia przejażdżka rowerowa

Wyjęłam przedwczoraj rower z piwnicy, pierwszy raz w sezonie. W ogóle pierwszy raz od bardzo dawna, bo jakoś za męczeniem się na dwóch kółkach nie przepadam - a tak właśnie postrzegam każdy najmniejszy podjazd lub jazdę przy wietrze dmącym w twarz ;) Miałam jednak kilka powodów, by ów rower wyjąć i wybyć z domu na kilka godzin. Jednym z nich był na przykład fakt, że postanowiłam poznać w tym roku trochę lepiej najbliższe okolice Krakowa - tak powiedzmy do 20km od jego granic (nie w przypadku strony południowej, tu rzeźba terenu mocno mnie demotywuje ;)), a znaczna część z nich może okazać się dostępna tylko w przypadku poświęcenia na łazęgę całego dnia, lub też właśnie wybrania jako środku transportu takiego dajmy na to roweru. Ponieważ w tym przypadku całego dnia przeznaczyć nie mogłam przez zbyt późne wstanie z wyrka, a konkretną trasę wyznaczyłam już dnia poprzedniego, zdecydowałam się wytaszczyć sprzęt z piwnicy. Chciałoby się napisać, nie byle jaki sprzęt... Niestety. Rower za trzy stówki z Oszą byle jaki jest i się tego nie przeskoczy. Do teraz jak już siadam to nie mogę wstać i odwrotnie, siodełko na siedzeniu mam boleśnie odbite... A i układ pedałów i kół zębatych, co to nie wiem, jak się fachowo to nazywa, rozkołysany jest okrutnie i znacząco wpływa na obniżenie komfortu jazdy. No ale jest jak jest i lepiej nie będzie - może być tylko lepsza kondycja, a tej nie będzie bez regularnego obijania tyłka. No to jazda.

Za oś i cel pierwszej przejażdżki wybrałam północno - zachodnie rejony Krakowa, konkretnie trasa miała wieść najpierw wzdłuż potoku (rzeczki?) Sudół i dalej, ominąwszy Giebułtów, powieść mnie z grubsza wzdłuż nitki Prądnika, aż do miejscowości Prądnik Korzkiewski; tu trasa miała się zapętlić, ewentualnie powieść wzdłuż (górą?) Doliną Maszycką, leżącą już w granicach OPN-u, zawrócić za Maszycami i bezpiecznie doprowadzić mnie z powrotem wzdłuż Prądnika a potem Sudołu (tylko przeciwnymi brzegami) do Krakowa. Takie założenia z grubsza mi przyświecały, jednak rzeczywistość brutalnie się z nimi rozprawiła... Planowanie trasy bez patrzenia na bieg szlaków turystycznych (tylko w oparciu o mapę satelitarną google) okazało się słabym pomysłem. Drugi mankament to fakt nieposiadania dobrej mapy (zdjęcia ekranu laptopa z wyświetloną mapą w telefonie + zakupiona na stacji mapa bez nazw ulic), połączony z jakąś taką przemożną potrzebą jechania dokładnie tak, jak to sobie umyśliłam, bo "ładnie to wyglądało z góry". Cóż - z góry wszystkiego jednak nie widać, a ciągłe zatrzymywanie się na początku i rozkminy, którędy to właściwie powinnam jechać, były trochę irytujące. W końcu dałam sobie z tym jednak spokój i po prostu za oś główną przyjęłam mniej więcej linię łączącą Kraków z Prądnikiem Korzkiewskim, a co się po drodze miało dziać to się działo.

Wyjazd z Krakowa; łąki i Sudół

Sudół dopływa do Krakowa od północno - zachodniej strony, na wysokości osiedla Prądnik Biały - tak mniej więcej. Taki bieg przybiera od miejscowości Giebułtów, to tu zakręca z zachodu na Kraków. Ja właśnie wzdłuż tej rzeki postanowiłam się dostać na zachodnie obrzeża wspomnianej miejscowości - widok mnóstwa zabudowań w centrum z góry na mapie jakoś mnie nie porywał, wolałam to ominąć bardziej spokojnymi, bocznymi drogami. Ale, wszystko, co oczywiste na mapie, okazało się inne w terenie; przede wszystkim wzdłuż koryta przestałam jechać już na początku trasy, nim jeszcze wydostałam się z miasta. Ot, tu jakieś ogrodzenie, tu jakieś chaszcze... Co do chaszczy zaś, to moja trasa już z założenia na początku wiodła przez podłużne, rozległe łąki - czy raczej szuwary. Na szczęście dość suche w tym okresie i pocięte siecią mniejszych i większych ścieżek, dzięki którym udało mi się jakoś przez nie przebrnąć bez większych problemów.


Po przeciwnej stronie łąk, do której dotarłam, miałam jeszcze okazję przejechać się przez niewielki brzózkowy gaik, mocno tracący na urodzie przez brak słońca tego dnia, upstrokacenie śmieciami co kawałek i dobiegającymi nieustannie zewsząd dźwiękami cywilizacji; tu były to akurat samochody i maszyny budowlane pracujące przy okazji przebudowy kanalizacji, o ile się nie mylę. Dotarłam do miejsca, które na mapie określone zostało jako Łąki Giebułtowskie. W każdym razie do miejsca zasiedlonego.


W owym skupisku domostw, pan widoczny na powyższym zdjęciu zaskoczył nie tylko mnie, ale również z kolejnych robotników od kanalizacji. Jeden z nich, widząc powyższą scenkę, zapytał owego człowieka, ile właściwie ma tych psów - "osiemnaście. Przynajmniej jest z kim inteligentnym w domu porozmawiać".

Giebułtów; czerwony szlak rowerowy

Mniej więcej na tym odcinku przekonałam się, że Giebułtowa nie ominę. Czego nie robiłam, w którą polną drogę nie wjechałam, ta skręcała w stronę głównej... A główna wiodła na pewnym odcinku w moim mniemaniu przerażająco pod górę. Nie było jednak sensu walczyć z topografią; gdy miałam możliwość skręcenia w ostatniej chwili w lewo, zaraz oczom moim ukazała się jakaś masakryczna główna z mknącymi tirami - odpuściłam. W dół - wjeżdżałam na zadomowe łąki i krzaki, pośród których spuszczony rottweiler przechadzał się z właścicielem. Pozostała mi tylko ul. Świętego Idziego, która miała powieść mnie do samego centrum Giebułtowa... Prosto na czerwony szlak rowerowy ;] Nie taki diabeł straszny, okazało się. Szlak okazał się wyjątkowo sympatyczny i szybko powiódł mnie dalej, poza Giebułtów, aż do Prądnika Korzkiewskiego. Gdzieś tam zaczynał się kondensować "jurajski" charakter okolic.


Prądnik Korzkiewski i Ojców; Dolina Prądnika

Jadąc wzdłuż szlaku czerwonego dojechałam  do Prądnika Korzkiewskiego, w którym przebiega najdalej na południe wysunięta granica Ojcowskiego Parku Narodowego. Tu ogranicza się on praktycznie do objęcia jedynie dna Doliny Prąnika, skalistych wzboczy i ewentualnie przyległych, krótkich wąwozów, by bardziej na północ zajmować coraz szerszą powierzchnię. Tuż po wyjeździe z głównych zabudowań dało się poczuć zupełnie inny, specyficzny klimat, na który składa się rześkie powietrze, kojąca cisza pozbawiona nieustannego szumu cywilizacji, plusk wód Prądnika i wreszcie widoki tworzone przez pojedyncze skałki przy szlaku i całe ich ściany na zboczach doliny. Krajobraz tym razem ciężko mi nazwać malowniczym; było zbyt buro i ponuro, słońce nie miało szans wydobyć z litych ścian skalnych choć odrobiny uroku, wędrując choć przez moment jedną zabłąkaną, złotą plamką po nagich skałach. Nie byłam jednak zawiedziona - zastany obraz mocno mnie zdumiał i urzekł czym innym; nigdy nie byłam w OPNie o tak wczesnowiosennej porze (a tu, w zimne doliny, wiosna dociera jeszcze później niż gdzie indziej). Braku zieleni mogłam się spodziewać, nie wpadłam jednak na to, że przez większą część czasu kryje ona za swą ścianą tyle rozmaitych form skalnych. Do Prądnika Korzkiewskiego dotarłam raz, jadąc od drugiej strony, ale teraz zupełnie nie mogłam poznać tego miejsca. Wszystko dookoła wydawało mi się potężniejsze, bardziej imponujące, surowe i nieprzystępne. Skały wyłaniały się spomiędzy nagich pni drzew w miejscach, w których dotąd nie miałam nawet szansy ich zobaczyć. Czułam się zaskoczona i nieco zawstydzona - myślałam, że Ojcowski Park Narodowy znam już dość dobrze i właściwie podczas tej przejażdżki rowerowej nie miałam zamiaru się w niego zapuszczać... Mocno się pomyliłam. Jeszcze nie raz będę mogła tam pojechać i zachwycać się rzeczami, których wcześniej nie zauważałam. Świadectwo czasu i miejsca poczułam całą sobą, bardziej niż kiedykolwiek.


 Jadąc, wypatrywałam nie tylko Wąwozu Maszyckiego - którego pomysł eksploracji, choćby górą zbocza (obszar ochrony ścisłej), szybko sobie podarowałam. Znaczną część uwagi poświęcałam również wgapianiu się w podłoże w poszukiwaniu ciekawych roślin, które następnie fotografowałam, by w domu dowiedzieć się, czym takim właściwie są. Rośliny ze zdjęcia poniżej nie udało mi się zidentyfikować, a zafascynowała mnie okrutnie - zostawiwszy wcześniej rower przy asfaltowej alejce, poszłam nieco w górę lewego zbocza, żeby zrobić trzy powyższe zdjęcia skałkom, które bardzo mi się spodobały. Wracając, natrafiłam na coś "brudnoróżowego", wystającego spomiędzy zeszłorocznych liści; z uśmiechem skarciłam siebie za zbyt wybujałą wyobraźnię i podeszłam do czegoś, co w momencie dopasowałam w myślach do wyglądu wyblakłych, sztucznych kwiatków. Zdziwienie moje było ogromne, gdy ujrzałam, że toto żyje...Odgarnęłam nieco bukowe liście; ukwiecone, mięsiste łodyżki, zabarwione na blady, bury różofiolet, wystawały prosto ze zbutwiałej warstwy ściółki i ewidentnie było rośliną żywą, nie sztuczną. Nigdy czegoś takiego nie widziałam, a przecież część roślin wiosennych znam choćby z internetu. Obfotografowałam to to z każdej możliwej strony i pojechałam dalej (musiałam się pospieszyć do zostawionego roweru, bo jakiś menel na dole zaczął się dziwnie na niego czaić), wypatrując w ściółce drugiego takiego okazu. Znalazłam, ale dużo później i zupełnie gdzie indziej.

Wracając do moich poszukiwań wlotu Wąwozu Maszyckiego, dotarłam pod dom rekolekcyjny zakonu zmartwychwstańców, czyli  Zgromadzenia Zmartwychwstania Pana Naszego Jezusa Chrystusa - na wiki można sprawdzić, co to takiego, mi wystarczy przeciwdziałanie wpływom pogańskim, osobiste nawrócenia przez całe życie i hasło przewodnie - Prawda i Miłość, oraz fakt, że zachachmęcili naprawdę ładną skałkę o nazwie Łaskawiec, teren grodząc siatką i eleganckim, kamiennym murem. Prawdopodobnie za Łaskawcem właśnie (tak wnioskuję po analizie beznadziejnej mapy) zaczyna się Wąwóz Maszycki.


Mniej więcej na tym odcinku zadzwonił do mnie chłopak z propozycją, bym zajechała do Sułoszowy na rosół. Z jednej strony zdawało mi się to nierozsądne, byłam już w miejscu, w którym zgodnie z planem powinnam zawracać lub odbić na Maszyce, przecież nie bez powodu wyznaczyłam niezbyt długą i forsowną trasę, z drugiej strony gorący rosół mamy chłopaka był czymś, dla czego warto było się tłuc drugie tyle trasy i jeszcze trochę - a poza tym w ogóle jechało mi się tak przyjemnie, że wizja rychłego powrotu przez centra miejscowości i miasto nie nastrajała mnie pozytywnie. Chwilę później zdecydowałam się na propozycję przystać, by za jakieś 3 godziny jazdy dotrzeć wreszcie do wiejskiego, "letniego" domku rodziny chłopaka.

Po lewej stronie minęłam Wąwóz Stodoliska, po prawej imponujący wręcz Dom Pomocy Społecznej, po drodze różnego rodzaju skałki, którym wciąż z przyjemnością robiłam zdjęcia. Siły trochę we mnie ożyły po krótkim odpoczynku i zjedzeniu sucharków i pierniczka, popijanych wodą mineralną. Postanowiłam jeszcze raz tego dnia utrudnić (choć pozornie skrócić) sobie trasę, ustalając jej bieg przez Dolinę Sąspówki.


