poniedziałek, 12 maja 2014

Mazowiecki Park Krajobrazowy - dzień I

Wizja połączenia koniecznego-i-pożytecznego z pożytecznym-acz-przyjemnym, wykreowała się w moim umyśle już jakiś czas temu. Właściwie to jeszcze w styczniu, kiedy to termin następnej kontrolnej wizyty lekarskiej wytyczono mi na maj; od razu pomyślałam sobie, że tym razem będę chciała wyjazd do stolicy połączyć z jakimś leśnym wypadem - żal nie skorzystać, kiedy można liczyć na wsparcie finansowe przejazdu w te i wewte ze strony mamy, bo to przecież powód ważny, zdrowotny... Chwilę później postanowiłam: Mazowiecki Park Krajobrazowy! Nie był to przypadkowy wybór; pewnie nawet nie wiedziałabym o istnieniu tegoż, gdyby nie to, że kolega Dawid z bloga ludzkietropy.pl, którego regularnie od jakiegoś czasu odwiedzam, często bywa w tamtym rejonie i ze swoich wypraw zdaje później piękne i ciekawe relacje, którymi to zainspirowana, nabrałam wręcz dzikiej ochoty na poznanie tego niezwykle interesującego miejsca :)

Minął luty, marzec, kwiecień... W kwietniu był zlot forum reconnet.pl , który chwilowo pochłonął moją uwagę bez reszty, zatem snucie wizji na temat wypadu do Mazowieckiego Parku Krajobrazowego zostawiłam sobie na później. W odpowiednim momencie uprzedziłam rodzinę i chłopaka, ba - nalegałam, żeby się ze mną wybrał, ale ostatecznie względy ekonomiczno-logistyczne przesądziły o tym, że wyprawę miałam odbyć samotnie... I nie martwiło mnie to szczególnie, nawet napawało pewną dozą dodatkowej ekscytacji - w końcu sama w terenie byłam zaledwie trzy razy i to niemal zaraz na początku mojego włóczenia się w ogóle, później zdarzały się już wypady w nieco większym gronie lub leśne imprezy - a ponieważ trochę za bardzo obca stała mi się ostatnio wizja samotnej nocy w lesie, jakaś taka nierealna i dziwna, wtórnie zdziczała i nieoswojona, to trzeba było możliwie szybko się przełamać i wybyć w nieznane ;]

Zasadnicze przygotowania i plany, dość nawet nieszczegółowo zakreślone, poczyniłam dzień przed wyjazdem. Wieczorem zakupiłam bilety do Warszawy na godzinę 5:32 następnego rana, w ostatniej chwili też, tuż przed zamknięciem Empiku, porwałam z półki mapę, przedstawiającą południowo-wschodnie okolice Warszawy, czyli obejmującą swym zasięgiem interesujący mnie obszar. Na kompletne spakowanie się nie miałam już za bardzo sił, kilka rzeczy zostawiłam sobie na rano - w tym zorganizowanie moskitiery ze starej firanki, odciągów do poncha z linek i gumek, rozpałki z dentystycznego wosku kleistego, który wiem, że gdzieś mam, ale nie wiem, gdzie... Kiedy rano (w nocy) zadzwonił budzik, dałam sobie jeszcze 10 minut snu - i tych dziesięciu minut brakło mi właśnie, by dopiąć wszystko na ostatni guzik (rozpałki na przykład nie wzięłam wcale). Toteż lekko mnie zdenerwował fakt, że gdy już dotarłam na dworzec, ba, gdy już siedziałam w pociągu, jego odjazd opóźniono o pół godziny, bo brakło jakiegoś podpisu na jakimś protokole i konduktor wraz z motorniczym latali po dworcu w te i wewte, żeby wszystko załatwić. No ale w końcu ruszyliśmy, a po samotnej podróży (w przedziale dopiero w późniejszym czasie dosiadły się jakieś dwie niewiasty), dojechaniu do Warszawy tylko parę minut po planowanym czasie, poczynieniu zakupów w postaci dwóch jabłek i batona, niemal bezproblemowym dotarciu do lekarza, szybkim i miłym przebiegu wizyty i, wreszcie, po powrocie do centrum, udałam się na stację Warszawa - Śródmieście, skąd pociągiem Szybkiej Kolei Mazowieckiej, za cenę biletu miejskiego, dotarłam do Otwocka B)


Otwock i Czerwona Droga

W rzeczonym miasteczku nie gościłam długo. Zatrzymałam się tylko na stacji, żeby moje leśne jedzonko na planowane 3-4 dni, w postaci kupionych wcześniej jabłek i połówki batona (druga posłużyła za śniadanie), 0,5 mineralnej, kilku herbatek cukru, uzupełnić o coś bardziej sensownego. Zakupiłam mały chlebek i smalczyk ze skwarkami. Później popełniłam kilka "dokumentacyjnych" zdjęć - zabytkowemu budynkowi otwockiego dworca, oraz równie zabytkowym i urokliwym: wystającej pośród drzew wieży dróżniczej i budynkowi magistratu miasta. No i mijanej na szlaku, wiodącym już od stacji kolejowej, pięknej, drewnianej Willi Górewcza. Mam słabość do starych budynków, a tych drewnianych w szczególności. Poprzez siatkowe ogrodzenie błądziłam oczami po siedmioskrzydłowej, rozległej posiadłości, wlepiałam z zachwytem wzrok w ażurowe drewniane zdobienia, przeszklone tarasy... Budynek zachwyca i zapada w pamięć; po powrocie dowiedziałam się, jaka jest jego historia, że jest wybudowany w charakterystycznym dla regionu stylu, oraz, co smutne, że teraz stoi i niszczeje... Mam nadzieję, że ktoś bogaty ale nie bezwzględny odkryje zakurzony potencjał tego miejsca i tchnie w nie nowego ducha. Ja bym tak zrobiła B)


Pierwszym punktem na wytyczonej przeze mnie z grubsza trasie, który koniecznie chciałam zrealizować, było dotarcie do Jeziora Torfy. Gdy, przemieszczając się czarnym szlakiem, wydostałam się już z miejskich zabudowań i weszłam w las, zachmurzone niebo nie wróżyło niczego dobrego. Zasadniczo byłam psychicznie przygotowana na przelotne opady deszczu, z przygotowań rzeczowych ograniczyłam się do wzięcia poncha (pod którym i tak podczas większości wypadów sypiam) i założenia skórzanych butów górskich, mojego ostatniego, zimowego nabytku. Nie pomyliłam się, że sprawdzą się one lepiej podczas deszczu niż adidasy - choć i tak nie pokusiłam się o ich ponowną impregnację i nie okazały się wodoszczelne... Stało się bowiem tak, że gdy tylko zaliczyłam ostry zakręt na Czerwoną Drogę, nad okolicę nadciągnęły zewsząd burzowe chmury, zerwał się silny wiatr, a po chwili zaczęło trzaskać piorunami i lunęło jak z cebra. W kilka chwil zarzuciłam na siebie i bagaż na plecach poncho, ale z ruszeniem w trasę chwilę się ociągałam; bo może zaraz przejdzie, bo niby podczas burzy się kuca ze złączonymi nogami a nie chodzi... Ale ulewa przejść tak szybko jednak nie planowała, ze mnie spływały już kaskady wody, a że podczas burzy w ogóle się w lesie nie przebywa a ja właśnie w lesie byłam, to i postanowiłam ruszyć naprzód. Szybko spływająca ze mnie woda skutecznie przemoczyła mi nogawki spodni - tak poniżej kolan, jak i powyżej, bo zaciekała mi bokami przez silny wiatr i to, że generalnie jedno poncho na mnie i plecak okazało się być niewystarczające (a pokrowca na plecak oczywiście nie wzięłam :)). Jak nogawki spodni, to i portfel, i mapa trochę ucierpiały, ale generalnie połowę głowy i większy kawałek ciała uchowałam suchy - nie licząc faktu, że bokami woda dostawała się na wewnętrzną stronę, a i cokolwiek ciepło mi w tym wszystkim było ;) Zeszłam z Czerwonej Drogi a padać nie przestawało, choć pioruny już tak nie waliły naokoło. Pozostało mi kluczyć obrzeżami dość szerokiej, teraz kompletnie zalanej leśnej drogi i przeć naprzód, nie licząc na nic.

Jezioro Torfy

Całkiem znienacka przestało padać, jeszcze tylko coś tam kropiło - i równie niespodziewanie otworzył się w tym samym mniej więcej czasie widok na dojście do jeziora. Nie spodziewałam się fajerwerków... I szczęka mi opadła. Nic tam, że nad taflą jeziora wisiały jeszcze chmury burzowe, że dotarłam nad brzeg dość późno, przemoczona, trochę już też głodna... Na poręczy od kładki wiodącej przez płytki, przybrzeżny kawałeczek torfowiska do platformy widokowej, rozwiesiłam byle jak poncho i pospieszyłam zachwycać się zastanymi rarytasami krajobrazowymi :)


W międzyczasie oczywiście całkowicie przestało padać, mało tego, chmury burzowe przesunęły się gdzieś na wschód, ustępując miejsca lżejszym, i przebijającemu zeń coraz śmielej słońcu. Nie mogąc się napatrzeć, zdecydowałam się rozłożyć w słonku poncho, buty i portfel do przeschnięcia, a samej rozciągnąć się na podeście i pogapić dłuższą chwilę w czarną taflę jeziora, kołujące nad nią ptactwo, dostojnego łabędzia w oddali i płochliwe kaczki, wreszcie otaczającą mnie ze wszystkich stron bujną roślinność nadbrzeżną. Zjadłam też pierwszy (nie licząc połowy batona w Warszawie) posiłek - kromkę ze smalcem i jabłko, pokręciłam trochę w te i wewte, poczytałam na tablicach informacyjnych o miejscu, w którym się znajdowałam. Jezioro powstało mianowicie w miejscu dawnej kopalni torfu, w wyniku podsiąkania wód gruntowych i dodatkowego zasilania wodami przez licznie tu występujące na torfowiskach źródełka. Jest płytkie (ale czarniutkie :)), żyje w nim kilka gatunków ryb, jednak jedzonka w jeziorze generalnie za wiele nie jest to i nie osiągają one gigantycznych rozmiarów. Wreszcie, jeśli dobrze pamiętam, jest to miejsce występowania naturalnie żółwia błotnego, łosie też gdzieś się tam czają w niedostępnej części rozlewiska i zarośli. A biorąc do kupy wszystkie  walory przyrodnicze, słusznie utworzono tu rezerwat przyrody "Na Torfach" :)


Gdzieś tak po godzinie 15, o ile się nie mylę, postanowiłam zebrać się w dalszą drogę. Spakowałam się, założyłam wilgotne buty i ruszyłam szlakiem wiodącym chwilę wzdłuż nieregularnej linii brzegowej - a właściwie wzdłuż szlaku, ale szlajając się ścieżkami ludzio-zwierzęcymi, lawirującymi między przybrzeżnymi mokradełkami, a kiedy te się znienacka kończyły, to "z kępki na kępkę". Dzięki temu pooglądałam jeszcze chwilę jezioro z innej perspektywy, a poza tym same mokradełka tak mnie ujęły za serce, że to im po cichu zadedykowałam moje dalsze wędrówki po Parku ;)


Szlak Borów Nadwiślańskich; Czarne Jeziorka i nocleg

Kawałek dalej mój dotychczasowy szlak skrzyżował się z niebieskim, lecącym nieco inną trasą z Otwocka. Nim dotarłam do niewielkich wód, na mapie zaznaczonych jako Czarne Jeziorka. Nazwa okazała się słuszna, bo woda zdawała się w nich być jeszcze czarniejsza niż w Jeziorze Torfy; stąd również z resztą torf wydobywano, barwa tafli jeziorek zatem nie stanowi zagadki. Miejsce okazało się również bardzo urokliwe, na tafli za zaroślami tłukły się dwa kaczory - do czasu, kiedy ich przypadkiem nie spłoszyłam, docierając przez rozmokły teren nad sam brzeg wód. Tu, towarzysząca mi od minuty mżawka, przerodziła się w kolejną ulewę, a ja tym samym straciłam wiarę w suchy i ciepły nocleg...


Kiedy zatem kawałek lasu dalej znów się rozpogodziło, postanowiłam wykorzystać ostatnie promienie słońca i przesuszyłam lekko poncho na ogrodzeniu mijanego młodnika, po czym zaczęłam rozglądać się za miejscem na nocleg. Znajdowałam się mniej więcej w tym miejscu, w którym się znajdować spodziewałam planując trasę, szlak w tym miejscu wiódł jednak dość pokaźnym leśnym duktem, a las był bardzo przejrzysty. Postanowiłam mimo to nie iść dalej tylko skorzystać z takich a nie innych warunków, w gruncie rzeczy promienie słońca pozytywnie mnie nastrajały, jakoś nie przeszkadzała mi wizja rozbicia się niemal na widoku - przelazłam tylko kawałek od drogi wgłąb lasu i rozłożyłam graty kawałek za niewielkim wzniesieniem, mającym mnie osłaniać przed niepożądanymi oczami. Wybrałam drzewa rosnące w dogodnej konfiguracji i wzięłam się za konstruowanie schronienia. Miało mi za nie posłużyć poncho, stara, śmierdząca piwniczną stęchlizną firanka (jako moskitiera) i siateczkowy hamak, którego jeszcze tak naprawdę nie testowałam, oraz, w razie niemożliwości przespania na nim całej nocy, zwijana karimata. Tą ostatnią próbowałam na początku rozścielić w rozwieszonym pomiędzy pniami hamaku, ale zdecydowanie nie było to udane rozwiązanie, poszła więc w odstawkę - miałam tylko nadzieję, że ner mi nie przewieje. Po rozwieszeniu hamaka rozpięłam nad nim poncho, formując dwuspadzisty daszek, a na koniec wzięłam się za rozwieszanie mojej moskitiery. Poszło mi to nadspodziewanie sprawnie i szybko, i choć efekt nie rzucał na kolana w aspekcie estetyki, to był nawet funkcjonalny - no może podczas gigantycznej ulewy fragmentarycznie wystająca spod poncha i częściowo spoczywająca na ściółce firanka nasiąknęła by wodą, zawilgacając mi bardziej krańce hamaka, ale te i tak by były mokre, bo poszłoby po linkach... Najważniejsze, że komary miały się obejść smakiem ;)


Przed godziną 19 schronienie miałam już gotowe. Nie napaliłam się za bardzo na palenie ogniska, bo choć miałam ochotę na gorącą herbatkę a i rzeczy przydałoby się choć trochę podsuszyć, to jednak nie łudziłam się, że znajdę choć kawałeczek drewna nie oblanego do reszty wodą z dwóch potężnych ulew. Od niechcenia przywlokłam jednak kilka znalezionych gałęzi (a o te w takim typie lasu naprawdę trudno :D), z rosnącej w pobliżu brzozy zebrałam trochę kory, nałamałam drobnych brzozowych (przemoczonych) gałązek i wzięłam się za rozpalanie ognia. Kora brzozy w końcu się zajęła od zapalniczki, ale przeskoczenie do następnego etapu - uzyskania choć chwilowo trwałego płomienia - zajęło mi sporo czasu i wymagało ciągłego rozdmuchiwania. Finalnie, ze łzami w oczach uzyskałam niewielkie ognisko, mające może ze 20cm średnicy, płonące ogniem żadnym, za to buchające kłębami pary i białego dymu, mglącego okolicę. Kiedy za górką zobaczyłam przemykające kaski rowerzystów, pomyślałam sobie, że bardzo głupie to palenie ognia - ale zmieniłam zdanie, kiedy zagotowałam sobie trochę wody, zaparzyłam i wreszcie wypiłam herbatkę do wieczornej kolacji - kromki z lekko roztopionym smalcem. Kiedy zaczął zapadać zmierzch, ja wciąż siedziałam przy moim maleńkim ognisku, próbując najpierw dosuszyć patyki na opał, a wtórnie, bardziej nad żarem jak żywym płomieniem, nogawki spodni, mokre tym razem już na niemal całej długości. Nawet trochę mi się to udało, ale też nie zależało mi na tym aż tak, bo miałam w zapasie do spania wzięte legginsy. Tak więc gdy już było mocno szarawo, zmęczenie wzięło górę i koło 22 poszłam spać. Nie czekał mnie sen spokojny, bowiem momentami ogarniał mnie nocny chłodek, w pewnym momencie też ze snu wyrwał mnie donośny szczek kozła - dziad miał takie wzburzenie w głosie, że aż słychać było nieprzyjemne wibrowanie jego strun głosowych. Znajdował się zdecydowanie za blisko, kiedy szczeknął, myślałam, że serce mi wyskoczy, później uznałam, że się odezwę - ale dźwięk, jaki z siebie wydobyłam był tak dziwny (coś a'la Simba ćwiczący ryczek na żuczku w kanionie :D), że aż się speszyłam i obiecałam sobie więcej się nie odzywać ;] Kozioł jeszcze chwilę krążył i mnie bezczelnie obszczekiwał, ale jakby coraz mniej śmiało i z coraz dalsza, w końcu zamilkł - albo ponownie zasnęłam ;] Drugie przebudzenie stanem przedzawałowym zagwarantowało mi chrapnięcie, jakby koń, tyle że nie koń - ale to raz, coś tam zawołałam i odgłos więcej się nie powtórzył. Trzecie stresowe przebudzenie to już wina gałązki, która spadła mi na zadaszenie. Więcej przygód tej nocy nie miałam, a ciąg dalszy relacji napiszę zapewne na dniach ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz