Jak nie burze, to komary. Wciąż coś zatrzymywało mnie w domu. Każdy powód wydawał mi się wystarczający, by przełożyć wyprawę na następny weekend, i następny... Taką mam już słabość charakteru, taka to jestem leniwa i wygodnicka - a równocześnie nie umiem odpuścić "ot tak", jakiś powód do samousprawiedliwienia się musi być;) Na nowo kiełkującą myśl o wybyciu do lasu wyartykułowałam na głos na praktykach, rozmawiając z zatrudnioną tam kobietką, ale w kontekście świeżo usłyszanej prognozy pogody: "O, no super, będą burze. A miałam iść w las." I nagle przyszło zastanowienie. Co z tego, że burze? Że komary? Że zimno, że niewygodnie, że brudno, że trudno? Przecież o to chodzi, przecież to zmaganie się z tym wszystkim i pokonywanie swoich słabości przynosi największą satysfakcję. Więc poszłam.
Pakowałam się w dniu wyjazdu, decyzja o nim była do ostatniej chwili nie ostateczna i tak naprawdę dopiero po spakowaniu plecaka usiadłam nad mapą, by zastanowić się lepiej nad wyborem trasy. Zdecydowałam się znów rozpocząć od Myślenic (niskie koszta dojazdu), stamtąd udać się zielonym szlakiem wiodącym na Chełm i dalej, do skrzyżowania ze szlakiem czerwonym (zaliczonym ostatnio), a potem odbić na Kudłacze i następnego dnia pokonać szlak żółty wiodący z Suchej Polany do Lubienia. Tyle w teorii. Z mapy wnioskowałam, że zielony szlak zbyt wymagający nie będzie, jego część wiodła drogą asfaltową, obrana trasa nie była też przesadnie długa; nadwyrężone na tamtej pierwszej samotnej wyprawie biodro do dziś zaczyna boleć przy odrobinie większego wysiłku, nie chciałam go zatem forsować.
Tym razem wzięłam większy plecak, nie zwiększając ekwipunku. Chciałam uniknąć upierdliwie dyndającej karimaty i obijającego się przy każdym kroku o tyłek śpiwora, przytroczonych prowizorycznie sznurówkami do nieodpowiedniego plecaka, jak to było ostatnim razem. Siostra pożyczyła mi większy, nadający się na moje oko na parodniowe wędrówki, jeśli by przytroczyć śpiwór na zewnątrz. Miałam jednak wystarczająco dużo miejsca, by upchnąć go na spód, z przodu plecaka przymocowałam jedynie karimatę. Prócz tego wzięłam na przebranie t-shirt i bieliznę (skarpetek trzy pary, uwzględniając gwarantowane przemoczenie i ubabranie w błocie dzięki moim wysłużonym, dziurawym reebokom), różne bzdety ułatwiające przetrwanie (latarka, mini apteczka, sznurówka, zapalniczka i krzesiwo na zaś), poncho Helikona, parasol (jak wychodziłam z domu to kropiło, a nie chciało mi się rozwijać poncha;)), gaz i nóż, parkę BW, kodeks drogowy (:D do nauki), środek na komary i mapę. Z prowiantem tym razem nie cudowałam, nie planowałam w gruncie rzeczy palić ognia w celu przyrządzania wyszukanych potraw. Stanęło na kabanosie, wodzie w odpowiedniej ilości i czekoladzie, co w Myślenicach uzupełniłam jeszcze o chleb, ogórki kiszone (wzięłam na nie szczelny pojemniczek) i pasztet, którego nie wykorzystałam. Podczas dodatkowych zakupów doposażyłam się jeszcze w chusteczki higieniczne i nawilżające.
Z domu wychodziłam niespiesznie, toteż do Myślenic zajechałam przed trzynastą. Idąc na czuja, trochę błądząc dotarłam na Zarabie, tam zrobiłam zakupy, posiliłam się i Morką przytroczoną w czarnej, plastikowej pochwie do spodni zaniepokoiłam małą dziewczynkę ("mamo, ona ma pistolet!"). Zgodnie z mapą, fantastycznie mieszczącą się w jednej z kieszeni spodni BW (w ogóle wiele rzeczy się w nich mieści, niesamowicie praktyczne), poszłam wzdłuż drogi, na której odnalazłam oznakowanie mojego szlaku. Znaki powiodły mnie z początku ostro pod górę, wąską ścieżką przez las, po czym trasa złagodniała i doprowadziła mnie spacerkiem na Chełm. Tam urządziłam sobie pierwszy dłuższy postój.
Dalej szlak w dużej mierze wiódł asfaltem, dopiero pod koniec tego odcinka trzeba było przejść mniej wygodną dróżką do znanego mi już węzła szlaków. Kawałeczek szłam tak, jak kiedyś, ale tym razem po 30 minutach odbiłam na Kudłacze. Znalazłam się tam coś koło godziny 18. Strasznie zmęczona nie byłam, ale mimo wspomagania wędrówki pieszej znalezionymi po drodze kijami, biodro w którymś momencie zdążyło mnie rozboleć i tego dnia już miało nie być lepiej. Pozostawało mi mieć nadzieję, że do dnia następnego mi przejdzie. Zamówiłam herbatę z cytryną i wyciągnęłam prowiant. Posiliłam się wstępnie i sączyłam powoli herbatkę, słuchając muzyki lecącej w radiu i wzajemnego zygania do siebie małżeństwa sprawującego pieczę nad schroniskiem. Ich kłótnie mocno zakłócały mi relaks, na szczęście przyjechała do nich rodzina podrzucić chrześniaka na wakacje i ton rozmów się zmienił. Nie miałam jeszcze potrzeby się zbierać. W ogóle brałam pod uwagę z początku nocleg w schronisku, ale, umówmy się - cel mojej podróży był inny ;) Stwierdziłam, że zajdę na Suchą Polanę, gdzie na mapie zaznaczony był schron turystyczny. Nie wiedziałam, co tam zastanę, ale jakoś tak w głowie spasowało mi to miejsce na nocleg. Z zamierzeniem udania się tam w odpowiednim czasie, zamówiłam sobie jeszcze żurek i na koniec drugą herbatkę. W tamtym momencie trochę żałowałam, że nie wzięłam żadnego naczynka i swojej herbaty - schroniskowa swoje kosztowała, a poza tym mogłabym zaparzyć również rano, do śniadania, przy ognisku... Schronisko opuściłam przed 19. Gościu zapytawszy, czy nocuję u nich zdziwił się z lekka, że idę dalej. Nie zdradziłam mu swoich planów. Podziękowałam, pożegnałam się i ruszyłam naprzód. Idąc przez las rozglądałam się na boki, żeby nie przeoczyć jakiegoś niegłupiego miejsca na nocleg, w razie gdybym na polanie nie była w stanie się rozbić. Odhaczyłam jedno takie, gdzie na stoku, jakieś 100 m powyżej drogi były fajne kępy drzew, natomiast poniżej niej było dość widno. Stok był jednak zorientowany na zachód, a mi zależało na miłej, wczesnej pobudce, a mapa obiecywała mi Suchą Polanę zorientowaną nieco bardziej na południowy wschód. Poszłam więc dalej.
Gdy dotarłam na miejsce, przestałam się łudzić: pod "schronem" nie przenocuję. Okazał się zwykłą wiatą, zadaszeniem nad ławą, otwartym na przestrzał. Obok wiaty dookoła sporego paleniska były dodatkowe ławki. Polana była duża i widna, krzyżujące się tu drogi wiodły w wielu kierunkach. Postanowiłam się rozejrzeć za jakimś zadrzewieniem, gdzie mogłabym się rozbić. Wizja spania w tak otwartym i "ucywilizowanym" miejscu przestała mi się podobać. I wtedy znalazłam brzózkę :)
Na bocznej ścianie polany, 50 kroków na przełaj od drogi, w sąsiedztwie innych drzewek i krzewów stała sobie brzózka. Była jednak na tyle pokraczna i ciekawie uformowana, że z miejsca postanowiłam rozbić się właśnie pod nią. Pokrzywione gałęzie tworzyły swoisty parasol, opadający do samej ziemi. Była niska i gęsta, jednak pod nią samą było zaskakująco dużo miejsca. Wykorzystując jedną z gałęzi na główny element konstrukcyjny, rozłożyłam pałatkę. Gałąź przytrzasnęłam jednym z leżących pod brzózką kamieni. Na to przerzuciłam poncho. Z jednej strony utworzyłam prawie pionową, krótką ścianę, naciągając tworzywo i przygważdżając je patyczkami wsadzonymi w oczka do ziemi. Ścianę dłuższą uzyskałam naciągając poncho i wykorzystując oczko na rogu po przeciwnej stronie płachty. Dodatkowo brzegi przygniotłam kamieniami. Powstający namiocik udoskonaliłam robiąc prowizoryczny stelaż z gałęzi, pomagając sobie sznurówką. W efekcie uzyskałam miejscówkę, w której spokojnie mieściłam się wraz z plecakiem. Podłoże wymościłam karimatą i śpiworem. Oto efekty:
Ze swojego dzieła byłam i jestem przezadowolona, nie bez powodu zresztą. Kryjówka okazała się być świetnie zamaskowaną, właściwie nie do zobaczenia na odległość większą jak metr. Poniżej zdjęcie zrobione z odległości małego kroczku od drzewa, może 0,5m:
Na następnym zdjęciu widać zaś moją brzózkę z perspektywy paleniska obok drogi. To ten mały pokurczony krzaczek przy łące, drugi od lewej :)
To zdjęcie zrobiłam poglądowo, rano, żeby wiedzieć, jakie było prawdopodobieństwo dostrzeżenia mnie. Chyba minimalne - ktoś musiałby podejść właśnie pod tą brzózkę, żeby się odlać. A miał kto... Otóż było jeszcze widno, gdy usłyszałam dźwięk nadciągającego pojazdu. Czmychnęłam do kryjówki, by przeczekać, aż facet zabierający śmieci, komunikujący się z kimś przez krótkofalówkę, odjedzie. Jednak chwilę po tym, jak odjechał, nadciągnęło młode towarzystwo na motorach, w ilości trzech czy czterech osób. Miałam wrażenie, że była z nimi jakaś dziewczyna, ale pewna nie byłam, wolałam więc się nie wychylać i udawać, że mnie nie ma. Niestety ekipa postanowiła rozpalić ognisko. Czuwałam, nasłuchiwałam i zastanawiałam się, czy się ujawnić, czy nie. Nie mieli prawa mnie zobaczyć, no chyba że któryś postanowiłby się odlać akurat pod moją brzózką. A w takiej sytuacji wolałabym nikogo nie zaskoczyć swoją obecnością, przypuszczam, że mógłby się wystraszyć równie mocno jak ja w sytuacji konfrontacji. Miałam tę przewagę, że wiedziałam o ich obecności, oni zaś nikogo w krzaczorach się nie spodziewali. Zdecydowałam w ciszy przeczekać, mając nadzieję, że w końcu pojadą. Pierwszy motor, tudzież quad, odjechał troszkę po 22, pozostała dwójka z drugiego nieco się ociągała, ale wreszcie też pojechali. Zostałam sama. Prawie sama. Tylko ja i łąka pełna świetlików. I komarów.
Zanim na polanie pojawili się nieoczekiwani goście, natłukłam w swoim namiociku tych bestii ze dwadzieścia. Potem nie chcąc być zdemaskowana musiałam zaprzestać polowania, tym samym z drapieżnika stając się ofiarą. Komary były wszędzie. Krążyły na jedynym niezasłoniętym kawałeczkiem mojego ciała, jakim był nos wystający przez dziurkę ze szczelnie zapiętego śpiwora ze ściągniętym kapturem. Każdy mój oddech przywoływał kolejne fale komarów. Bzyczały nieznośnie, próbując się wciskać w najmniejsze szczeliny. Z samym nosem na zewnątrz długo się wytrzymać nie dało, było zbyt gorąco i duszno. Próbowałam wszystkiego. Wylałam na twarz sporą ilość preparatu na komary, spryskałam pozostawione niewielkie wejście do namiociku. Wystawiałam nos, kawałek lub całą twarz, czasem całą głowę. Z gorąca było mi duszno i wilgotno. Momentami wydawało mi się, że na zewnątrz jest ich mniej, wystawiałam wtedy głowę poza wejście do kryjówki. Wreszcie zdecydowałam się schować cała w śpiwór, mając nadzieję, że się nie uduszę. Komary nie były w stanie gryźć. Ale ja i tak nie byłam w stanie spać. Ich nieznośne bzyczenie towarzyszyło mi cały czas. W domu mogę nie spać przez jednego komara, tu nad głową latało mi ich całe mnóstwo. Okrutny dźwięk świdrował mi umysł, przenikał myśli. Gdy już bzyczenie stawało się jakąś swoistą usypiającą melodią, jakiś jeden musiał się wybić, wyjść z tonu, zagrać na inną nutę. Nie dało się. Nie pomagało nic. Wygłuszanie śpiworem, wtykanie palców boleśnie w uszy. Po 24 zadzwonił do mnie znajomy, wtedy ostatni raz patrzyłam na zegarek, ale nie byłam w stanie zasnąć jeszcze na długo po tym. Sen sprowadzał się raczej do krótkich chwil zamroczenia, z których wyrywało mnie głośniejsze bzyknięcie. O czwartej nad ranem obudził mnie dźwięk silnika. Ktoś przejeżdżał jedną z dróg. Dłuższe leżenie nie miało sensu, wstałam pospiesznie, przebrałam się, zebrałam rzeczy, zwinęłam śpiwór, rozmontowałam moją konstrukcję, z płachty strąciłam dwa ślimaki, które nocowały ze mną, i poskładałam ją, po czym czmychnęłam spod brzózki pod wiatę na poranną toaletę i śniadanko.
Nie byłam głodna, w normalnych warunkach wstaję sześć godzin później niż dziś. Ograniczyłam się do laski kabanosa, kromki chleba i kostki czekolady popitych wodą. Odnalazłam kierunkowskaz wskazujący żółty szlak i poszłam w dalszą drogę. Okazała się wieść na krótkim odcinku ostro pod górę, co przy moim niewyspaniu skutkowało okrutną zadyszką i momentalnym zmęczeniem. Wychodziłam pod górę na zasadzie "przy trzecim znaku szlaku postój na uspokojenie oddechu", a szlak znakowany był niemal co czwarte drzewo. W końcu dotarłam do szczytu. Z Łysiny miałam już praktycznie tylko schodzić stopniowo w dół, czekało mnie naprawdę niewiele podejść.
Droga powrotna upływała mi dość dobrze, biodro zdążyło w nocy wydobrzeć i tylko osłabione zmęczeniem nogi częściej się plątały. Nie bardzo się mogłam zatrzymywać, bo kiedy tylko próbowałam, wokół mnie (tak jak i poprzedniego dnia) pojawiała się chmara komarów i much. Ograniczałam się do krótkich zatrzymań na 8-10 borówek i łyk wody. Dzięki kijkom w ręku udało mi się parokrotnie uniknąć skręcenia kostki. Raz się zagapiłam i poszłam złą drogą - musiałam wracać pod górkę, ale za to ten krótki odcinek obfitował w miłe dla oka widoki. Trasa wiodła początkowo głównie przez las, potem stopniowo zaczęły się pojawiać śródleśne polany, wreszcie drzewa ustąpiły małym gospodarskim łąkom i zadrzewieniom śródpolnym. Słońce miło grzało. Zrobiłam sobie jeden dłuższy postój z posiłkiem. Potem szłam niespiesznie, przemieszczając się na pewnym odcinku bokiem, zwrócona do skarpy przydrożnej usianej poziomkami.
Pod koniec wędrówki miałam jeszcze jeden niewygodny odcinek, wiodący kamienistym żlebem ostro w dół. Po jego pokonaniu czekała na mnie wiejska dróżka i wreszcie asfalt. Nim, wyzbywszy się uprzednio kijów, doszłam nad Rabę. Spędziłam nad nią koło trzech godzin, mocząc w chłodnej wodzie zmęczone stopy, posilając się pozostałym prowiantem, słuchając plusku wartko płynącej wody i rozmyślając. Rozłożyłam sobie w pewnym momencie karimatę, na której dość szybko zaczęło mnie brać na spanie. Zaliczyłam krótką drzemkę. W międzyczasie wypłukałam buty i jak na złość czyste niebo zaczęły zajmować coraz większe chmury, uniemożliwiając wyschnięcie zanurzonych w wodzie butów. Ociągałam się jeszcze chwilę, ale bateria w telefonie mi padała więc musiałam się zbierać, żeby popatrzeć na jakieś busy. Wycięłam jeszcze tylko z opaski na ręce prostokątną łatkę i przyszyłam zakrywając największą dziurę w bucie, żeby jasna skarpetka nie świeciła mi z daleka. Zaszłam na pierwszy przystanek niedaleko autostrady, nawet nie dochodząc do centrum Lubienia - i akurat pojechał mi PKS, którym wróciłam do Krakowa. W domu coś zjadłam, coś wypiłam i poszłam odsypiać komarową noc. A potem wzięłam dla orzeźwienia prysznic. I wyjęłam z siebie dwa kleszcze. I siadłam do pisania, ku pamięci :)
No i kolejne doświadczenia zdobyte :) Tak trzymać dalej a każda następna wyprawa będzie przyjemniejsza .Rossi
OdpowiedzUsuńBrawo, schronienie pod brzózką na szóstkę!
OdpowiedzUsuńJednak lepiej zaszyć się trochę dalej od uczęszczanych dróg. Nie narazisz się w ten sposób na zdemaskowanie i zaśniesz spokojniej ;)
Powinnaś zainwestować w buty za kostkę. To akurat najważniejszy element całej zabawy. Nie skręcisz kostki, a w wyższe buty wciągniesz spodnie i przynajmniej do pasa będziesz zabezpieczona przed kleszczami. Zanim dojdą wyżej, wypatrzysz je na spodniach.
Niedawno nocowałem też w towarzystwie świetlików. Wrażenia niezapomniane. Próbowałem zrobić zdjęcie lub film, ale są mało fotogeniczne :(
@Dawid
OdpowiedzUsuńPoczątkowo "ucywilizowanie" polany mnie mocno wystraszyło, ale gdy odnalazłam swoją kryjówkę, już nic mi nie było straszne ;) Jakby nie ona, zawróciłabym w upatrzone wcześniej miejsce.
W kwestii butów, masz oczywiście słuszność. Zresztą, każde byłyby lepsze od tych, co mam teraz. Tylko że właśnie żadnych innych nie posiadam, a nie chcę tracić pieniędzy na jakieś badziewie, które zaraz mi się rozpadnie. Buty są rzeczą, w którą trzeba porządnie zainwestować. Na razie więc zmuszona będę jeszcze jakiś czas wykorzystywać obecne.
...Złamałam się, buty zakupione ;)
UsuńFajna relacja, szkoda że fotek mało. Jak byś odwiedzała kiedyś Beskid Mały, Ślaski lub Żywiecki, daj znać :)
OdpowiedzUsuńTeż żałuję, że nie mogę się pochwalić większą ilością zdjęć. Wszystko dlatego, że posługuję się komórką o mocno ograniczonej pojemności pamięci i żywotności baterii. Denerwujące tym bardziej, że generalnie lubię robić zdjęcia... Mam nadzieję, że uda mi się niedługo dorwać jakiś niedrogi aparat.
UsuńJak będę w wymienianych przez Ciebie okolicach, nie omieszkam zawiadomić :)