Źródełko Miłości, Jaskinia Ciemna, Brama Krakowska

Do niewątpliwej atrakcji, jaką jest na szlaku czerwonym Jaskinia Ciemna, wiedzie ścieżka po prawej stronie, wiodąca zboczem, a właściwie granią. Nigdy tam nie byłam, jakimś sposobem nawet udało mi się przeoczyć fakt istnienia takowej - cóż, nie pierwsze zaskoczenie tego dnia. Na pewno się tam kiedyś wybiorę, tym bardziej, że widoki serwowane z góry mogą być naprawdę tego warte. Tymczasem byłam na rowerze, z resztą sezon na zwiedzanie jaskiń jeszcze nie ruszył. Kawałek dalej dotarłam do Źródełka Miłości - i też o nim nie pamiętałam! Wiem tylko, że kiedyś z R. się za nim rozglądaliśmy, ale czy w końcu nad nim zasiedliśmy, tego nie umiem odtworzyć... Może wyparłam to z pamięci jako rzecz niewartą odnotowania - samo źródełko bowiem jest obudowane kamieniami i betonem, nie jest to miejsce szczególnie romantyczne - choć turystycznie atrakcyjne ze względu na sąsiedztwo Bramy Krakowskiej i rewelacyjny widok na skały po przeciwległej stronie doliny - z resztą właśnie te, w których znajduje się Jaskinia Ciemna.


Dolina Sąspowska

Tę dolinę miałam przemierzyć nie po raz pierwszy. Od chwili jej poznania darzę ją jakąś szczególną sympatią, choć tak naprawdę szczególnie za pierwszym razem ujęła mnie widokami za serce - były chyba ku temu najlepsze warunki pogodowe :) Teraz miałam do wyboru jechać dalej na Ojców i potem, na skrzyżowaniu dróg ze Skałą odbić na Sułoszowę przez Pieskową Skałę, mogłam też w centrum Ojcowa wyjechać pod Złotą Górę (jakaś masakra dla rowerzystów takich jak ja ;)) i z niej przez Wolę Kalinowską przedostać się wygodnym asfaltem, a potem przez pola, do punktu docelowego. Lub pojechać doliną. Tak też właśnie zrobiłam; chciałam ją zobaczyć w takim brzydziutkim, wczesnowiosennym wydaniu, a także przekonać się, jak się mają bobry, którym w zeszłym roku pozapadały się nory pod ścieżką.


Świeżych śladów bobrzej działalności nie zarejestrowałam. Dostrzegłam natomiast kilka kolejnych skał, na które wcześniej nie zwracałam uwagi, wreszcie udało mi się znaleźć drugi okaz dziwnej, różowej rośliny :) Wąwóz Jamki, z zakazem wstępu ze względu na ochronę ścisłą, tradycyjnie kusił, ale nie chcę pchać się być może w ostoję leśnej zwierzyny czy coś, szczególnie, że OPN jest zazwyczaj przeludniony i na pewno nie jestem jedyną osobą, która ma ochotę tam zajrzeć. W każdym razie minęłam ów wąwóz, a potem kolejny, którym dla odmiany można łazić, a nawet szybko wydostać się z parku. Z resztą przemieszczając się wiodącym przez Dolinę Sąspowską szlakiem żółtym też lada moment wyjeżdża się poza jego obszar, pozostało mi więc zdecydować się na którąś z opcji. Wąwóz "odnogę" w pamięci miałam jako ten mniej wygodny, pojechałam więc prosto na Sąspów.


Sąspów

W Sąspowie zdjęć nie robiłam wcale. Byłam tu kilkakrotnie, wiedziałam, że w centrum wsi czeka mnie krótki, acz niemożliwy podjazd pod kościół, znajdujący się na skalistym wzniesieniu. Niestety, nie zmalało ono od ostatniego razu a ja w dolinie poczułam wreszcie ogarniające zmęczenie. Tu, pod morderczą górą, wyzionęłam ducha przy samym pchaniu roweru pod górę. W połowie drogi rozwaliłam się na zielonej trawce, żeby uratować swoje morale pozostałymi dwoma sucharkami i pierniczkiem. Jakoś mi się nie spieszyło do czekającego na mnie gorącego rosołu... Później dotaszczyłam rower na szczyt. Stojącego pod kościołem niegdyś drewnianego domku, który w zeszłym roku się kopcił, już nie zastałam. W ogóle zrobiło się tak jakoś bardziej widno i przestronnie - ale może to dlatego, że starodrzew otaczający kościół jeszcze się nie zdążył go zacienić. Teraz planowałam pojechać jeszcze tylko chwilkę żółtym szlakiem, by później, nie sugerując się już jego skrętem (na mapie) w prawo, pojechać przez skrzyżowanie na wprost i w ten sposób skrócić sobie nieco i uprzyjemnić ostatni odcinek trasy, jadąc polami i chwilę wzdłuż ściany niewielkiego lasku. Nie udało mi się. Po raz kolejny. Starałam się zrobić wszystko jak trzeba, ale oznaczenia szlaku na mapie po prostu muszą się nie zgadzać z jego rzeczywistym przebiegiem w terenie. Już w zeszłym roku nabraliśmy się na to z chłopakiem, ale do teraz miałam wątpliwości, czy wówczas aby dobrze nas pokierowałam. Cóż, nie chce być inaczej... Nie mogę tylko dojść do tego, jak faktycznie powinien być na mapie zaznaczony szlak. Jeszcze raz się tamtędy wypuszczę i będę wiedziała już wszystko :) Błąd nie był jakiś straszliwy; po prostu, niechcący, gdy po chwilowym pokryciu się szlaku żółtego z niebieskim rowerowym, ten odbił na Pieskową Skałę, zrezygnowana pojechałam zgodnie z nim. Żeby pojechać "po mojemu" musiałabym na tym odcinku pojechać dalej prosto, w stronę Sąspowa, i dopiero kawałek dalej odbić na wątły asfalcik między pola, a wizja ta zdawała się wręcz okrutna - wiatr dął tu tak przeraźliwie, że miałam w pewnym momencie szczerą ochotę zsiąść z roweru, porzucić go gdzieś na polu, schować się za nim i przytulić do ziemi, by przeczekać tą wydzierającą każdą odrobinę ciepła i energii w zmęczonych mięśniach substancję. Zjeżdżanie później z tegoż wzniesienia też nie należało do rzeczy przyjemnych - a przecież zjeżdżanie w jeździe rowerem jest najfajniejsze... Udało mi się jednak wyjechać z tamtego miejsca i dotrzeć pod Pieskową Skałę.



Pieskowa Skała i Sułoszowa

Tu dosłownie w ruchu zrobiłam średnio piękne zdjęcie Maczugi Herkulesa i zamku. Nie chciało mi się nawet na moment zsiąść z roweru - zmęczenie było zbyt duże, przede mną było jeszcze kilka kilometrów jazdy, na końcowym odcinku pod górę - a poza tym siodełko miałam już tak boleśnie odbite na czterech literach, że po prostu do niego przywarłam i ani na moment nie jechałam na stojąco, bo podnoszenie się okupione było masakrycznym bólem. Byle do przodu... Opuściłam więc Pieskową, nawet przy takiej nieciekawej pogodzie zaleziałą turystami wszelkiej maści, minęłam te wszystkie domki i skałki, tak dobrze mi znane, z niecierpliwością wyczekiwałam "kamieni milowych" na trasie - kolejno sklepu, urzędu gminy, charakterystycznego zakrętu, wieży kościoła w oddali, drogi na cmentarz. Najlepszym dowodem na to, jak bardzo zmęczona i obolała byłam jest to, że gdy wreszcie dojechałam pod ostatni podjazd, na szczycie którego czekał na mnie dom, nie byłam w stanie długo zsiąść z roweru i po prostu powolutku parłam na przód, dosłownie na ostatnie 20 m zsiadając, by się nie przewrócić. Zajechałam do domu przed siedemnastą; mniej więcej tego się właśnie spodziewałam na początku, kiedy to pojawił się w ogóle pomysł dojechania do Sułoszowy. To jedno mnie zatem pocieszyło, że w miarę dobrze oceniłam swoje wątłe możliwości... No i byłyby większe, gdyby nie parszywa pogoda. Wiem to, bo następnego dnia energia mnie rozpierała i byłam gotowowa wracać na rowerze, gdyby nie obolałe dupsko. Ale tak to już zawsze jest przy pierwszej jeździe w sezonie - będzie lepiej :)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz