środa, 6 sierpnia 2014

Odstresowanie

Dom rodzinny chłopaka odwiedzam ostatnio z rzadka. Trochę dlatego, że nie mam czasu, albo raczej możliwości swobodnego rozdysponowania "wolnego" czasu poza domem, ze względu na opiekę nad ojcem, któremu trzeba regularnie wydawać leki, posiłki i papierosy, żeby czasem gdzieś za tymi ostatnimi nie polazł po prośbie. Trzyma mnie ta "opieka" w domu i odbiera jakiekolwiek chęci, by opiekować się jak należy. Szło dobrze, póki się bardziej angażowałam, ale że odbywało się to kosztem mojego zdrowia psychicznego, poczucia sprawiedliwości i przede wszystkim ciężaru poczucia, że pozostali w opiekę zaangażowani, zabierają się do tego od dupy strony - odpuściłam. Ograniczam się więc do dosłownego wydawania ojcu czego mu trzeba, w momencie, kiedy głód (najczęściej nikotynowy) przywiedzie go do naszego mieszkania z jego, z piętra niżej. Oraz nasłuchiwania, czy czasem nie wędruje po kamienicy lub nie czeka przed zamkniętymi drzwiami, gdy ja jestem w mieszkaniu wyżej, w dziewiątce, bo akurat coś tam próbuję zdziałać. Na działalność tego typu z resztą też jakby zaczyna mi brakować zapału. Przeraża mnie zakres prac, które trzeba będzie jeszcze wykonać, zanim mieszkanie zacznie jakkolwiek zbliżać się do stanu możliwego do zasiedlenia. Lista prac, które w zamiarze miałam wykonać samodzielnie i własnymi siłami, gwałtownie się kurczy, proporcjonalnie do kurczących się środków finansowych i słabnących sił. Siły fizycznej pewnie by mi nie brakowało, ale zaczynam poznawać inne ograniczenia swej natury, co dodatkowo pognębia i przyczynia się do ogólnego poczucia demotywacji. Potrzebuję odpoczynku. I pracy.

Pracy prostej, zwyczajnej, i takiegoż samego odpoczynku; nie marzą mi się w tym momencie wczasy do góry brzuchem nad morzem, najróżniejsze atrakcje, lody, ciekawe jedzenie, zwiedzanie. Potrzeba mi prostoty życia, zwykłych problemów dnia codziennego, a nie gimnastykowania się w gąszczu przepisów, w księgowości, płatnościach, ustaleniach, uzgodnieniach, siedzeniu w domu, odcięciu od znajomych i od ogromnej potrzeby obcowania z naturą. Sama, zamiast weekendowego wyjazdu gdzieś, po coś, zaproponowałam Mojemu, że pojadę do niego. Snułam się później po obejściu i z przyjemnością obserwowałam ganiające kilka pokoleń brojlerów, zielononóżek i kur innych, w tym kurczaka, który jest połowę mniejszy od braci, trwale łysy i zbratany z kotami (sypia z nimi, bo mu zimno). Rozdarte stadko perliczek, podnoszące larum gdy tylko coś je zaniepokoi, chodzące w towarzystwie srebrnego koguta. Gęsi, które zrobiły się tak agresywne, że zaciupały jedną kurę, a drugą uszkodziły, i trzeba im było zrobić osobną zagrodę. Niezdarne, rozpasłe zielonym, ziemniakami gotowanymi i twarogiem kaczki, oraz kaczuszki całkiem małe, najnowszy dobytek. W oborze jak była tak jest jałówka i krowa, która na dniach się ma cielić. I mnóstwo królików, wszędzie trochę. W stawie ryby, niewiadomych gatunków i nieznanej ilości, prędko wcinające wrzucany chleb. Jaskółki drałujące nad taflą wody, żaby zeń wystające swoimi chropowatymi, śliskimi ciałkami. Kocięta wspinające się na lipę, skaczące na siebie i na swoją matkę i mamkę - kocicę czarną, noszącą już kolejne małe w brzuchu, i kocicę bez oka. Rexik, łaknący zza siatki boksu kontaktu z człowiekiem, wilczur Riki, pilnujący spokoju i porządku na całym ogrodzie, mały Bober, ganiający jak postrzelony za wyimaginowaną piłeczką. To wszystko koi i inspiruje. Tęsknię do takiego życia... A tymczasem remontuję spore mieszkanie w wielkim mieście. Bo stanowi ono pewien istotny i nieomijalny etap w moich planach odnalezienia prawdziwej wolności. Takiej kiedyś, gdzieś, przy lesie, kurach i kozach.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz