środa, 17 września 2014

Podzabrzańskie spotkanie, czyli minimal na bogato ;)

Jakoś tak nie mogę zacząć z sensem. Zacznę więc może od tego, że już kilkukrotnie ominęły mnie różne leśne spotkania, mniejsze i większe. Z żalem musiałam sobie odpuszczać kolejne fajne wypady i wypadziki, z różnych powodów, tj niesprzyjających okoliczności życiowych oraz Powodów zasadniczych ;) W każdym razie, gdy na fejsbuczanej grupie zapodany został pomysł następnego leśnego wypadu, obiecałam sobie, że mnie to nie ominie. Pozostało mi więc tylko do tego nie dopuścić :)

Z założenia spotkanie miało być tym razem "minimalistyczne", tj brany ze sobą szpej miał się ograniczać do ekwipunku raczej niezbędnego w przetrwaniu - we w miarę komfortowych warunkach rzecz jasna, bo noc w lesie zapewne dałoby się w naszych warunkach klimatycznych i o tej porze roku spędzić praktycznie bez niczego - no, tylko że chyba raczej by się do tych przespanych nie zaliczała. Chodziło więc o ograniczenie sprzętu wg uznania, czyli w praktyce co kto tam chciał, to sobie brał. Co wyszło z pierwotnych założeń, nietrudno się więc domyśleć :P Przede wszystkim, była to luźna propozycja Kubusha, a nie nienaruszalna zasada. Zdaje się też, że pośród postów fejsbuczanych, zwyczajnie ta idea niektórym umknęła. W efekcie każdy wybrał się tak, jak się chciał wybrać. Ja od siebie mogę napisać tyle, że, choć pomysł mi się podobał, to i tak nie zrealizowałam swoich pierwotnych planów (budowa schronienia z dostępnych materiałów), bo rozbiłam się na wygodnie wieczoru pierwszego i tak już mi zostało. No ale po kolei :)

W piątkowe przedpołudnie głowę miałam jeszcze zaprzątniętą innymi ważnymi sprawami - tj. ganianiem w marynarce i na obcasach (tym razem sukienkę odpuściłam) po sądach i rondach. Zaraz po rozprawie lub prawie zaraz po niej (to było zależne od tego, czy jej wynik będzie dla mnie pozytywny, czy będę musiała jeszcze chwilę odreagowywać, by frustracja nie ciągnęła się za mną smrodem do lasu) miałam w założeniu pospieszyć do domu, przebrać się, spakować naprędce i możliwie szybko wybyć na przystanek autobusowy, dotrzeć do dworca i tam wsiąść w PKS do Katowic. Gdy więc wróciłam (na szczęście zadowolona) do domu, poczyniłam co poczynić miałam ze sobą samą i z ekwipunkiem, po czym w miarę szybko dostałam się na dworzec. A potem równie sprawnie do Katowic - bo na szczęście Kraków z Katowicami jest dość elegancko skomunikowany, prywatni przewoźnicy jeżdżą co 15 minut, za kwotę 8-10zł.

Bagaż tym razem wreszcie mi nie ciążył: przede wszystkim, zamiast większego (kwestia sporna) plecaka ze stelażem, porwałam zwykły, przytaszczony niegdyś przez Mojego, a należący do jego brata. Zmieścił mi się do niego mały objętościowo śpiwór - bo choć za wielki, to cienki, poncho helikona, skromnie wyposażona "apteczka" (plastry opatrunkowe, jodyna, dwie saszetki maści z antybiotykiem), dwa t-shirty (a to dlatego, że na sobie miałam tylko bluzkę na ramiączkach, bo jeszcze ciepło było, a inna sprawa, że mieliśmy się turlać ;)), polar, latarka, krzesiwo, gaz pieprzowy (to dla spokoju psychicznego mamy :)), trochę sznurka, NRC, dwa gumowe odciągi, a ponadto dwie puszki z nogami z kurczaka w rosole i kilka orzechów włoskich (potem dokupiłam 1,5l wody, 2 piwa i saszetkę kawy przy dworcu). Do tego przy plecaku karimata, a już w gaciach nóż, portfel, telefon. Niby więc nie tak znowu dużo tego wszystkiego, ale od minimala to już nielekko odbiegłam ;] Wytłumaczę się jednak - w zamierzeniu miałam pierwszego dnia na spokojnie i bez stresu zrobić sobie na szybko zadaszenie z poncha, ale następnego chciałam już utworzyć całkiem prowizoryczne schronienie z naturalnego budulca zastanego na miejscówce, bez użycia wszystkich tych "dodatków". Co, jak wspominałam, pozostało tylko w planach ;)

W dotarciu z Katowic do Zabrza, a właściwie na podzabrzańską miejscówkę, pomagali mi Koledzy, nawigując telefonicznie (czego nie polecam czynić, gdy nawigowaną jest kobieta, bo potem oto stoi takowa zdezorientowana na wiadukcie przed autostradą, głupio szukając wzrokiem rzeczonych ;) - inna sprawa, że Panowie tłumaczyli te 1,5km trasy tak, jakby to było kilometrów 15 :P). Jeszcze w Katowicach niebo zaciągnęło się w momencie czarnymi, gęstymi chmurami, a od Pasikonika dowiedziałam się, że właśnie w okolicach Zabrza leje. Sama, już po dotarciu na właściwy przystanek autobusem, podczas pokonywania ostatniego odcinka trasy na miejscówkę zmokłam trochę - tylko że pod ponchem, mającym mnie ochronić przed ustającym, lekkim już deszczykiem. No ale nic :)

Koledzy najwyraźniej uznali, że 1,5km spaceru będzie dla mnie prawdziwym wyzwaniem, mało - że nie ogarnę pozostawionych na trasie strzałek kierunkowych - na trasę wyszedł więc po mnie Johnny z psem :) Dzięki temu może nie miałam szansy odebrać mu zaszczytnego tytułu Dżonego Losta ;] W każdym razie na widok delegacji serce we mnie urosło, a poziom dobrego nastroju podskoczył gwałtownie i już przez cały wypad się nie zmieniał :)

Tym sposobem na na miejscówce znalazło się 5 dusz. Pierwszy był Johnny z Rufem, których burza z gradem zastała w lesie. Johnny rozłożył bivy pod ponchem, Ruf, jak to ma w zwyczaju, kopał sobie tu i ówdzie dołki w leśnej ściółce. Pasikonik rozbił swój leśny pałac, Kaja miała w środku zaklepaną miejscówkę na kożuszku. Ja, wyściskawszy się z Pasikonikiem na przywitanie, po chwili kombinowania, rozciągnęłam jednospadziście poncho pomiędzy drzewami, na ściółkę walnęłam karimatę i na to resztę swego skromnego przybytku. Teraz czas się było wziąć za rozpalenie ogniska. No więc, do dzieła... Nazbieraliśmy trochę kory z brzozy, trochę "drobnego", trochę patyków, któryś z panów rozciupał też leżącą od jakiegoś czasu na miejscówce większą kłodę. W teorii nieźle, bo choć wszystko było mokre, ogień się chwycił... I po próbach podtrzymywania zgasł. Nie udało się go reanimować, trzeba było spróbować jeszcze raz - a potem kolejny i jeszcze... Chłopaki podejrzewali, że na miejscówkę ściągnięto klątwę ze słynnej już, innej miejscówki śląskiej, "tej, gdzie się ognisko nie pali". W końcu jednak, po rozmaitych przebudowach i poświęceniu Johnny'ego (zmiażdżony palec sikający krwią), ognisko się rozpaliło. Tymczasem na miejscówkę dotarł Kubush z Moną i Nakyy (vel Sikor ;]), którego tego dnia się nie spodziewałam. Grono zrobiło się więc już całkiem raźne i pokaźne :) W takim spędziliśmy wieczór, racząc się całą mnogością opowieści różnych treści, zapodawanymi dowcipami, przytaszczonymi ze sobą pokarmami (przy czym ja tradycyjnie objadałam chłopaków :D) i pojąc się minimalnymi, co podkreślał Pasikonik, ilościami napojów chmielowych i orzechowych. O tym, jaki to był fajny wieczór, najlepiej świadczy chyba fakt, że przeciągnął się dość konkretnie na porę nocną i rozeszliśmy się na kimanie dopiero przed trzecią w nocy :]

Towarzystwo zaczęło wstawać chyba coś koło ósmej. Ja ociągałam się najdłużej, bo leżało mi się wyjątkowo dobrze - lepiej, niż mi się stało :P W każdym razie, gdy w końcu spionizowałam gnaty, biorąc przykład z pozostałych, ruszyłam na polowanie. Na ten dzień bowiem Kubush zaplanował "leśny kociołek", czyli wyżerę z darów lasu... Oczywiście, polowaliśmy na grzyby, nie mięsko - głównokucharzący przeszedł z resztą jakiś czas temu na wegetarianizm. Najlepszym "myśliwym" okazał się chyba Pasikonik - gdy wróciłam z moimi trzema podgrzybkami, z niemałym uznaniem obejrzałam pokaźny grzybozbiór krakowiaczków spoczywający pod pniem sosny. Jakiś czas później dane mi przynajmniej było dorzucić jeszcze dwa swoje okazy do kolekcji.
Po grzybobraniu wybrałam się wraz z Kubushem do pobliskiego sklepu, zlokalizowanego kawałek za przystankiem, na którym wysiadałam. Towarzyszył nam też Nakyy, który jednak planował tego dnia dotrzeć ze swoim rowerem do któregoś tam śląskiego miasta, gdzie miał go zostawić do naprawy znajomemu. Po drodze rozglądaliśmy się też za jadalnymi roślinami, by w drodze powrotnej je zebrać jako wkładkę do leśnego kociołka. Ja byłam przy tym raczej słuchaczem, bo to Kubush w miarę ogarnia temat i wskazywał mi kolejne roślinki wraz z opisem ich właściwości czy możliwości wykorzystania. Tak minęliśmy np. czeremchę, dziką marchew, "guziczki matki boskiej"* (znowu nie zapamiętałam właściwej nazwy! :D), pokrzywę, podbiał, orlicę, topinambur. Pod sklepem rozstaliśmy się z Nakyy'm, który miał jeszcze później do nas wrócić, i zrobiliśmy zakupy - dla Johnny'ego bąbelki, dla Pasikonika inne bąbelki, a ponadto mąkę i orzechówkę. W drodze powrotnej nabyłam jeszcze 3 jabłka i 3 jajka, a ponadto zjedliśmy po lodzie z tutejszej tradycyjnej lodziarni :)

Topinamburu pozyskaliśmy dwie małe bulwki; najwyraźniej za wcześnie jeszcze na dobre zbiory, ale Kubush posadził je później nieopodal miejscówki - a nuż wyrośnie i będzie na następne lata. Z pozyskania korzenia łopianu** też zrezygnowaliśmy, bo nie chciał wyleźć z ziemi, urywały się same liście. Poszliśmy za to nad pobliskie jeziorko i tam wydobyliśmy z brzegowego szlamu sporo kłączy i kiełków pałki wodnej, a to jest fajna i smaczna sprawa :) Ostatecznie więc to one w późniejszym czasie wylądowały w kociołku dla towarzystwa grzybów.
Po powrocie na miejscówce zastaliśmy już kolejnych przybyłych (a może przyszli po nas?...): Sławka, którego poznałam niegdyś w Bukownie, i Piotrka, którego nie dane mi było poznać wcześniej. W takim większym gronie spędziliśmy kawałek dnia, potem Piotrek się zwinął (wpadł przelotem), a Sławek z nami został do końca ;)
W którym momencie do obozu dotarł jeszcze Szymon wraz z dziewczyną, z żalem przyznać muszę, że nie pamiętam, w którym. Zwalam to na karb niewyspania ;) On jednak też, jak i Piotr, zagościł w zasadzie na chwilę. Nie zdążyłam zatem tak naprawdę kolegów lepiej poznać, ale z widzenia już się znamy :) Za to lepsza połowa Kubusha wraz z urokliwą małą osóbką, posiedziały chwilę dłużej i miałam okazję z obiema zamienić parę słów - z mamą o dzieciach, psach, wychowaniu jednych i drugich i na inne ciekawe tematy, a z córeczką o szyszkach, łuskach na szyszkach i igiełkach. W tym miejscu pozdrawiam obie Dziewczyny! :)

W takim jeszcze nieco liczniejszym gronie wzięliśmy się za oczyszczanie i krojenie grzybów. Wylądowały one w dwóch garczkach z wodą, i postawione na przygotowanym odpowiednio palenisku, bulgały sobie przyjemnie. Gdy Kubush poszedł odprowadzić swoje kobiety do samochodu, pieczę nad leśnym kociołkiem przejęliśmy chwilowo my ogółem - i dlatego nie wskażę winnego lekkiego przypalenia zawartości jednej menażki ;) W każdym razie, gdy grzyby były już mięciutkie i mieszanina wraz z dorzuconą wcześniej pokrojoną cebulką zgęstniała, do całości doszły zebrane części pałki wodnej. Kubush doprawił wszystko do smaku oliwą, ziołami i przyprawami (w tym suszonymi liśćmi czosnku niedźwiedziego o wspaniałym, delikatnym aromacie) i zasypał kaszą pęczak. Miało się to wszystko jeszcze tylko przegryźć i dojść do miękkości.

Jeszcze przed posiłkiem chłopaki urządzili pokazowe zapasy. Nakyy zdążył już do tego czasu wrócić, choć na wcześniejszą prezentację Kubusha dotyczącą samoobrony i krav magi się spóźnił. Kuba starał się pokazać i powiedzieć możliwie dużo w temacie, i choć twierdził, że jest to w jego wykonaniu dość chaotyczne, to uważam, że spisał się naprawdę dobrze. Ciężko przecież było oczekiwać, że można nauczyć się teorii, techniki i zwinności, którą się nabywa na pięciostopniowym kursie. Niemniej Kubush przedstawił jakby założenia tej sztuki walki (chyba szczególnie praktycznej w sytuacji napaści w życiu codziennym), uzmysłowił też, że w pewnych sytuacjach niekoniecznie liczy się siła, że przede wszystkim trzeba mieć łeb na karku i wykazać się swego rodzaju sprytem w użyciu niektórych ciosów czy chwytów tak, jak niestety intuicja tego nie podpowiada ;) Po tym wszystkim doszłam do jednego wniosku: jak tylko będę dysponowała kasą na jakieś zajęcia dodatkowe, wybiorę się na krav magę - bo może mi się przydać w życiu jak nic innego :)
Aby jednak pełniej uzmysłowić sobie swoje ograniczenia (a może i możliwości), chciałam wziąć udział w późniejszych zapasach chłopaków - oczywiście, na nieco innych zasadach. Gdy jednak zobaczyłam pokazową walkę Kuby ze Sławkiem, którą swoją drogą bardzo przyjemnie się oglądało :P, spłoszyłam się i wycofałam z tego pomysłu. Gdyby więc Kuba nie upewniał się, czy nie chcę spróbować, nie spróbowałabym... A tak, mogłam trochę się pomocować najpierw z nim, a potem jeszcze z Johnnym. Po co, na co? Ano po to, bym się przekonała, na ile w takich sytuacjach zachowuję w ogóle krzty rozsądku i na ile jestem w stanie cokolwiek zdziałać. Nie było to co prawda oddanie sytuacji napaści, raczej zapasy, ponadto koledzy siłą rzeczy czuli się w obowiązku dawać mi fory i w żaden sposób mnie nie uszkodzić, niemniej miało to wszystko ręce i nogi i jestem naprawdę zadowolona, że się trochę posiłowałam. Dziękuję, Panowie :)

Po turlaniu wzięliśmy się za wszamanie naszej leśnej strawy. Jak przystało na grzyby i kaszę, jedzonko było sycące. Trochę średnio mi się jadło z metalowego kubka, patykiem, bo to nie ta konsystencja, ale i tak się najadłam i finalnie zapomniałam o moich rosołkach w puszce - no, też dlatego, że później zdążyłam oczywiście objeść kolegów z ich dóbr :P Tego wieczoru również bardzo miło się siedziało. Na tyle dobrze, że ognisko często stawało się żarowiskiem i tylko co jakiś czas ktoś się zwlekał w celu przyniesienia kilku patyków, albo zrąbania kolejnego kawałka kłody. Tym razem byliśmy zaopatrzeni w orzechy w płynie podwójnie dobrze, nie wiem zatem, jak to się stało, że nawet dość szybko się owe płyny gdzieś w naszych gardziołach zapodziały. Siedzieliśmy nieco krócej jak poprzedniej nocy, nie wiem do której; rozchodziliśmy się od ogniska też pojedynczo. Kubush zdążył przysnąć przy ogniu w swoim bivy, ocknął się jednak potem i wyniósł pod tarpa. Ja poczyniłam odwrotnie - gdy już mnie na sen mocno brało, zwlekłam się z karimaty pod poncho i wróciłam pod ognisko ze śpiworem. Tu też zasnęłam, zostawiając Johnny'ego dopijającego piwko.

W niedzielę wstaliśmy i zaczęliśmy się zbierać może koło dziewiątej. Gdy już się zwinęliśmy i opuściliśmy miejscówkę, rozstaniom nadszedł czas. Ja finalnie poszłam z Johnny'm przez las do Rudy Śląskiej, wprosiłam się na herbatkę :P i odprowadzona na przystanek wsiadłam w autobus do Katowic. A z Katowic z sympatycznym kierowcą, nawiązującym miłą pogawędkę z każdym wsiadającym, do Krakowa. A w Krakowie do domu, gdzie zajęłam się powolnym wracaniem do nudnego życia ;)


* moja babcia ją tak nazywała, skaziła mi tym trwale umysł :P Kuba przypomniał, że to wrotycz.
**zapomniałam nazwy, ale Kuba wspomógł :]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz