wtorek, 1 kwietnia 2014

Wiosenny rekonesans

Muszę to napisać: przez karkówkę do serca. Tej myśli nie będę jednak rozwijać, chciałabym jedynie jej nie zapomnieć, bo mnie to stwierdzenie ubawiło. Tymczasem zamiarem moim jest raczej zanotowanie, również ku pamięci, mojej krótkiej łazęgi po okolicznych łączkach i zagajniku w pobliżu miejsca zamieszkania Mojego. Miałam bowiem ku temu okazję w weekend - choć, wstyd się przyznać, mogłabym w ogóle cały weekend pożytecznie i/lub w miłych okolicznościach przyrody wykorzystać, ale mi było wygodniej snuć się po domu lub szwendać po obejściu, pić chłodny sok z brzozy z przejrzystej szklaneczki, podglądać żaby nad stawem i katować umysł i wzrok telewizją - wszystko to oczywiście po tym, jak wstałam po jedenastej, bo wcześniej musiałam "dośnić" jakiś happyend do zagłady ludzkości dokonanej przez kosmitów. Gdy któreś zakończenie z kolei zaczęło zmierzać w niewłaściwym kierunku, sfrustrowana wstałam. Dobrze, że przynajmniej poszłam na krótki spacer... Choć te tony pyszności pochłonięte na urodzinach wujka Lubego, potem na urodzinach mojej cioci, a potem, dnia trzeciego pozostałości z pyszności z urodzin wujka - nieee no, przemilczę.

Czasu (w swej świadomości) na spacerowanie miałam niezbyt wiele, bo mama chłopaka pojechała do miasta z zamiarem rychłego powrotu, a nie było do końca pewne, czy zaraz potem nie będziemy jechały znowuż razem, by dopełniać pewnych formalności odnośnie telefonów. To absolutnie nieistotne z resztą, tym bardziej, że okazało się, że nic z tego nie wyszło i spokojnie mogłam dłużej powłóczyć się po krzakach, gdy to Mój robił w tym czasie drzwi. Wyszłam z aparatem, który od jakiegoś czasu z resztą częściej gości i służy rodzinie chłopaka jak mi... Nie mogąc znaleźć drugiej baterii, musiałam zadowolić się jedną kreską tej wsadzonej w sprzęt. Nie robiłam zatem zbyt wielu zdjęć, no a poza tym, jakby nie patrzeć, nie spacerowałam jednak na tyle długo, by np dotrzeć do lasku i tych zdjęć całą mnogość nacykać. Ograniczyłam się więc w swojej wędrówce do przejścia przez łąki, skarpę porośniętą chaszczami i dalej, przez trawska obrastające kolejną skarpę tuż nad potoczkiem. Przeszłam przezeń (przeskoczyłam - z sukcesem), przez kolejne chaszcze i krzaczory, kolejną - już podmokłą łąkę, pod zadrzewienie otaczające bajorko, później nieco na prawo, pod ścianę drzew towarzyszących płynącemu ze wzniesienia potokowi i tu już ciągle wzdłuż niego - czasem sarnimi i ludzkimi ścieżkami naznaczonymi pośród zeschniętych zeszłorocznych traw i młodych roślin przebijających się spod ich warstwy, czasem przez zarośla towarzyszące rozlanemu gdzieniegdzie strumykowi, tworzącemu małe rozlewiska czy mokradełka.








 Zadrzewienie będące dość wąskim, ale wystarczająco dzikim pasem zieleni jest przedłużeniem lasu znajdującego się powyżej, a ze względu na ów niesforny potoczek (to za dużo powiedziane), tworzy też - mimo bliskiego sąsiedztwa siedzib ludzkich - bardzo przyjemną, zieloną ostoję, pełną świergotu ptaków, grzybów (choć sama nigdy tu nie byłam, w ogóle, od tej strony do lasu nigdy nie zaszłam! ograniczałam się do "lasku" brzózkowego pełnego krakowiaków) i w ogóle istot wszelakich. W pewnym momencie na przykład jakieś 80 metrów ode mnie pomknęła sarna - i tak dziw, że ją podeszłam, bo niezbutwiałe po tegorocznej, suchej zimie liście przy każdym kroku szeleszczą głośno pod stopami.






Temu kawałkowi świata przyglądałam się nie tylko w nastawieniu raczenia oczu miłymi widokami, chciałam też mniej więcej ocenić, czy mam w tym roku szansę na zrealizowanie choć części planów "dzikiego" pichcenia. Z żalem stwierdziłam, że z syropem z podbiałów w tym roku nie poszaleję, za to z satysfakcją dostrzegałam mnogość wschodzących skupisk pokrzyw, szczawiu i mniszka lekarskiego - ten ostatni na trawnikach przy okolicznych blokach u mnie w mieście kwitnie już w najlepsze, bałam się, że i ze zbiorem jego nie zdążę, ale nic jeszcze nie straciłam :) W ogóle wiosna w mieście, u mnie na podwórzu na przykład, jest na zupełnie innym etapie niźli ta "podmiejska"; na podwórzu w skalniaku zakwitła mi kolejna roślinka (jakaś taka fioletowa), niezapominajki, miodunka, jeden orlik też się przymierza do kwitnienia. Z drugiej strony konwalie, kokoryczka czy paprocie są chyba we właściwej fazie rozwoju, dopiero zaczynają cieszyć oko, nieśmiało wybijając się spod zbitej, buropłowej ziemi. Ale to u mnie, w wynaturzonym, jakby nie patrzeć, małym i nędznym kawałeczku świata... A świat się swoimi prawami rządzi i natura jednak wie, na co i kiedy może sobie pozwolić. Martwiłam się, że znikoma zima, a w jej następstwie przyspieszone "wiosenne" zachowania niektórych roślin i zwierząt nie wyjdą im na dobre. Teraz widzę jednak, że wszystko dzieje się w odpowiednim czasie i tylko w takim stopniu, w jakim naturze to nie zaszkodzi. Te stworzenia co mogą, rozpoczynają już (lub kończą ;)) gody; parzą się żaby (w tym roku zdecydowanie za mało samiczek żaby zielonej w stawie chłopaka, panowie pozostałych gatunków nie mogą narzekać), ryby wygrzewają się w słonku, kurczaki pod czujnym okiem kwoki walczą o znalezionego robaka, lisy ryzykują życiem, podchodząc pod gospodarkę strzeżoną przez owczarka niemieckiego. Krowa w stajni wydziera się, jak to mówi babcia chłopaka - "czuje zielone". Króliczyce spowiły w przygotowanych przez siebie gniazdach młode. Na łąkach słychać bażanty lub kuropatwy, nigdy nie wiem. Myszołowy kołują parami nad okolicą. W drzewach zaczęły krążyć soki - niektóre już zdobi szata młodziutkich listków, inne złocą się baziami. Słońce grzeje właściwie nieprzerwanie od zimy, tylko coraz cieplej, a jednak wiosna rozwija się w swoim tempie - tak właśnie jak powinna.












Brak komentarzy:

Prześlij komentarz