W sobotę od najwcześniejszych godzin rannych zewsząd dobiegała mych uszu ptasia muzyka. Była to bardzo miła odmiana po nocy wysłuchiwań rozpaczliwych komarzych pojękiwań, że są tak blisko, tuż tuż, a dostać mnie nie mogą... Dorwał mnie za to pierwszy kleszcz: przy porannych pobieżnych oględzinach znalazłam jegomościa na udzie, był już wbity, ale paznokietkami bez trudu udało mi się go w całości wyrwać. Więcej pasażerów na gapę nie miałam, pogryziona też nie byłam, choć oczywiście jakiś tam komar mnie dziabnął, tak samo jak latające muszki - meszki? - które jednak, prócz rozległych, acz dość szybko ustępujących czerwonych placów na skórze, większych szkód na ciele i umyśle nie powodowały.
Mimo wczesnego przebudzenia i późniejszych chwilowych nawrotów przytomności, leżało mi się w hamaku zaskakująco dobrze (może dlatego, że pół nocy spałam sztywno trzymając się jego boczków i poprawiałam się w obawie, że wypadnę, bo okazał się bardzo wąski a ja zwykłam się wiercić) i ostateczna pobudka i wstawanie wypadło koło godziny ósmej. Na śniadanie na razie nie miałam ochoty, popiłam tylko leki wodą i wzięłam się za porządkowanie i pakowanie mojego skromnego obozowiska. Tu dostrzegłam drugą (prócz porannej wygody) zaletę hamaka - po ogarnięciu miejscówki ze szpejów wyglądała ona właściwie tak, jak ją zastałam, roślinki nie zmaltretowane, nie pogniecione, nie uleżałe... Pozostało mi tylko przykopać miejsce po palenisku, które zresztą znajdowało się na ściółce odgarniętej i zrytej przez leśne stworzenia, także ruszyłam tylko kilka razy butem i wszystko wyglądało jak pierwotnie.
Przed godziną dziewiątą ruszyłam w dalszą trasę - jeszcze tylko kawałek przemieszczałam się szlakiem niebieskim, później odbiłam na prawo i wkrótce przecięłam biegnącą w poprzek Parku ruchliwą drogę krajową, dosłownie kawałek wcześniej widząc wreszcie pierwszą sarnę na trasie. Znalazłam się tym samym właściwie pod linią wysokiego napięcia, na granicy osady Tabor. Skierowałam się na maleńką stację benzynową i zaopatrzyłam się w 0,5l wody mineralnej (po 2,5zł!), kolejną porcję wody pitnej mając nadzieję zdobyć w jakimś sklepie albo prosić w domostwie na dalszej trasie (bo miałam jeszcze przechodzić tego dnia przez kawałek wsi).
Na łące pod liniami energetycznymi rozsiadłam się w słoneczku i przesiedziałam dobrą chwilę, susząc buty, portfel, mapę, grzejąc stopy i jedząc wreszcie śniadanko w postaci kromki z lekko upłynnionym od ciepła smalczykiem. Słonko jednak świecić wiecznie nie zamierzało, czego się domyślałam, patrząc na przemykające po niebie mniejsze i większe chmury. Z resztą prognozowane przelotne opady miały towarzyszyć mi podczas całego wypadu. Zebrałam się więc w końcu i poszłam kawałkiem łąki wzdłuż linii przesyłowej, co zasadniczo było zabiegiem zbędnym, mającym mi jedynie urozmaicić ten króciutki dystansik, który mogłam pokonać po prostu asfaltem przez te kilka zabudowań. Jak się okazało, urozmaiciło mi wędrówkę mocno - bo w pewnym momencie napotkałam bajoro i nie udało mi się go w żaden sposób wyminąć ani przejść przez nie suchą stopą.
Bagno Całowanie
Bajoro rozlało się na drogę, którą miałam iść - po pokonaniu przeszkody poszłam więc już dalej prosto, by dotrzeć to wcześniej wspomnianego asfaltu, gdzie niemal zaraz w miejscu wyjścia miałam odbić na ścieżkę dydaktyczną o dziwnej nazwie "13 błota stóp", wiodącą po Bagnie Całowanie... I teraz, w tym miejscu właśnie powinnam napisać pewnie słów kilka o samym bagnie ;)
Bagno Całowanie jest jednym z największych torfowisk tego typu (czyli niskich) na Mazowszu. Na wiki można się dowiedzieć wiele ciekawych rzeczy na jego temat, ja natomiast pokrótce przedstawię to, czego się dowiedziałam w ten czy inny sposób podczas swojej wędrówki. A więc przede wszystkim, co nietrudno dostrzec na mapie, bagno zajmuje ogromny obszar, od północy rozpoczyna się mniej więcej na wysokości Karczewa, na południu kończy się gdzieś na wysokości Osiecka. Wiki podaje, że ma ok. 15km długości, ze 3 szerokości. Tak naprawdę wzdłuż wschodnich granic bagna przemieszczałam się już od dnia pierwszego, wspominany w relacji z tegoż dnia rezerwat "Na Torfach", z jeziorem Torfy włącznie, leżą na obszarze Bagna Całowanie. Jego skrajne części są częściowo lub niemal całkiem zalesione, północna chyba też bardziej wilgotna - tak przynajmniej wynika z mapy, środkowa zaś to w przeważającej mierze torfowiska o charakterze podmokłych łąk. Właśnie w tej części poprowadzono ścieżkę dydaktyczną "13 błota stóp", której przejście rozpoczęłam od końca, tj "stopy trzynastej". W tym obszarze znajdują się również pasma piaszczystych wydm, z których najwyższa jest Góra Pękatka. Tu jest jedno ze stanowisk archeologicznych, znajdywano tu ślady świadczące o bytności na tym obszarze niegdyś łowców reniferów - o tym dowiedziałam się z bloga kolegi ;) Na terenie torfowiska, prócz wspomnianego rezerwatu, utworzono jeszcze drugi, ochrony częściowej, o nazwie "Wymięklizna" - ale na mapie go nie odnalazłam i pojęcia nie mam, gdzie się może znajdować. A tak w ogóle to Bagno Całowanie w całości objęte jest programem "Natura 2000".
Tyle wiadomości teoretycznych. W praktyce powiem tak: marzy mi się poszwendanie kiedyś po tym obszarze dłużej, bo czuję, że nie poświęciłam mu uwagi takiej, na jaką zasługuje. Poznałam Jezioro Torfy, Czarne Jeziorka, teraz weszłam na ścieżkę dydaktyczną wiodącą wygodną drogą przez łąki... Łąki pełne wody i życia; alarmujące o nadchodzącym człowieku wołanie pary żurawi przepłoszyło sarnę, która przebiegła z jednej strony łąk przez moją drogę na drugą stronę i zdążyła całkowicie zniknąć mi z oczu pośród traw; same żurawie odlatywały co chwilę, by wylądować kawałek dalej na łąkach i podnieść się do lotu znowu, kiedy do nich powoli dochodziłam. W ten sposób widziałam je ze 3-4 razy w locie, zanim odleciały na łąki za zadrzewieniem, dla mnie już nie widoczne. Dookoła słychać było świergot ptaków, gdzieś w zaroślach słyszałam także prawdopodobnie derkacza. Na jednej z wydm tropy szybko zaprowadziły mnie do lisiej nory - choć na którejś z tablic "stóp błotnych" dowiedziałam się, że obszary bagienne są doskonałą ostoją dla wielu gatunków z tego względu, że są trudno dostępne dla drapieżników, jak choćby lisy właśnie. Podejrzewam też, że to właśnie na obszarze Bagna Całowanie może się najlepiej żyć łosiom, które są obecne na terenie Mazowieckiego Parku Krajobrazowego w ilości ok. 13-15 sztuk, przez co, jeżeli nawet zdarzy mi się jeszcze bywać w Parku, to mogę ich nie zobaczyć - chyba do najbardziej towarzyskich zwierząt to nie należą ;) Na błotku na ścieżce znalazłam też tropy jakiegoś ptaka, na razie nie wzięłam się za ich identyfikowanie.
Musiałam być bardzo mocno pochłonięta oglądaniem otaczającego mnie świata, bo, nie wiedzieć kiedy... Zgubiłam ścieżkę dydaktyczną :D Szłam dobry kawałek wygodną drogą, nim się zorientowałam, że coś jest nie tak. W pierwszym momencie myślałam, że ktoś po prostu zdewastował kolejne tablice, ale nie, zbyt długo szłam prosto... Nie zwróciłam w swym roztargnieniu uwagi na fakt, że na mapie ścieżka nie biegnie po linii "prostoąta", tylko w paru miejscach się załamuje, tworząc takie jakby "schodki". Gdzieś po prostu na czas nie skręciłam, w efekcie, jak już się na samym końcu okazało, mocno skróciłam i zubożyłam całą trasę. Wypadłam bowiem na asfalt jakieś 2/3 długości wcześniej, niż planowałam i tam dopiero zrozumiałam wreszcie, co to się stało ;) No nic, pozostało mi iść dalej, przez miejscowość Podbiel, gdzie już na jej granicy zrobiłam sobie przerwę na wypoczynek. Aaa, wcześniej wstąpiłam do wiejskiego sklepiku i nabyłam 1,5 litra mineralnej i banana (kobieta zza lady łypała na mnie tak, jakbym jej zaraz miała spalić ten sklepik), banan też stanowił mój posiłek urządzony na poboczu, wraz z wietrzeniem stópek i schowaniem się przed króciuteńkim deszczem wraz ze szpejem pod ponchem na rozłożonej karimacie. Gdy już dobiła godzina 16, ruszyłam w dalszą drogę - niemal na granicy wsi i lasu od asfaltowej drogi odbiegał szlak czarny, na który wdepłam na parę kroków po to tylko, by zaraz z niego zejść, pójść na skróty... I zabłądzić B)
Szlak Czartów Mazowieckich; Ponurzyca
Tak się to bowiem stało, że zaraz u początku szlaku skręciłam w jedyną możliwą odnogę od trasy, całkiem wygodną leśną drogę z resztą, biegnącą w pożądanym kierunku; chciałam na skróty dostać się w okolice Czarciego Dołu, gdzie wiódł Szlak Czartów Mazowieckich i drugi, Szlak Wiejski, oba biegnące zgodnie razem od Papizów, przyczółku wsi Ponurzyca. W ogóle tam zlokalizowane było większe skrzyżowanie szlaków, bo tu zielony (czarci) skręcał do centrum wsi, żółty leciał dalej, w stronę Celestynowa, no i dobijał tu ten mój nieszczęsny czarny, który tak pewnie sobie podarowałam. Ale mnie nie interesował ten kierunek a przeciwny, południowy. No więc poszłam leśnym duktem, na mapie też miałam go elegancko zaznaczonego... Tylko że na mapie nie urywał mi się on w środku lasu. Trochę zgłupiałam, no ale od czego ma się kompas - poszłam dalej na azymut, mając nadzieję prędzej czy później dotrzeć na drogę z wiodącymi przezeń dwoma wspominanymi wcześniej szlakami. Szłam i szłam, aż wreszcie doszłam do pól i sadu. Punkt charakterystyczny? No nie bardzo - zgodnie z mapą nie mogłam się tam znaleźć, nie przecinając pożadanych szlaków. Gdybym była wierząca albo chociaż przesądna, to pomyślałabym w tym momencie całkiem serio - "czarty płatają figle". No dobrze, ale uznałam, że w takim razie prę na południe, bo za Czarcim Dołem szlak skręcał na wschód, a od południa kawałek dalej ograniczyłyby mnie tory, gdybym się za bardzo rozpędziła. Poszłam drogą nad poletkiem i sadem, wzdłuż młodego lasku... I doszłam do rozdroża, gdzie wreszcie znalazłam oznaczenie szlaku. Czerwonego rowerowego. Mina mi całkiem zrzedła: jak to?? Przeskoczyłam kilka kilometrów dalej? Gdzie, kiedy?... Czerwony rowerowy na mapie leciał spory kawał od miejsca, gdzie siebie dotychczas lokalizowałam, już daleko na wschód poza Czarcim Dołem, wiódł z resztą z Osiecka na północ i w pewnym miejscu krzyżował się ze Szlakiem Czartów Mazowieckich. Świetnie. Ponieważ widziany przeze mnie w realu szlak biegł dokładnie w tych samych kierunkach na skrzyżowaniu, co na mapie, uznałam, że jakimś cudem przeskoczyłam szmat drogi, że czarci szlak jest tak beznadziejnie poznaczony, że go przeoczyłam i tak dalej. Poszłam zatem w kierunku północnym, gdzie miał wieść pozornie zgodny z mapą czarci szlak... I dotarłam do Papiz, na skrzyżowanie żółtego, zielonego i czarnego.
Wiem, ciężko ogarnąć to, co napisałam B) Trzeba to po prostu przeżyć, albo mieć mapę... W każdym razie w tym miejscu oznaczenia wszystkich szlaków cudownie się znalazły, ja ustaliłam swoje faktyczne położenie i poszłam z powrotem drogą wzdłuż łączki i lasku, już trzeci raz pod rząd. Moja pomyłka wzięła się stąd, że faktycznie musiałam wcześniej przeciąć, tak jak planowałam, zielony i żółty szlak, tylko tego nie zauważyłam, bo generalnie żadnej, nawet najmniejszej dróżki nie przecinałam... No ale nic. Tak oto tworzy się legenda, legenda o złośliwym czarcie, co to przy Czarcim Dole złośliwie pościągał z drzew oznaczenia szlaków i poprzelepiał na inne, co by zbłąkany turysta chcąc nie chcąc musiał zahaczyć o Ponurą Wieś ;)
...A tak naprawdę legenda istnieje, tylko jest nieco inna :) Szlak Czartów Mazowieckich swą nazwę zawdzięcza urokliwej opowieści o tym, jak to dawno temu czart miał posiąść dusze mieszkańców tych ziem w zamian za zbudowanie w ciągu jednej nocy świątyni. Czartowi się to jednak nie udało, a kamienie z budowli porozrzucało po całej okolicy. Stąd "czarcie" nazwy w tym regionie, jak choćby Czarci Dół, Czarcie Kościoły, rezerwat Czarci Dół (bo pierwszy "dół" w rzeczywistości wzniesienie :)), oraz występujące w okolicy głazy narzutowe. Są i inne groźnie brzmiące nazwy - góra i rzeka Ślepota, czy choćby wieś Ponurzyca - która jednak swą nazwę wywodzi nie od ponurości, a od tego, że jej poszczególne "przyczółki" porozrzucane są po zagłębieniach terenu, czyli "norach". Jednak, co by było urokliwiej, moją legendę dolepiam do starej, bo "licho nie śpi" ;)
W drodze na punkt widokowy przyłapałam na bezczelnej drzemce na środku ścieżki lisa. Byłam zaledwie parę metrów od niego, gdy wstał, przeciągnął się i spacerkiem poszedł w przylegający do ścieżki młodnik... Myślałam, że jest wyjątkowo niestrachliwy - ale nie, biedak mnie po prostu nie zauważył, bo kiedy chciałam mu zrobić zdjęcie pośród iglaków to dopiero wówczas mnie usłyszał, obejrzał się i czmychnął :) Mam zatem tylko jego niewyraźnie zdjęcie ze ścieżki, na dodatek zrobione na szybko, tak, że nie zauważyłam, że obiektyw mam ustawiony "w oddaleniu". Zatem, lisek był bliżej niż go zobaczył i utrwalił aparat.
Z punktu widokowego widoków się nie naoglądałam wcale, bo na wzniesieniu wyrósł dom a teren został ogrodzony... Nieco zawiedziona poszłam więc dalej; tego dnia nie chciałam już zajść nie wiadomo gdzie, powoli też nadciągała godzina 18, o której poprzedniego wieczora zaczęłam się rozglądać za miejscówką na nocleg i uznałam, że jest to pora odpowiednia. Pozwoliłam sobie jeszcze tylko opłukać kurz wędrówki z buzi, szyi, karku i rąk, a także wymoczyć stopy w orzeźwiająco chłodnym cieku wodnym (mam nadzieję, że nie ścieku). Poszłam zgodnie z zielonym, "czarcim" szlakiem i kawałek dalej, po długich wahaniach, obrałam wreszcie za miejsce noclegowe wąskie pasmo nasadzenia sosnowego pomiędzy dwoma polami, z widokiem na zachód słońca. Wyboru jeszcze do późnych godzin nie byłam pewna, bo byłam absolutnie nie zasłonięta, tuż przy drodze, co prawda ewidentnie polnej i porośniętej trawą nie maltretowaną kołami przynajmniej kilka dni, ale jednak drodze... Rozbiłam się tam jednak, w ten sam sposób jak dnia poprzedniego, zjadłam kolację - 2 kromki ze smalcem i woda, by do późnych godzin siedzieć w słoneczku, a później dyndać w hamaku, czekając na ulewę, potencjalnego złego człowieka, zachód słońca, zmierzch, który do godziny 23 jakoś nastąpić nie chciał, tak, że byłam gotowa uznać, że mam przestawiony o godzinę zegarek... I na sen, który długo nie nadchodził, ale kiedy już mnie ogarnął, to na całą noc, nie przerywaną żadnymi niepokojącymi dźwiękami :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz