Szlak Czartów Mazowieckich; Krzyż Leśników
Wiódł on najpierw przyjemnym, leśnym duktem, później jednak dobił do szerokiej, leśnej drogi pożarowej, świeżo odremontowanej, oczyszczonej, poszerzonej, ubitej i zabezpieczonej przed rozmywaniem dzięki wykonaniu po obu stronach eleganckich rowów, teraz całkiem suchych. Byłam mocno zawiedziona tym odcinkiem trasy, liczyłam na moc walorów krajobrazowych, a tu czekała mnie wędrówka wygodną, widną drogą, aż do Krzyża Leśników. Po drodze zarządziłam sobie mały postój na śniadanie, na które, już z małym obrzydzeniem, zjadłam pół batona i kromkę ze smalcem, popijając wodą. Podczas wypadu jadłam chyba bardziej z przyzwyczajenia, niż z rzeczywistej potrzeby, bo wysiłek fizyczny doskonale pobudza mój metabolizm do wzięcia się za przetwarzanie zapasów gromadzonych na co dzień ;) W górach odczuwałam głód, organizm był bardziej wycieńczony, na terenie płaskim odkryłam jednak, że pracują zupełnie inne - te bardziej wskazane! :) - partie mięśni, podczas gdy całościowe wycieńczenie dopada mnie znacznie później. Kto wie, następnym razem podczas takiej wyprawy odpuszczę sobie całkowicie taki typowy prowiant na rzecz jabłek czy czegoś takiego (co ciekawe, jabłek zasadniczo bardzo nie lubię, a podczas wędrówki to właśnie na jabłka miałam największą ochotę :)). Tymczasem jednak nie byłam jeszcze pewna, czy będę wracać tego dnia czy zostanę na trzeci nocleg w lesie i dopiero w niedzielę wrócę, także zostawiłam sobie na zaś owo jedno małe jabłuszko, które mi pozostało, odmierzając też odpowiedni - na jakieś 3,4 kromki - kawałek chleba. Co do smalczyku to nie byłam pewna, czy będzie się jeszcze później nadawał do jedzenia (ani czy w ogóle będę mogła jeszcze na niego patrzeć ;)).
Po posiłku i chwilowej posiadówie na utwardzonym kamieniami odpływie przy drodze, poszłam dalej, rozglądając się na boki i zastanawiając, czy nie wejść chociaż kawałek głębiej w las - ale nie, bo czarci szlak był naprawdę na całej długości słabo i wrednie poznaczony, niechbym przegapiła zza drzew ów Krzyż Leśników, przy którym miałam odbić na północ, to bym się zaraz znalazła nie tam, gdzie się chciałam znaleźć. Szło mi się dość nudnawo. Krzyż Leśników, do którego w końcu dotarłam, nie wzbudził już we mnie takiej dozy ciekawości jaka czasem się pojawia przy zobaczeniu nowego-nieznanego, bo też znany mi on był z relacji kolegi Dawida. Bardziej potraktowałam go zatem jako doskonały punkt orientacyjny, gdy już do niego doszłam, tu mój szlak schodził wreszcie z leśnej autostrady i skręcał w niewąską, ale bardziej zaciszną drogę, nad którą przynajmniej korony drzew prawie się zamykały.
Na tym mogłabym zakończyć wspominanie o krzyżu, ale nie - bowiem jest na szczęście coś takiego jak internet i właśnie przypadkowo trafiłam na ciekawe informacje owego krzyża dotyczące, stawiające go, że tak powiem, w zupełnie innym świetle ;) Otóż okazuje się, że kilkumetrowej wysokości krzyż został wykonany ręcznie przez osieckich stolarzy, a zasadniczo w okolicy stanąć miało takich siedem; krzyże w tej okolicy stawiano w miejscach, gdzie, najogólniej rzecz ujmując, wedle miejscowych czaiło się zło (straszyło konie i tak dalej), a sam akt ich stawiania poprzedzała procesja, mieszkańcy donosili na miejsce docelowe taki krzyż na własnych barkach, później zaś święcił go ksiądz. Krzyż trochę już lat sobie liczy, bo postawiono go najprawdopodobniej koło 1947 roku, dopiero później, nie wiadomo dokładnie kiedy, zaczęto go nazywać Krzyżem Leśników. Pod krzyżem, jak widać na zdjęciu, spoczywa kamień bez napisu - i wygląda na to (tak podpowiada internet), że tego napisu nigdy tam nie było i miało nie być. Wmurowana jest też pod nim łuska od moździerza z włożonym weń aktem erekcyjnym; drugi egzemplarz trafił do parafii. Obok rzeczonego krzyża stoi drugi, mniejszy, metalowy - na jego temat jednak informacji nie znalazłam, może po prostu stoi w tym miejscu dłużej i zamiast się go pozbywać, mieszkańcy Krzyż Leśników postawili obok... To już są jednak tylko moje domysły.
Okazuje się zatem, że legenda o czarcie i budowaniu świątyni nie zrodziła się ot tak, bo komuś się nudziło. Ktoś się kiedyś w lesie musiał wystraszyć, komuś spłoszyły się konie i poniosły aż do Zabieżek, ktoś coś posłyszał... I tak w świadomości miejscowych pojawiło się myślenie, że w okolicy straszy, a stąd już niedaleka droga do złych mocy i innych diabłów, którymi to można wytłumaczyć potem nawet to, że ni stąd ni zowąd gdzieś na płaskim, niegórzystym terenie leży sobie głaz narzutowy. Ale to taka dygresja ;)
Szerokie Bagno
"Szerokie Bagno" to rezerwat przyrody, ochrony częściowej, obejmujący torfowisko, fragment boru bagiennego i świeżego, leżący w następnej kolejności na mojej czarciej trasie. Gdy dotarłam do jego krańca, widok za tabliczką wbitą narożnie przy ścieżce nie wróżył jeszcze niczego rewelacyjnego; ot, kawałek lasu. Jednak już parę kroków dalej zobaczyłam pierwsze podmokłe tereny i czym prędzej zeszłam z wygodnej drogi, z zachwytem patrząc i robiąc zdjęcia szmaragdowozielonym mchom nasyconym wodą, srebrzystym mieczom wystającym z wody i kwitnącym trawom, zwieńczonym białymi puszystymi kulkami. Aura miejsca była dla mnie tak magiczna, że nie mogłam stamtąd wyleźć - z dziką przyjemnością dałam się w pełni wciągnąć bagnu, żałując tylko, że nie można głębiej :)
Wydaje mi się, że i tak mogę się tylko cieszyć, że udało mi się "wdepnąć" w bagno w takim a nie innym zakresie; w wielu miejscach widać było, że często stoi woda, co sugerowały obniżenia terenu pomiędzy pniami drzew, teraz wyścielone brązową ściółką i pożółkłymi, wyschniętymi resztkami mchów, oraz wysokimi kępami bagiennych traw. Nie trafiłam na zbyt mokrą porę, mogłam zatem niemal swobodnie okrążać pomniejsze bagienka i zawilgocenia, czasem włażąc niemal w ich centrum "z kępy na kępę", nieco dalej zaś bez problemu też dostałam się pod większe mokradło, zarośnięte młodą brzeziną i kwitnącymi trawami; nie chciałam moczyć butów ani się zbytnio pchać wgłąb tego odmiennego, magicznego światka; gdybym jednak była łosiem, na pewno właśnie tam bym się chowała przed wzrokiem ciekawskich :)
Łażąc tak postanowiłam sobie w duchu, że kiedyś, wzorem wspomnianego wcześniej kolegi, zaplanuję sobie wypad w te rejony tak, by nie być naglonym czasem, nie trzymać się szlaków, tylko właśnie pozwolić sobie na swobodne łażenie ograniczane jedynie przez samą naturę. Teraz jednak moja wyprawa miała zgoła inny charakter, chciałam zobaczyć jak najwięcej punktów szczególnie charakterystycznych, pokonać kawałek trasy, a przy tym wszystkim nie wracać potem pociągiem ubłoconą błotem po szyję ;) Łyżeczką, nie chochelką, powiedziała mi kiedyś pewna istota. No właśnie... Nie można, nie należy chcieć mieć wszystkiego od razu, trzeba umieć sobie dostarczać przyjemności po trosze, na miarę swoich możliwości przede wszystkim :) A ja w parku byłam przecież pierwszy raz, nie mogłam nawet dokładnie wiedzieć, jak tam wyglądają lasy i szlaki, musiałam więc zachować zdrowy rozsądek w swojej wędrówce.
Na bagnie było mi bardzo dobrze, mogłabym się tam tak snuć i pałętać długo jeszcze, ale wciąż nie miałam do końca ustalone, czy wracać tego dnia czy zostać dzień dłużej. Moje dylematy dotyczyły z jednej strony ograniczonych możliwości dotarcia na czas do Warszawy - bo pociągu stamtąd do Krakowa (z biletem w odpowiedniej cenie) mogłam się spodziewać koło godziny osiemnastej, wcześniej przecież jeszcze trzeba było do samej stolicy dotrzeć - no i skąd? Z Zabieżek, do których teraz wiódł mnie mój szlak? Z dwóch stacji dalej, Kołbieli, gdzie teoretycznie powinnam zdążyć dojść w odpowiedniej porze - tylko czy mi stamtąd coś pojedzie? Czy może dobijać, jak planowałam wstępnie, do Celestynowa? Taak, tylko czy wyrobię, czy może nie ma sensu gnać przed siebie, tylko gdzieś przed miasteczkiem zatrzymać się na jeszcze jeden nocleg w lesie? Ale jaki tam będzie las, no i czy nie za blisko osad ludzkich?... Rozważając różne warianty doszłam tymczasem do Zabieżek - które mogłam spokojnie ominąć, bo stamtąd miałam wybyć na szlak niebieski, ale równie dobrze mogłam skrócić sobie drogę i dotrzeć nań wcześniej. Nie wiedząc jednak, czy czasem nie zostanę w lesie na dłużej, postanowiłam uzupełnić we wsi zapas wody pitnej. Wyszłam z lasu rozjeżdżoną przez traktory, piaszczystą drogą, minęłam cmentarz, wyminęłam też kilka ciągników i robotników, by chwilę później przerazić się widokiem przepaskudnego kościółka, który przede mną wyrósł. Spodziewałabym się takiego na Nowej Hucie, ale na wsi, na mazowszu??
Rozsiadłam się na chwilę obok wiaty przystankowej, by, przy odgłosie kosiarki i zygających do siebie mieszkańców porządkujących kościół i jego najbliższe otoczenie, na spokojnie przestudiować mapę i zastanowić się, co dalej. Oficjalnie decyzji nie podjęłam, ale w duchu chyba już ugruntowało się we mnie przekonanie, że wrócę do domu tego dnia, bo finalnie o wodzie całkowicie zapomniałam. Weszłam na szlak niebieski.
Czarci Dół
Już na jego początkowym odcinku zaczęło kropić, później padać. Nie trwało to jednak długo, bo gdy dotarłam do położonego niedaleko rezerwatu "Czarci Dół", pogoda się już normowała i chwilę później mogłam ściągnąć z siebie poncho, przeciskając się przez zarośnięty brzeg kolejnego urokliwego mokradła. W pewnym momencie nawet wyjrzało słońce, rozświetlając dodatkowo i tak miłe dla oka jeziorko.
W tym miejscu skontaktowałam się z R., prosząc go o sprawdzenie mi wszystkich możliwych wariantów dojazdu do Warszawy a potem do Krakowa na ten dzień. Ułatwiło mi to decyzję o powrocie; musiałam tylko przed godziną siedemnastą dotrzeć do Celestynowa. Po chwili odpoczynku i relaksu powróciłam do dalszej wędrówki, trochę się spiesząc - bo zauważyłam, że w bardzo dziwny i nieujednolicony sposób przemierzałam dotychczasowe odcinki szlaków, raz szybciej, raz wolniej, co wcale nie wynikało z mojego zmęczenia, tylko raczej szukania oznaczeń, gapienia się w mapę i kompas, zbaczania z trasy nad różne mniejsze i większe zabagnienia, przelotne opady... Takie szczegóły znacząco wydłużały mój marsz, a przecież nie wiedziałam, jak będzie tym razem. Nie chciałam dotrzeć co Celestynowa po czasie, po to tylko, by później się z niego cofać i w pośpiechu szukać jakiegoś miejsca na nocleg w lesie.
Gdy doszłam do skrzyżowania szlaków, zmieniłam niebieski z powrotem na "czarci" zielony - oczywiście tym odcinkiem jeszcze nie szłam, zatacza on po prostu taką zorientowaną na południowy zachód pętlę, a ja dobiłam właśnie do jej górnego, tj. bardziej północnego ramienia, którędy mogłam dotrzeć do wspominanej stacji kolejowej Kołbiel. Kawałek przed końcem szlaku postanowiłam więc odbić na leśną drogę, dojść nią do drogi krajowej lecącej w poprzek parku, przeciąć ją i dotrzeć niebieskim rowerowym do punktu docelowego. Na mapie do wszystko wyglądało jasno i przejrzyście, ale oznaczenia zielone na drzewach pojawiały się z rzadka lub wcale, udało mi się nawet na pewnym odcinku, gdzie akurat prześwietlano młody las sosnowy i rozjeżdżono traktorami totalnie leśną drogę i "zatarto" właściwy bieg szlaków, pójść nie tędy gdzie trzeba i nadłożyć kawałek drogi; nie żałuję, bo obrana trasa powiodła mnie wzdłuż kolejnych ślicznych mokradełek.
Powróciłam na szlak w takim miejscu, że przede mną były jeszcze ostatnie na trasie, spore, acz nie nazwane na mapie torfowiska - ale szlak biegł przy nich tylko na króciuteńkim odcinku, żeby zobaczyć wszystkie cuda, jakie zapewne kryją, trzeba by się zagłębić mocno w broniący wodami dostępu las :)
Tymczasem zbliżałam się już nieuchronnie do cywilizacji - o czym świadczył coraz głośniejszy szum samochodów dobiegający z krajówki, i, niestety, potęgująca się ilość śmiecia wszelkiego, z czym na dotychczas przebytej trasie właściwie się nie spotkałam. Szkoda, bo ostatnie bagienka, które żegnały mnie z Mazowieckim Parkiem Krajobrazowym, były już "wzbogacone" widokowo o folie, butelki i opony...
Dochodząc do asfaltu i wbijając na szlak rowerowy przechodziłam tak naprawdę przez publiczną toaletę; wyasfaltowane zjazdy po obu stronach jezdni zapraszały przejezdnych do skorzystania z rozległych terenów i zostawienia nań zawartości domowych śmietników lub własnej. Wszędzie walały się chusteczki i inne odpady :/
To już jednak była właściwie końcówka mojej wyprawy do Mazowieckiego Parku Krajobrazowego i nie zepsuje wielkiego wrażenia, jakie na mnie wywarły widoki w nim serwowane; takie a nie inne zakończenie zgotowali już ludzie, nie przyroda. A to nią się przecież pojechałam zachwycać :)
To by było na tyle. Na zakończenie dodam, że nawet u progu Celestynowa szlak był dziwnie poznaczony i poszłam nie do końca tak jak trzeba, że dotarłam na stację ponad półtora godziny przed czasem, że odpoczęłam, dałam psu z krzywym ryjem kawałek kromki ze smalcem, wsiadłam w pociąg wcześniejszy, kretyńsko się zachowujący gimnazjaliści rechoczący wcześniej na kładce zawieszonej nad torami przy dworcu niestety wsiedli do tego samego przedziału, co ja, gdzieś jeszcze wcześniej widziałam chłopaków, z których jeden śmiał się identycznie jak syn Ferdka Kiepskiego, pod koniec podróży pociągiem trafił mi się (jak to mi) zboczeniec, który specjalnie się przesiadł tak, żebym zobaczyła, jak się ugniata po jajach, a już w Warszawie w oczekiwaniu na przyjazd mojego pociągu pogadałam z chłopakiem, który z żałością i kacem w głosie żalił mi się, że nie ma jak wrócić do Zakopanego, bo spał pijany w pociągu i mu skradziono portfel, a na sam koniec oddałam bezdomnemu pozostały kawałek chleba i resztę smalcu, ten podziękował promiennie i życzył miłej pozostałej części dnia. Bo nie wszyscy ludzie to wilcy ;)
I, rzecz ostatnia - ten wypad przypadł mi dokładnie na rok po pierwszej, samotnej wyprawie! :D Cieszę się, że w ten sposób mogłam świętować rocznicę poznania przeze mnie nowej, leśnej perspektywy :]
Bardzo mi się podobają opisy Twych wędrówek. Kontynuuj dalej samotne wyprawy i pisz. Dziękuję.
OdpowiedzUsuńDobrze widzieć, że nie zamieniłaś się jeszcze w miedziany posąg i/lub nie odpuściłaś wędrówek. Trzymaj się zdrowo i zbieraj spokój :]
OdpowiedzUsuń