poniedziałek, 1 września 2014

Ł2S: Iwanowice - Barbarka - Iwanowice, 30.08.2014

Trasy miałam na oku dwie. Ostatecznie zdecydowałam się na tą planowo dłuższą, ale tylko dlatego, że po prostu wytyczyłam ją jako pierwszą. Zdecydowałam się dojechać autobusem miejskim do Iwanowic Dworskich i z tego miejsca zatoczyć pętlę po okolicznych polach, wsiach i lasach. Wzięłam też ze sobą Towarzysza Gacława.

Gacuś cieszył się jak postrzelony, gdy usłyszał hasło "idziemy na spacer". Rzadko ma okazję połazić gdziekolwiek dalej, poza obrębem naszego podwórza. Długo nie mogłam zapanować nad okazywanym przez niego entuzjazmem, połączonym ze zręcznymi unikami przed założeniem kagańca. Chciałam go założyć jeszcze przed wyjściem z domu, po to, by zaczął mu się wreszcie pozytywnie kojarzyć, z dłuższymi wypadami właśnie. W naszej komunikacji miejskiej nie wolno jeździć z psem bez kagańca, czego oczywiście większość właścicieli psów nie przestrzega - ale Gacław, jako pies poschroniskowy i wciąż kiepsko wychowany, zdarza się być nieobliczalny w sytuacjach dla niego z jakichś powodów niepewnych i stresujących. Dość powiedzieć, że ugryzł. Kilka razy zaledwie, ale konkretnie i nieoczekiwanie. Wiem, że z paniki, wiem, że z niepewności - ale właśnie dlatego, choć jest na co dzień cudownym i pozytywnie zwariowanym psiakiem, muszę brać na to poprawkę. Kaganiec w autobusie jest w jego przypadku absolutną podstawą, bez której nigdy nie będzie mowy o jakimś dalszym wypadzie... A takowe sobie wyobrażam.

Gdy już udało mi się założyć memu przysposobionemu to straszne ustrojstwo na pysk, spakowani pospiesznie wyszliśmy z domu. Psiak był rozdarty: cieszyć się każdą kępą trawy, czy skupić się na konsekwentnych próbach zdarcia kagańca z pyska? Nie pozwoliłam mu na to swoją stanowczością i opanowaniem. Trzeba tu nadmienić, że nie tylko on przechodził wielką próbę: to ja przede wszystkim musiałam zapanować nad swoimi emocjami, żeby zapanować nad jego. Poddenerwowanie i napięcie nigdy niczemu dobremu się nie przysłużyło. Zrozumiałam, że właściciel musi być dla psa ostoją i samcem alfa, siłą charakteru, a nie fizyczną, dając mu to do zrozumienia. Towarzysz Gacław zrozumiał :)

W autobusie, dość nawet zatłoczonym, najpierw jednym, potem drugim, nie miałam nerwówki, tak jak zazwyczaj. Spokojnie tylko napinałam lekko smycz i powtarzałam "zostaw", gdy przypominał sobie o swojej życiowej misji ściągnięcia kagańca. Tak dojechaliśmy do Iwanowic, położonych na północ od Krakowa, które miały być naszym punktem startowym. Po wyzwoleniu psiaka z kagańca i napojeniu nas obojga, ruszyliśmy w upatrzonym wcześniej kierunku.


Na starcie minęliśmy drewniany kościół i poszliśmy - na początku siłą rzeczy nieco naokoło - w stronę podłużnego lasu, upatrzonego przeze mnie na mapie, znajdującego się północny zachód od miejscowości. Szliśmy dość długo drogą asfaltową, po drodze jednak nie było jakichś spektakularnych widoków czy niespodziewanych wydarzeń, wartych opisania. Tak bywało wielokrotnie później podczas tego spaceru, ale biorę poprawkę na to, że moja zdolność percepcji była ograniczona przez skupianie się na psiaku. Z przyjemnością obserwowałam jego poczynania, rejestrowałam w pamięci rzeczy, które go zaciekawiły, spłoszyły, zdziwiły. Czułam się szczęśliwa, widząc, jaką przyjemnością spacer był dla niego. To zrekompensowało mi zdecydowanie to, że krajobrazy mnie otaczające były nieszczególne, zwyczajne, wiejskie. Ale też sielskie, a mi tej sielskości na co dzień brakuje.


Krowy zafascynowały Gacka bez reszty. Na razie oglądał je jeszcze z bezpiecznej perspektywy drogi. Z początku wcale ich nie zauważył, zlały mu się z krajobrazem - dopiero któraś musiała się poruszyć, żeby ze zdumieniem odkrył, że to żyje. Uśmiecham się na myśl o tych wszystkich dziwach, które jeszcze będzie mógł w swoim życiu poznać.
Szliśmy tak drogą asfaltową, którą dotarliśmy pod inną, przebiegającą wzdłuż krawędzi lasu. Kilka kroków dalej zagłębiliśmy się weń, wchodząc na leśną drogę żwirową. Gacław był wolny i szczęśliwy :) O ile wcześniej dla bezpieczeństwa prowadziłam go na smyczy, teraz go z niej oswobodziłam, mając nadzieję, że nie pomknie za jakimś zwierzęciem, a jeśli już, to przynajmniej nie będzie narażony na spotkanie z samochodem. Choć szedł przede mną, to nie odbiegał jednak zbyt daleko, a czasem kontrolnie oglądał się na mnie.






Droga żwirowa prowadziła prosto przez długie pasmo lasu, był on jednak w całej swej rozciągłości dość jednolity i mało charakterystyczny. Delektowałam się jednak otaczającą mnie zielenią i ciepłym, wilgotnym zapachem roślinności i ściółki, myśląc też o trasie, jaką zaplanowałam przejść. Szliśmy dość szybko, ale wydawało mi się, że wciąż zbyt wolno, by zmieścić się z przejściem całej wstępnie wyznaczonej pętli do czasu odjazdu autobusu - tego po dziewiętnastej lub dwudziestej. Z grubsza nakreślony obrys trasy w mapach google dał mi wynik około 20 kilometrów do przejścia, a ja we wsi Iwanowice wystartowałam z Gacławem dopiero o godzinie trzynastej. Zerkając na mapę zastanawiałam się, jak ukrócić trasę, z którego fragmentu zrezygnować. Tymczasem jednak tak czy inaczej mieliśmy przejść przez las i wyjść w okolicach Minogi.

Na pewnym odcinku trasy, przy leśnej drodze, natrafiliśmy kolejno na ambonę, potem czatownię i na końcu niewysoką platformę. Albo ktoś tu ostro poluje, albo prowadzi intensywnie obserwacje zwierząt. Pod amboną znajdowały się dzicze odchody. Nie mogłam sobie odmówić przyjemności wyjścia na nią, jednak do środka nie zajrzałam, bo była zamknięta na kłódkę. Gacek w tym czasie stracił w momencie całą pewność siebie, jaką miał na leśnym dukcie, gdy ujrzał, że jego pani gdzieś mu się wspina. Bez namysłu, z nerwowym piskiem, zaczął się wspinać za mną, wprawiając mnie tym w niemałe zdumienie i rozbawienie - pies, który chodzi po drabinach, tego jeszcze nie było! :) Udało mu się za pierwszym razem z rozpędu wyleźć tylnymi łapami na drugi szczebel, przednimi siłą rzeczy sporo wyżej. To naprawdę niemałe osiągnięcie - ale, skoro mam jamniczkę, która wspina się na drzewa, to mogę mieć też psa, który łazi po drabinach :)


Niby droga prosta, a jednak wcale nie brakowało momentów zawahania. Gdyby nie kompas, wielokrotnie na rozwidleniu obrałabym nie tę drogę co trzeba, i finalnie wyszłabym w niezamierzonym miejscu z wąskiego lasu. Ja chciałam dotrzeć na jego przeciwległy koniec. Po drodze jednak i tak, mimo zerkania na kompas w breloku, zdarzyło nam się troszkę zbaczać z trasy głównej. A to poszliśmy parę kroków za dużo daną drogą, bo rozkojarzyli nas zostawieni za plecami faceci z kaniami i sprzętem do wykrywania metalu, a to na drodze nieoczekiwanie wyrosły nam konie z pasażerkami na plecach... Po tym nagłym, leśnym spotkaniu, Gacław chyba oficjalnie uznał, że mało w życiu widział. Konie były tak wielkie, że nawet nie ogarnął ich całych wzrokiem. Tym bardziej, że zwyczajnie nie miał na to czasu, bo tu pani go przyciągnęła mocniej smyczą, by nie wlazł pod wielkie kopyta, tu znowuż po drugiej stronie kopyt, w stronę przeciwną, podążał wraz z końmi i ich dżokejkami inny psiak. Nawet poniuchać nie było sposobności.

Pani tymczasem upewniła się, że idziemy na Minogę i Nową Wieś. Gdzieś po drodze zahaczyliśmy niechcący o południowy skraj lasu. Na rogu pola uprawnego usiedliśmy i napoiłam nas oboje, po czym cofnęliśmy się w las i obraliśmy właściwy kierunek. Pod koniec zdarzyło się nam jednak całkiem zejść z drogi i idąc na azymut wkopać się w gęsty, młody las, pełen grzybów wszelakich... Nawet taaaakich :)


W tym miejscu poczyniłam kolejną ciekawą obserwację dotyczącą mojego Towarzysza. Otóż, o ile psiak zdawał się być całkiem pewny siebie na leśnych drogach, nawet tych najwęższych, zwierzęcych ścieżynkach pośród chaszczy, o tyle w punkcie, gdzie nie było ani jednej, choćby ledwo zaznaczonej drogi, pies obserwował mnie z całą uwagą i nie oddalał się na krok. To ja mu wytyczałam trasę, a gdy się zatrzymywałam, by zerknąć na kompas, siadał na zadzie i lekko popiskiwał. Zgubiliśmy się?

Nie zgubiliśmy się jednak ani razu, choć skraj lasu, na którym zaraz za rajem grzybowym nieoczekiwanie się znaleźliśmy, przebiegał na ostrej skarpie, pod którą zaczynały się ogrodzone gospodarstwa i domostwa. Przemierzyliśmy wąską, stromą, zarośniętą łączkę w te i wewte - nie ma szans, tędy nie zejdziemy. Wróciliśmy więc do naszej grzybowej polanki i stamtąd uderzyliśmy na chwilę nieco głębiej w las, bardziej na zachód, by znaleźć lepsze wyjście. Dotarliśmy już łagodniejszym zejściem do podleśnej drogi. Jeszcze ze stoku zobaczyłam w oddali bryłę kościoła w Minodze, wiedziałam więc, gdzie mniej więcej mam się kierować. Nie wiem czemu zasugerowałam się wymyślną instrukcją rysunkową objazdu, zgodnie z którą skręciłam w prawo. Nic jednak nie straciłam, choć nadłożyłam drogi. Uśmiechnęłam się tylko, gdy zobaczyłam znajomą już kartkę, nadciągając tym razem z drugiej strony. Zatoczyłam bowiem koło za jakimś przedziwnym gospodarstwem, obłożonym dookoła na polach foliami i, pokierowana przez zapytaną o kościół panią na polu, wróciłam do punktu wyjścia. Dzięki temu wszystkiemu nadarzyła się jednak okazja, by Gacław poczuł zew swej natury i przypomniał sobie po raz kolejny, że jest psem stepowym z krwi i kości: po to ma te duże, ruchome uszy, by móc wyłapać każdy dźwięk w trawie, po to ma długą sierść, by móc poczuć w niej wiatr... Mi zaś dziką szarżą po polach i łąkach przypomniał, że wciąż dzierży tytuł Najszybszego i że nie dogoni go nikt. W międzyczasie zatrzymał się tylko na chwilę, by nabrać na siebie psi perfum nieznanej konsystencji. Cieszyłam się, że przynajmniej przeoczył tego martwego szczura tuż obok ;)


Idąc w stronę kościoła gdzieś z przodu odprowadzaliśmy chwilę wzrokiem zady tych samych koni, które spotkaliśmy w lesie. Zdążyły już zrobić dwa razy dłuższą trasę, jak my... Dochodziła 15:30, gdy dotarliśmy pod kościół i ulokowaliśmy się pod wiatą przystankową na odpoczynek, łyk wody, oraz w moim przypadku jabłko a w przypadku Gacka kilka kosteczek karmy. Nie bardzo miał ochotę jeść czy pić, był zbyt mocno zdekoncentrowany przez dwóch psich powsinogów, które lazły za nami już jakiś czas i postanowiły nas nie odstępować na krok jeszcze na długo potem. Jeden miał aparycję i posturę typowego, wilczurowatego mieszańca, i tylko nogi miał przyktórkie. Drugi chyba był mieszańcem psa i krowy, w każdym razie tak wyglądał. Oba psiaki, ostrzeżona przez podsklepowego lokalersa, nieznacznie odganiałam od Gacka, żeby czasem czymś z nagła przestraszony, nie zrobił mi tu jakiejś chryi. Patrząc na mapę, postanowiłam znacząco skrócić planowaną trasę - to jest dobić jeszcze do drugiego lasu i przejść nim kawałek, tak, jak planowałam, ale potem wrócić nie zataczając takiego dużego łuku, odpuszczając sobie tym samym całą dolinę Dłubni. Trudno, Gacek, jeszcze kiedyś połazimy nad rzeką :)


Gdy już poszliśmy dalej, a za nami poszli i dwaj nowi towarzysze, zapytałam napotkanego ojca z chłopcem, chyba grabiących liście przed ogrodzeniem, czy daną drogą dojdę na Barbarkę. Żałowałam potem tego zapytania, bo pan aż za bardzo chciał mi pomóc, jak to często w takich sytuacjach bywa, i usilnie kierował mnie na główną, którą iść nie chciałam, nie mogąc zrozumieć mojego zamiaru dostania się pod Las Minocki, a nie od razu do centrum wspomnianej wsi. W końcu się poddał, zapytał małego synka, jak on sprawę widzi, a on widział tak, że pójdę tędy, potem gdzieś tam, potem na asfalt - i pod las spokojnie zajdę. Poszłam zatem, bogatsza o tę wiedzę ;)


Nasi kompani odpuścili towarzyszenie nam chyba dopiero pod kasztanami. My w tym miejscu zdecydowaliśmy się, widząc w oddali las i korygując dzięki temu obrany kierunek, odbić na skrzyżowaniu dróg polnych w tą prowadzącą w dół. Dotarliśmy w ten sposób do asfaltu, a tam, zapytawszy ludzi zza płota, dowiedziałam się, że tą drogą zajdę do lasu. Bingo. Pozostawało nam więc do niego dojść.


A gdy już zaszliśmy, to w niego wejść. Z mapy nie bardzo szło wywnioskować, na której to drodze się znajduję, udałam się więc z Gackiem nią kawałek w głąb lasu, a potem zeszliśmy do niewielkiego wąwozu, którym w normalnych okolicznościach musiało płynąć sporo wody, co wnioskowałam po ukształtowaniu i zawartości dna. Na jego początku, do którego zmierzaliśmy, zaznaczone były nawet źródła. Tymczasem koryto było prawie całkowicie wyschnięte, gdzieniegdzie pozostała jakaś kałuża czy błotko. Dnem wąwozu szło się zatem bardzo przyjemnie i była to miła odmiana od ciągłych dróg, asfaltów, ścieżek.




Czułam też nad sobą lekką presję czasową. Czułam się dziwnie umęczona fizycznie tym spacerem, choć to przecież i tak postanowiłam znacząco skrócić trasę... Nie byłam tego dnia w pełni sił, ale to jeszcze nie powód, by nie przejść tych powiedzmy 13 kilometrów. Nie wiedziałam, jak długo zejdzie mi z powrotem, ale szacowałam, że raczej akurat tyle, by po wyjściu z lasu wracać możliwie najkrótszą trasą - choć wciąż jeszcze kusiło mnie odbicie choć na chwilę na dolinę Dłubni. Tymczasem byłam jednak w rowie i mogłam się jedynie domyślać, gdzie, odnosząc się do mapy. Gdy zatem wyszliśmy wreszcie z wąwozu, a oczom moim ukazał się kawałek błękitnego nieba, poczułam się spokojniejsza. Byliśmy pod Barbarką.




Tylko kawałek szliśmy główną ulicą prowadzącą przez wieś, w tej części mało zamieszkałą. Zaraz bowiem postanowiłam odbić na południe, by potem iść polną drogą w stronę pierwszego lasu i przejść przezeń z powrotem. Tak też się stało.


Po drodze, przy jednym z domostw, obszczekała Sara. Tak naprawdę nie miała jednak złych zamiarów, powlokła się za nami parę kroków i odpuściła. Nam skończył się wkrótce asfalcik i mogliśmy się kawałek później rozwalić na chwilę odpoczynku na polnej drodze.


Pod ścianą znanego nam już lasu, spotkaliśmy całkiem blisko stojące krowy. Tu Gacek mógł się nieco lepiej przyjrzeć temu niekształtnemu, czworonożnemu zjawisku. Nie bardzo wiedział, czy ma szczekać czy nie, ale widząc, że jego pani nic sobie z obecności krów nie robi, też uznał, że nie będzie się na nie porywał. Podczas tego spaceru już miał okazję się dowiedzieć, że duże zwierzęta też istnieją, że koty bezczelnie chadzają po polach a pani jakoś mu ich gonić nie pozwala, że w trawach siedzą kolorowe ptaki, które można pogonić, ale już podobnych ptaków, skubiących trawkę przy domostwach, straszyć nie należy. Teraz zostawiliśmy więc krowy pasące się w spokoju i weszliśmy na ścieżkę leśną, równoległą do tej, którą na początku szliśmy w przeciwnym kierunku.





Tym razem nie przeszliśmy całej jego długości środkiem, bo nasza leśna droga w końcu zahaczyła o jego północny skraj i wyszliśmy na drogę asfaltową. Ta poprowadziła nas chwilę poza nim, gdzie dopałętał się ostatni niechciany towarzysz podróży, bawiący się ze mną w "raz dwa trzy, baba jaga patrzy", zanim odpuścił całkiem przegnany patykiem. Potem znowu zagłębiła się w las, a wreszcie doszliśmy do tego punktu, w którym pierwszy krok w las w ogóle poczyniliśmy. Nie zdecydowałam się powieść nas jednak wcześniej przebytą trasą naokoło w stronę kościółka w Iwanowicach, tylko trochę inaczej - przez to niestety kawałek czasu przemieszczaliśmy się dość popularną asfaltówką. Do ryneczku w Iwanowicach dotarliśmy w tym czasie, kiedy nadjechał nasz autobus powrotny. Zdążyliśmy się więc napić, Gacek dodatkowo pojeść, a potem wsiedliśmy zmęczeni do środka i wróciliśmy do domu. Wyrwałam jeszcze w autobusie Gacławowi z klatki piersiowej niechcianą pamiątkową odznakę, mój kleszcz zlokalizowany na szyi nie zdążył mi się jeszcze w nią wbić. Koniecznie przed następnym wyjściem będę musiała zabezpieczyć psiaka jakimś preparatem.



Następnego dnia zarysowałam dokładnie trasę, jaką przemierzyliśmy. Wyszło tego, ku memu ogromnemu zdziwieniu, 22,5 kilometra... No i już wiem, dlaczego tak bolą mnie z przodu golenie ;)

MAPA TRASY

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz