piątek, 29 sierpnia 2014

Prace remontowe na dachu zakończone.

Co prawda nie dokończone, ale zakończyć było trzeba - bo mamy życzliwych sąsiadów, a ja, jak już się decyduję na wieczorny spacer z psami, to wpadam w objęcia dwóch panów blasku niebieskiej poświaty. Tak czy inaczej, panowie wykazali się wyrozumiałością i byli na tyle życzliwi, że poza nieoczekiwaną finalizacją jeszcze niebliskich właściwej finalizacji robót, nie podziało się nic więcej, słowem - przykrych konsekwencji brak. Do wykończenia pozostał jeszcze co prawda jeden komin i pół ściany szczytowej, ale to znaczy akurat te fragmenty, które były zachowane w najlepszym stanie - czyli nieopłakanym.

Klapa włazu jest ciężka, cholernie ciężka - no bo nie może być lekki, co by go jakaś wichura z dachu samoistnie nie zrzuciła. Przynajmniej nie strach się oprzeć o krawędź włazu, kiedy jest już nierozkolebana, nietrzeszcząca i trzyma się kupy. Zaciekać już tędy woda deszczowa nie będzie - wszystko jest ładnie wykończone blachą, z resztą sama klapa pachnie jeszcze nowością, płytą OSB. Podnoszę ją tym ostrożniej, że jestem tu teraz na strychu sama i stoję 4 metry nad posadzką, na starej, drewnianej drabinie z przegniłymi szczeblami, opartej o skośną krokiew. Aparat leży na tej poziomej, przebiegającej obok. Jeden zdradliwy ruch, i pójdzie - aparat, szczebel a za nim ja, lub klapa po dachu w dół, na podwórze, z wysokości połowy dachu dwupiętrowej kamienicy, rujnując po drodze całe rzędy dachówek. Ale ciekawość jest silniejsza i to ona każde mi teraz mocno trzymać lekko uchyloną klapę, a potem wymanewrować nią tak, by dało się wychylić głowę i wyjrzeć na zewnątrz, jeszcze raz rzucić okiem na zrobione prace. Boję się zaryzykować i odłożyć ją ponad mnie, nad właz, tak, by nie miała możliwości się zsunąć. Zahaczam ją zatem pionowo, rogiem o wewnętrzną część włazu, ostrożnie biorę aparat z krokwi i robię szybciutką dokumentację zdjęciową - tak ku pamięci.


Z pięciu kominów udało się przemurować, podmurować, zaciągnąć klejem na siatce i okuć wraz z czapami cztery. Piąty, przez życzliwość osób trzecich, jeszcze trochę poczeka, tak samo jak połowa jednej ściany szczytowej. Dobrze, że ani za bardzo tam nigdy nie zaciekało, przynajmniej nie w takim stopniu jak gdzie indziej, ani za bardzo się stamtąd nie sypie cegłami czy dachówkami. Tą część ściany i komin zrobi się więc przy okazji wymiany pokrycia dachowego za kilka lat, co teoretycznie i tak nas czeka, bo stan obecnych dachówek jest zły. No, ale wiadomo, jak to z takimi remontami bywa. Bo bywa często tak, że nie bywa. Temat remontu generalnego znów gdzieś się zapodzieje pomiędzy wydatkami życia doczesnego. Chyba, że znów będę "tą złą", znów położę łapę na pieniądzach i będę pilnować jak cerber, by czasem ktoś ich cichcem nie spożytkował na co innego. Będą się odkładać na to, co konieczne. Ktoś o takich sprawach musi myśleć... Tymczasem nie będzie nam już ciekło skąd tylko mogło, nikomu nie spadnie też cegła z komina czy fragment fajermuru na głowę. Z rynny nie będzie wreszcie wywalało mchu, ani woda nie będzie się lać wodospadem podczas deszczu, rozwalając nam dalej schodów wejściowych. Ptaki nie będą robić gniazd w kominach, zatykając wentylację na amen. W ogóle, ma być lepiej. W wyniku cięć budżetowych pozostanie tylko coroczny problem lawin śnieżnych w zimie, bo remont tak się rozbuchał, że z prognozowanych przez szefa robót 6 tysięcy zrobiło się z montażem drabinek przeciwśniegowych 12, czyli o 6 za dużo ;) Rezygnacja z montażu drabinek pozwoliła zejść do dziesięciu, ale tylko na chwilę, bo potem znów podskoczyło do 12. Finalnie na owych nieco ponad dziesięciu tysiącach stanęło, ale to przez to nieplanowane niezrobienie z ostatnim kominem i z tym jednym fragmentem ściany szczytowej. Za to, już poza szefem, za 150zł mam zrobione gąsiory na szczycie z blachy, co też uspokaja nieco moje obawy w kwestii potencjalnych obluzowanych kawałków skruszałego betonu, na którym niegdyś były osadzone, spadających wprost na głowy niewinnych przechodniów.

W przypadku domu na wsi nie ma takich problemów. Dochodzę do wniosku, że w mieście warto mieć swoje, ale nie całe. Problemy z fundamentami, strychem i dachem chętnie pozostawiłabym poza progiem swego domostwa.

Prace remontowe na dachu zakończone! :) - brzmieć powinno moje entuzjastyczne wołanie. Ejże, a gdzie te fanfary, werble, dzwonki?? Powłóczę beznamiętnie oczętami po klawiaturze, szukając - odruchowo, bo przecież w palcach już to mam - odpowiednich literek, by zanotować ku pamięci. Nie ma we mnie krzty entuzjazmu, bo kosztowało mnie to więcej, niż wymieniane wcześniej kwoty. Nerwy, niepokoje, złości, żale, dylematy. Kto oswojony z tymi pojęciami, ten wie, o jakiego rzędu kosztach mówię. Ale żeby choć to wszystko pozostało za mną... To może i tak. Czas jednak wrócić do życia systemowego. Do poszukiwania pracy, w której będę pracowała całymi dniami, bym zmęczona wracała do domu z marnym groszem i wpadała w wir obowiązków z zarządem nieruchomością związanych. I tak niedługo rozprawa sądowa, potem kolejna, a po drodze tysiące nowych dylematów, zastanowień, problemów i stresów. W międzyczasie próba zdania na prawo jazdy. Gdzieś tam w tym wszystkim szukanie pracy. I przeprowadzka, dopełniająca sztuki przetrwania w przestrzeni miejskiej, w której to srogie nauki od życia pobieram.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz