poniedziałek, 8 września 2014

Ł2S: Słomniki - Smroków - Wysocice - Iwanowice, 05.09.2014

Tym razem wstałam całkiem wcześnie, bo trasę na ten dzień zaplanowałam dłuższą, niż ostatnio, a połączenia autobusowe jak na złość w odpowiednich godzinach były żadne - miałam więc do wyboru jechać koło 12, albo o 6:25. Gdy więc zadzwonił budzik o piątej,  walczyłam ze sobą jeszcze pół godziny i po tym czasie zwlekłam się z wyrka. Nie wiedziałam, że to już te dni, gdy o tej godzinie jest jeszcze ciemno.

Tym razem Gacuś od razu zczaił, co się szykuje, jak tylko naciągnęłam na siebie portki moro. Ubrana, ze spakowanym plecakiem, wzięłam psiaka na smycz i wyszliśmy z domu. Wstąpiliśmy jeszcze do monopolowego po dwie butelki wody mineralnej, w pośpiechu włożyłam je do prawie pustego plecaka i dość żwawo ruszyliśmy w stronę najbliższego przystanku tramwajowego, oddalonego o 1,5km od naszego domu. Przez ten dodatkowy spacerek nie zakładałam tym razem Gackowi od razu kagańca, dopiero po wejściu do tramwaju się go doczekał. Zakupiłam godzinny bilet i usiadłam, z niecierpliwością patrząc na zegar na wyświetlaczu kasownika i odliczając przystanki. Na przesiadkę w docelowy autobus pod Teatrem Ludowym miałam 3 minuty, a tramwaj przyjechał po czasie.

Na przedostatnim przystanku zorientowałam się, że już tu trasy tramwaju i autobusu się pokrywają, toteż rzuciłam tylko okiem przez szybę, czy czasem na rondo z którejś strony nie wjeżdża autobus pożądanej linii, po czym wysiedliśmy i przeszliśmy na przystanek autobusowy. Gacek tak był skupiony na walce z kagańcem, że chyba nawet tego nie zauważył. Mimo początkowego spóźnienia tramwaju, zajechaliśmy na czas i po chwili oczekiwania przyjechał nasz autobus - niezbyt zaludniony, co nie dziwne o tej porze i w takim kierunku. Pojechaliśmy do Słomnik.

Wysiedliśmy na słomnickim rynku. Z początku trochę zdezorientowana, patrząc na mapę w bardzo małej skali, skierowałam się pod kościół, by mieć jakiś punkt odniesienia. Pod nim znalazłam tabliczkę z kierunkami czerwonego szlaku kościuszkowskiego. Miałam zamiar przez chwilę nim iść, toteż, już obierając odpowiedni kierunek, poczyniłam parę kroków we właściwą stronę, na róg rynku... I stamtąd poszłam źle. A potem wróciłam, wdepnęłam w jeszcze jedną niewłaściwą uliczkę i wreszcie znalazłam się na tej, na której znaleźć się miałam - tylko oznaczeń szlaku nie było.
Wydostaliśmy się z gęstych zabudowań. Nasza asfaltówka wiodła teraz wzdłuż torów kolejowych, a domów przy niej było coraz mniej. Okolica zaczynała się robić przyjemna. A może takie wrażenie odniosłam przez te tory, lubię polską kolej i wszystko, co z nią związane, w tym jej infrastrukturę. Dlatego też uśmiechnęłam się na widok budyneczku kolejowego, znajdującego się naprzeciwko stacji.
Pogoda zapowiadała się wyśmienita, słońce przyjemnie grzało, ale też wiał rześki, chłodny wietrzyk. Idąc równolegle do torów musieliśmy się przedostać szczytem skarpy, wzdłuż obrzeża czyjegoś pola uprawnego, teraz ścierniska. Gacławowi udało się przepłoszyć pięć przepiórek, grzejących się na skraju pola. Ptaki te do ostatniego momentu siedzą cicho w trawie, dopiero pod groźbą rozdeptania rozpaczliwie wylatują z kryjówki, trzepocząc skrzydełkami i drąc się przeraźliwie. Gacek w takich momentach jest wniebowzięty.
Z pól szybko zeszliśmy z powrotem na poczciwy asfalcik i szliśmy nim jeszcze dobry kawałek, zanim całkiem "wywiódł nas w pole". Gdzieś tam, pomiędzy zaoranym a ścierniskiem, łączką z rozrzuconym świeżo obornikiem a ugorem, przeszliśmy przez tory.
Przecięliśmy główną, przeszliśmy przez kilka zabudowań i na skraju ostatniego gospodarstwa cupnęliśmy na pierwszy posiłek. Zapomniałam wziąć Gackowi karmy, także podzieliłam się z nim marchewką. Nie był bardzo głodny, bo ze smakiem schrupał część tego, co obrałam dla siebie, gardząc tym razem lubianymi przez niego obierkami. Posiedzieliśmy chwilę i ruszyliśmy polną drogą prosto na zachód, w stronę lasu. Po drodze co kawałek słychać było czmychające spod nóg w trawę jaszczurki czy inne gadziny.
Doszliśmy do skraju lasu. Właściwie dwóch lasów, na mapie oznaczonych jako Las Kamieniec i Las Mrowieniec, choć zasadniczo jedt to jeden zwarty las, przedzielony drogą żwirową. Zanim jednak do niej doszliśmy, szliśmy chwilę tak, jak nas prowadziła nasza, granicą lasu i pól. Minęliśmy przy tym ze dwie urokliwe czatownie, a na drodze, w na wpół wyschniętych, błotnistych nieckach, odnaleźliśmy mnóstwo sarnich tropów. Zdaje się, że ludzie mają tu przed czym pilnować swoich upraw... Mam tylko nadzieję, że wiele saren nie trafia z tego tytułu na niedzielny stół.
Nasza droga zagłębiła się w las po minięciu kilku zabudowań, należących chyba jeszcze do znajdujących się nad lasem Czapli Wielkich. Tu właśnie droga wcinała się ze skosa w zieleń, jak blizna. Żwirówką szło się zwyczajnie, widoki dookoła były ciekawsze po zagłębieniu się choć te kilka metrów w ścianę zieleni. Przez chwilę więc poszliśmy z Gackiem równolegle do drogi, Mrowieńcem, tak, by nie tracić jej z oczu, ale pełniej poczuć zapachy i kolory lasu. Niestety, w przypadku tych drugich, zawsze ciężko mi je uchwycić na zdjęciach.
Na rozleglejszej, śródleśnej polanie usypanej żwirem, zarządziłam odpoczynek. Gacek był z tego faktu dość zadowolony, mógł lepiej rozejrzeć się po różnych zakamarkach, obwąchać świat. By go napoić, zrobiłam w ziemi niewielkie zagłębienie, obłożyłam liśćmi babki i nalałam wody. Nie był tym rozwiązaniem szczególnie zainteresowany, może też dlatego, że wcześniej liznął od czasu do czasu wodę z mijanych kałuży.
Była to ostatnia większa polana napotkana na trasie. W ogóle las miał nam się niedługo skończyć - stało się jednak jakoś tak, że poszliśmy nie tą drogą, co trzeba (co ciekawe, żadnej innej nie dojrzałam), i poszliśmy jednym z leśnych rozgałęzień, wzdłuż pól, świeżo przeoranych przez pracujący ciągnik.
Gacław na otwartej przestrzeni czuje się wybornie. Tylko przy mijanym ciągniku, a później po dotarciu do drogi, zapinałam go dla bezpieczeństwa na smycz. Niby okolica odludna, ale zawsze jakiś samochód takim asfaltem może przepruć... Przeszliśmy bowiem jeszcze przez kartoflisko i wyszliśmy na skromną drogę, mającą nas powieść ku miejscu, w którym wcześniej mieliśmy się znaleźć po prawidłowym wyjściu z lasu.
Dotarliśmy niedługo potem do miejsca, w którym nasza droga połączyła się z inną, a później skręciliśmy w lewo, tam, gdzie na powyższym zdjęciu widać zadrzewienie. Tu oznaczenia zielonego szlaku, którym szliśmy wcześniej przez las, odnalazły się, ale zupełnie nie zgadzając się z oznaczeniami na mapie. Wiem już, że mapom przedstawiającym tak rozległy kawałek świata, nie należy ufać co do szczegółów. Po odpoczynku pod przydrożnym drzewem ruszyliśmy intuicyjnie w - jak się okazało - właściwym kierunku. Kolejną polną drogą, przez kolejne pola, do kolejnego lasku.
Lasek, do którego dotarliśmy, był naprawdę niewielki i szybko przecięliśmy go kamienistą drogą, docierając w ten sposób do Wysocic. Zastanawiałam się, co zrobić z nami dalej, czy nadłożyć drogi, by zahaczyć o miejscowości Ściborzyce i Małyszyce, w których miały znajdować się ciekawe zabytkowe obiekty, czy też ograniczyć się do podejścia pod Sanktuarium Matki Boskiej Wysocickiej? Zdecydowałam się odpuścić dalsze wojaże, głównie ze względu na obawy co do mojego biodra, które po poprzednim spacerze napierniczało mnie przez całą noc, odejmując skutecznie sen z powiek. Teraz co prawda jeszcze nie zaczęło mi dokuczać, ale dojście do Małyszyc i powrót do punktu, w którym się obecnie znajdowałam, oszacowałam na dodatkowe 3-3,5 godziny drogi. Z tego i innych, mniej lub bardziej konkretnych powodów, podeszliśmy z Gacławem pod sanktuarium i tam rozciągnęliśmy się na trawie pod drzewem, urządzając dłuższy odpoczynek.
Samo sanktuarium nie było ciekawe. No, może bardziej bym doceniłą fakt, że to zabytek o bryle romańskiej, gdybym mogła wejść do środka, poczuć chłód i wiek bijący od kamiennych ścian. Nie szczególnie mi jednak na tym zależało. O wiele bardziej urzekł mnie mijany przy drodze budynek, będący chyba dawną szkołą. Szkoda, że drzwi były zamknięte - przez okna jednak udało mi się dojrzeć na przykład urokliwe, drewniane szkolne ławki, lub ciekawy, choć nieco zdewastowany, piec w kuchni.
Do Małyszyc się nie zapuściliśmy, miałam jednak nadzieję, że miast idąc asfaltem, pójdziemy nieco naokoło, przez pola, uda nam się zahaczyć o zabytkowy spichlerz i coś tam jeszcze poznaczone na mapie. Szybko jednak okazało się, że drogi poznaczone na mapie nie bardzo mi się zgadzają z tymi zastanymi w terenie i, w wyniku lekkiego pobłądzenia, dotarliśmy finalnie do drogi, którą mogliśmy iść od razu, od sanktuarium. Młyny czy tam spichlerze definitywnie odpuściłam. Szybko tylko z asfaltu skręciliśmy w lewo na polną drogę, którą wiódł też niebieski szlak rowerowy. Nim mieliśmy się potem przemieszczać wzdłuż rzeczki Dłubni, aż do Iwanowic, które tego dnia miały stanowić naszą metę.
W końcu jednak nasza śródpolna wędrówka musiała mieć swój koniec. Dotarliśmy do domostw, i tylko droga gdzieś mi po drodze w trawach zginęła - tak, że postanowiłam pójść na skróty i zatrzymała mnie Dłubnia, wartko płynąca eleganckim, uładzonym korytem. Zawróciliśmy w miejsce, gdzieśmy się "zgubili" i poszliśmy niebieskim rowerowym już tak, jak należało.
Znaleźliśmy się we wsi Laski Dworskie (dużo tu tych "dworów" w okolicy). Z jednego z mijanych domostw wyleciał za nami psiaczek, z początku mało przyjaźnie nastawiony - jednak z czasem naszej dalszej wędrówki tak zakochał się w Gacławie, że nie odstępował go na krok, ku mojej rozpaczy. Z początku odganiałam jak mogłam - kijami, patykami, kamieniami, tupaniem. Psiak nie odpuścił nam do samego końca, polazł za nami aż do Iwanowic, a ja przez niego musiałam zachowywać wzmożoną czujność, w tym zbaczać z głównych ulic, żeby go coś nie trzasło, w efekcie końcówkę (jaką końcówkę, jedną trzecią!) spaceru miałam średnio relaksującą i udaną. Gacek też był momentami zmęczony namolnym amantem.
Dodatkowo nastrój lekko zepsuł mi fakt, że Dłubnia i jej okolice okazały się mało warte uwagi. Myślałam, że ze względu na ujęcie tego obszaru w Dłubniański Park Krajobrazowy, czekają mnie na trasie jakieś urokliwe obrazki. Niestety, ta część trasy okazała się najmniej widokowa, trasa wzdłuż Dłubni tak naprawdę wiodła zabudowaniami, a na samą rzekę (płynącą dołem ogrodzonych działek, nad którymi szłam) napatrzyłam się tyle, co nic. Jedynymi ciekawymi obiektami było kilka drewnianych domków, które zawsze z przyjemnością oglądam. Trafiła się nawet różowa stodoła :)
Ogólne zmęczenie i znużenie niechcianym towarzyszem dawało mi się już mocno we znaki. Szliśmy prosto na Iwanowice, które stanowiły ostatnio początek i koniec naszego wcześniejszego spaceru. Koniuszek trasy nawet nam się pokrył z przebytą ostatnio, ale zorientowałam się dopiero po minięciu charakterystycznego "boiska", z czerwonym wrakiem. Wcześniej urządziliśmy sobie przedostatni odpoczynek, podczas którego tym razem raczyliśmy się z Gackiem ogórkami.
Do centrum Iwanowic, na przystanek, dotarliśmy o beznadziejnej porze - spóźniliśmy się pół godziny na autobus i teraz mieliśmy czekać kolejne półtora... Posiedziałam dłuższą chwilę na ławeczce, obserwując meneli z naprzeciwka oraz nieudane zaloty zakochanego kundla, wreszcie zdecydowałam się podejść jeszcze kawałek dalej, nad Dłubnię, i tam przeczekać do autobusu. Odpoczynek byłby dość miły, gdyby nie komary. Przez Gackowe futro jakoś się przebijać nie zamierzały, toteż przynajmniej on mógł lepiej wypocząć. Jego kolega też był mocno zmęczony, zasypiał na siedząco. Obawiam się, że tego dnia już na pewno nie był w stanie wrócić do domu - jeśli w ogóle, bo przelazł z nami około 10 km, przez kilka wsi...
Nadszedł czas powrotu do domu. Zebraliśmy się znad rzeki i udaliśmy się na przystanek. Tam musieliśmy poczekać jeszcze 22 minuty na spóźniony autobus. Nie dość tego, pod sam koniec zorientowałam się, że gdzieś zgubiłam kaganiec. A w autobusie okazało się, że nie mam drobnych na bilet i zmuszona byłam, po przepytaniu wszystkich (nielicznych) pasażerów o możliwość rozmienienia na cokolwiek drobniej, zwrócić się zrezygnowana do dwóch meneli (tych spod sklepu), że może mają chociaż niepełne 20zł, to im dam banknot a oni mi to, co mają... Ale jak się entuzjastycznie rzucili do proponowania mi łącznie może 4 złotych, to zmusiłam się do uroczego, promiennego uśmiechu i zapytałam tego młodszego, czy by mi po prostu nie dał 1,50. Dał  ochoczo, a potem wodził za mną po autobusie swymi brązowymi, ucieszonymi oczętami. Uśmiechnęłam się do niego jeszcze potem, gdy już wysiadł. Do śmiechu wcale mi jednak nie było - bo dostałam wcześniej opiernicz od starszej kobiety, że kłamię mówiąc, że nie widziałam, jak wsiada za mną obcy pies i nie wyprosiłam biedaka (nosz kurna!!!! 10km zamartwiałam się o nie swojego psiaka, uważałam na niego jak mogłam, mało tego, gdy wsiadałam do autobusu to z ulgą westchnęłam, gdy ten się zawahał i nie wsiadł za mną... Przynajmniej nie od razu - ale skąd to mogłam wiedzieć??). A kierowca coś tam chyba mruknął o kagańcu, ale nie do końca zrozumiałam (i nie chciałam zrozumieć), udałam się więc tylko pospiesznie na sam tył autobusu. Gdy więc dojechaliśmy do Krakowa, zrezygnowałam z przesiadki na kolejny autobus i po prostu przeszliśmy z buta te ostatnie 2,3km do domu. Tym samym przebyliśmy z Gacławem tego dnia coś ponad 34km. To dobrze rokuje na przyszłość ;)

MAPA

1 komentarz:

  1. Bardzo fajna historia! Proszę poczytać w internatach (najlepiej anglojęzycznych) o kościele w Wysocicach a wyda się fascynujący...

    OdpowiedzUsuń