poniedziałek, 22 lipca 2013

Tysiące kroków

Z perspektywy turysty ojcowskie okolice mam na ten moment obcykane. Nie ma takiego miejsca (udostępnionego dla ruchu turystycznego), którego w Ojcowskim Parku Narodowym jeszcze nie widziałam. Wczoraj odbyłam z Moim już drugi w tym roku, prawie trzydziestokilometrowy spacer po tych malowniczych okolicach, odwiedzając ostatnie miejsca, w których jeszcze nie byliśmy. Za pierwszy cel obraliśmy Dolinę Zachwytu, o której długo mieliśmy znikome pojęcie (nie wiedzie nią żaden znakowany szlak pieszy); raz tylko chcieliśmy się tam udać, ale próbując do niej dotrzeć razem ze znajomym, bez mapy, zdezorientowani zbyt szybko się poddaliśmy.

Wyszliśmy z domu ze sporym opóźnieniem, będącym następstwem długiego (i bezowocnego) poszukiwania zgubionych kluczy. Dwa kluczyki spięte kółeczkiem do pozostałej części pęku musiały mi się w którymś momencie odczepić, przy czym stało się to najpewniej przy bramie lub później, na ogrodzie. Nie znalazły się, może zatonęły gdzieś w zapuszczonej, gęstej i wysokiej trawie. Nie były na szczęście arcyważne... Opuściliśmy dom może koło 11. Poszliśmy standardowo asfaltem wijącym się przez wieś, pośród mniej lub bardziej wiejskich domostw, zieleni i skałek "rosnących" tuż przy drodze. Zaszliśmy nim do Pieskowej Skały, gdzie, "wdepnąwszy" dosłownie na moment na dziedziniec zamku, skierowaliśmy się czerwonym szlakiem w las porastający wzgórze. Idąc zgodnie z nim raz po raz "przypominaliśmy" sobie, że to właśnie w tym miejscu, idąc niegdyś z kolegą, skręciliśmy w inną stronę. Tak doszliśmy do znanej nam właśnie z tamtego wypadu asfaltowej dróżki na skraju lasu po przeciwnej stronie wzniesienia. Nasza trasa prowadziła skrajem lasu. Następnie odbiliśmy na lewo, na asfalt szybko ustępujący polnej dróżce. Nasz skrót, nie mający już nic wspólnego z czerwonym szlakiem, powiódł nas miedzami pól, później wzdłuż łąki i pastwisk przy małym zagajniku. Przekraczając pastucha, rozsiedliśmy się na łące i wyjęliśmy prowiant.


Już wcześniej wiedzieliśmy, że żadne z nas nie wzięło chleba. Teraz okazało się jeszcze, że brakuje noża, którym można by pokroić placka i obrać ogórki. Te zostały na potem, sernik zaś w jednym kawałku braliśmy w ręce i odgryzaliśmy po kawałku. Piekła go moja potencjalna teściowa, był znakomity. Siedzieliśmy tak, odpoczywając, powyżej nas pasły się krowy, a poniżej rozpościerał się widok na początek Doliny.


Wróciliśmy z łąki na skraj lasku, w który lekko się zagłębiliśmy. Schodziliśmy tak w stronę doliny, gdy nagle przed nami wyrosło stadko koni. W kojącym cieniu drzew skryły się trzy klacze z mniejszymi źrebakami, podrostki i ogiery. Wszystkie nam się przyglądały. Klacze, wyraźnie zaniepokojone pojawieniem się nieproszonych gości, rżały nerwowo. Myśl o przejściu obok puszczonego luzem stadka nie napawała poczuciem komfortu, choć przyjemnie podniosła poziom adrenaliny. Wyminęliśmy stadko, popędzani ostrzegawczym rżeniem i bojową postawą klaczy. Wyszliśmy na łąkę, na której z początku nie zauważyliśmy kolejnej matki ze źrebięciem, schowanej za większym krzewem. Podchodząc zbyt blisko, dostaliśmy wyraźne ostrzeżenie. Klacz zrobiła parę kroków naprzód, ją już na szczęście ograniczał łańcuch. Niżej minęliśmy ostatnie osobniki stojące na pełnym słońcu, również uwiązane. Przeszliśmy pod pastuchem i tak znaleźliśmy się na dnie Doliny.



Przyjemnie się szło świeżo skoszonymi łąkami, otoczonymi z dwóch stron ścianą zieleni, rozświetlonej prażącym słońcem. Skórę miło owiewał delikatny wietrzyk. Szliśmy niespiesznie wyjeżdżoną ścieżką, prowadzącą do wylotu przy drodze z Pieskowej do Ojcowa.


Wstępując z powrotem na "nasz" asfalt, poszliśmy na przód. Mocno przekonywałam chłopaka, byśmy odbili jeszcze po drodze na Grodzisko, gdzie mieliśmy znaleźć pustelnię błogosławionej Salomei. W końcu się złamał, po drodze jeszcze tylko zakupiliśmy (za niemałe pieniądze) połówkę chleba praojców z dodatkiem mojej ulubionej czarnuszki. Gdy dotarliśmy wreszcie do miejsca oznaczonego na mapie jako lokalizacja naszego celu, trochę zgłupieliśmy. Pustelnia miała znajdować się na rozdrożu, w rzeczywistości znaleźliśmy ją nieco niżej. Tam, chwilowo nią niezainteresowani, zajęliśmy się konsumpcją. Chleb okazał się smaczny, ale w połączeniu z suchą szynką i serem żółtym nieco przytykał. Umyłam ogórka pod stróżką mineralnej, by móc go przegryzać do przygotowanych kanapek. Filety z kurczaka zostały zjedzone, trochę chleba i dodatków do niego zostało "na potem". Najedzeni poszliśmy zwiedzać.



Kościółek był w remoncie, niewiele się napatrzyliśmy. Za nim, schodkami w dół, schodziło się na mały placyk z ceglanym portalem i umieszczoną za nim rzeźbą słonia z ostrosłupem na grzbiecie, wykutą z jednego bloku skalnego na wzór rzymski. Tabliczka informacyjna wyjaśniła nam także, że umieszczony na słoniu łaciński napis oznacza "ciężar mój jest lekki", co nadawało jakiś sens dziwnej rzeźbie. Za obeliskiem stał budyneczek z trzema sąsiadującymi kapliczkami, imitującymi groty skalne (niegdyś nawet ze sztucznymi stalaktytami, jak nas poinformowała kolejna tabliczka). Po obejściu kościółka, okolonego murem z kamiennymi posągami na rogach, wyszliśmy na drogę prowadzącą w dół, do głównej. Idąc znów w kierunku Ojcowa zboczyliśmy jeszcze na chwilę na ścieżkę prowadzącą przez skały ostro w górę, którą dotarliśmy do niewielkiej jaskini. W jej najwyższym punkcie dało się jednak swobodnie stanąć. Po zrobieniu kilku zdjęć zeszliśmy ze zbocza i poszliśmy dalej.


Droga do Ojcowa, do pewnego momentu urokliwa, stała się gęsta od zaparkowanych wzdłuż niej samochodów i następnych, próbujących się pomiędzy nimi przecisnąć. Samochód za samochodem, coś koszmarnego. W parku narodowym... Im dalej szliśmy, tym było gorzej. Niektórzy zmotoryzowani turyści zignorowali nawet znak zakazu wjazdu, umieszczony w centrum Ojcowa, i jechali dalej, w głąb Parku, daremnie szukając miejsca postojowego. Większość zawracała na parking na Złotej Górze. Minąwszy sznur samochodów, lawirując pomiędzy wolniej idącymi turystami i złażąc z drogi licznym rowerzystom, skierowaliśmy się w stronę ojcowskich knajpek, by wyhaczyć jakieś w miarę miłe miejsce na obiad. Ominęliśmy szerokim łukiem ostatnio wybraną przez nas restaurację i wybraliśmy inną, mniejszą, leżącą nieco wyżej. Zamówiliśmy placki ziemniaczane z sosem myśliwskim, herbatę i piwo, po czym zasiedliśmy przy stoliku z widokiem na ojcowskie skałki.

 
Po zjedzeniu obiadu zdecydowaliśmy się jeszcze na deser. Wróciliśmy się w mijane wcześniej miejsce, gdzie były lody włoskie. Zamówiłam jednego, ale obsługujący maszynę facet z grubymi palcami podał mi go tak niefortunnie, że chwytając go za spód wafelka (tylko tak się dało) w dwa palce, nie utrzymałam go i lód w całości wykidał mi się na ziemię pomiędzy blat a chłodziarkę. Chłopak miał ubaw, a facet od lodów, choć szczęściem nie tryskał, ukręcił mi kolejnego.

Stanęliśmy z niedobrym lodem przed kolejnym wyborem: wracamy asfaltem do Sułoszowy, czy idziemy Doliną Sąspowską i później przez pola? Ja chciałam obrać tę drugą trasę, sugerując się bowiem mapą stwierdziłam, że długość tych tras jest właściwie taka sama (czyli dłuuuga), a przynajmniej nie będziemy wiedzieli, jak jeszcze daleko do domu. I pójdziemy kawałkiem nieznanej nam jeszcze okolicy. Mimo żałosnej miny Lubego, stanęło na moim. Weszliśmy w Dolinę odwiedzoną przez nas niedawno, bo w maju. Tym razem jej krajobrazy nie zachwyciły mnie tak jak poprzednio, może dlatego, że tego dnia miałam już za sobą spacer Doliną Zachwytu, a może dlatego, że kwitnące, wiosenne drzewa i pachnące łąki ustąpiły miejsca wybujałej zieleni i wyrośniętym pokrzywom. A może byłam już zwyczajnie zbyt zmęczona. Nie, brzydko nie było, po prostu "znajomo". Przeszliśmy spory kawałek w przeciwnym kierunku niż ostatnio, po czym na rozdrożu, przy wciąż umieszczonym na drzewie ostrzeżeniu o zapadniętych norach bobrowych, odbiliśmy w górę. Nasza droga miała wieść kawałek przez las, potem, już kamienista, przez tereny polne. Wreszcie wyszliśmy na twardą drogę wiodącą przez Wolę Kalinowską. Z początkiem Sąspowa odbiliśmy na prawo, w drogę polną. Minąwszy grillującą ekipę młodych "tutejszych", dotarliśmy do skraju buczyny, określonej na mapie jako las Kołodziejówka.


Wychodząc ponownie na pola, świeżuteńkim asfaltem (w okolicy Sułoszowy przez pola wszędzie wiodą fantastycznie gładziutkie, asfaltowe dróżki) poszliśmy przed siebie. Minęliśmy jeszcze po lewej parkę na samochodzie, po prawej mały zalesiony wąwozik, potem znów po lewej ładną łączkę ze szczawiem i rumiankiem, po prawej pana uprawiającego jogging. Szliśmy raczej w ciszy, chłopak niemal okulał na jedną nogę z powodu beznadziejnego obuwia (ha, też reeboki). Ja też już powoli zaczynałam czuć zmęczenie stóp, ale to się miało nijak do jego dolegliwości. Jakby nie patrzeć, parliśmy dwudziesty któryś kilometr, spędziliśmy aktywnie cały słoneczny i gorący dzień, nawet teraz jeszcze słońce zawieszone było na wprost przed nami, opiekając mi twarz i ładnie opalając dekolt. Po dłuższym czasie zza kolejnego wzniesienia wyłoniła się wreszcie wieża sułoszowskiego kościoła; był to znak, że jeszcze kawałek drogi przed nami, ale przynajmniej jesteśmy już w wiadomym dla nas miejscu. Ominęliśmy okazałe budynki szkoły i przedszkola, zeszliśmy prowadzącą na dół uliczką pod kościół, a potem na główną. I tak oto zaszliśmy do domu, zmęczeni zostawiając za sobą nasze wakacyjne okolice, okraszone tysiącami kroków i milionami ulotnych wrażeń.



4 komentarze:

  1. Interesujący wpis, mieszkasz w bardzo ciekawej okolicy :)
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mówisz? :) Ciekawa jest, owszem, jednak mało w niej naprawdę dzikich i niedostępnych miejsc. Trudno o bezpieczny nocleg z dala od domostw ludzkich i wałęsających się po wsiach psów, trudno o puste szlaki... Dalsza okolica kusi, Małopolska obfituje w ciekawe przyrodniczo, krajobrazowo i historycznie rejony - tylko w moim przypadku wszędzie trzeba się dostać z centrum mocno rozrośniętego miasta, co pochłania czas i pieniądze. Nie wyjdę sobie rankiem na spacer po polach z psiakami, mogę je co najwyżej oprowadzić dookoła bloków... Ale życie w mieście też ma swoje uroki, nie jest znowu tak źle ;)

      Usuń
  2. Mieszkasz pewnie w Krakowie, być może jest parę ciekawych miejsc nad Wisłą żeby spotkać jakieś fajne gatunki choćby ptaków. Natrafiłem na taka stronkę forum studentów UJ damian Odesłanie jest do sekcji ornitologicznej, warto przejrzeć chyba "Obserwacje wyprawy lokalne" tam chyba wymienili ciekawe miejsca :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Racja, nieregulowana część koryta Wisły jest nawet urokliwa - na ptakach się nie znam, do niedawna nie miałam też aparatu, żeby na nie "polować"; za to w gęstych łęgach porastających tereny zalewowe można zaskoczyć swoją osobą np. sarny :)

    Teraz jest gorąco, to pewnie wzdłuż Wisły roi się od wędkarzy - ale na jesień lub wczesną wiosnę z pewnością urządzę sobie wyprawę poznawczą:)

    OdpowiedzUsuń