Zaangażowanie we wszelkie prace kamieniczne jakby we mnie osłabło nieco. Może dlatego, że wraz z posuwaniem się z robotami do przodu, namnażają się sytuacje potencjalnie sporne. Zaczyna porządnie irytować fakt, że wraz z R. i mamą odwalamy robotę za moje pozostałe dwie siostry i ich życiowych (lub nie) partnerów - i nie doszukuję się tu winy ze strony męskiej (choć, swoją drogą, panowie mogliby tak czasem sami z siebie, z nieprzymuszonej woli ruszyć tyłki i coś pomóc, albo choćby zapytać), raczej mam ogromny żal do Starszej i Młodej, że nie tylko są absolutnie niezaangażowane, ale też nie potrafią docenić ogromu pracy, jaki już został przez naszą trójcę wykonany. Nie może być inaczej, kiedy to dokumentacji zdjęciowej "sprzed i po" brak, a obydwie nie bardzo lubią się brudzić, no i te nieszczęsne pająki czyhające na nie w ciemnościach... A jeszcze Młoda ma "uczulenie" (jakby R. nie miał, ba, jakby nie miał astmy, która jakoś nie powstrzymuje go przed zawziętą pracą w pyle i brudzie), a jeszcze Starsza ma za rok (!) ślub, a w ogóle to one nie mają czasu i tak dalej. Zdarzają się zatem takie absurdalne scenki rodzajowe, jak np. taka, że schodzę z R. do piwnicy robić, Starszyzna w tym czasie wychodzi ze swojego mieszkania, oboje z plecakami, no więc pytam, gdzie to idą, a oni, że na siłownię / ściankę wspinaczkową. No ciśnie się na usta ironiczne zaproszenie do siłowni na dole (swoją drogą nieporównywalnie skuteczniejszej - i darmowej! - bo oto okazuje się, że lepiej znosi mi się do piwnicy z drugiego piętra pierońsko ciężką szafkę samej, niż ze Starszą, bo z nią to jest zatrzymywanie się na każdym schodku i jej odpoczynek [a mebel na mnie wisi], a tak to zniosę sobie ją raz-dwa, i tylko przy zgięciu łokcia mam później wybroczyny, bo żyłka mi pękła)...
Ale dość narzekań, że nie pomagają. Czasem zapominam, że mi wszystko takie robi się lepiej samej (lub z Moim) - z natury jestem po prostu uczulona (tak, ja też mogę, a co!) na bliską rodzinę, choruję na nią i najlepiej jednak, jeśli familia nie wchodzi mi w paradę. Jacy by nie byli, ile by racji nie mieli, to zawsze mają mniejszą niż ja :P Jestem uparta i lubię rządzić (to tylko dwie pozycje z przydługawej listy mych wad), nie znoszę wręcz sytuacji, kiedy coś choć w części nie jest zależne od mojej decyzji, ale też np. ogólnej sytuacji czy decyzji osób trzecich. Nie lubię, gdy ktoś mi wchodzi w paradę - jeszcze kij, jak słusznie, ale akurat moja najbliższa familia składa się z samych bab, babskich pod każdym względem, i mogą sobie one mieć zmysł artystyczny i układać narzędzia ładnie, no ale litości, przecież to trzeba przede wszystkim praktycznie! Wczoraj zatem przypadkiem znalazłyśmy się obie z mamą w nowej narzędziowni - skądinąd już właściwie gotowej i wyposażanej, o czym w międzyczasie nie doniosłam - i omal się tam nie wyzabijałyśmy. Mama, korzystając z mojej nieobecności, poukładała po swojemu, chyba wezmę z niej przykład i zrobię na dniach to samo... Bo uważam, że powinno być poukładane intuicyjnie. Tematycznie. Oświetlenie i elektryka, elektronarzędzia, narzędzia podręczne, materiały i przybory malarskie, materiały budowlane i wykończeniowe, ogród, sanitaria i tak dalej. Mama w teorii też tak uważała, w praktyce jednak w jednym rogu znalazłam umywalkę, na innej szafce zlew, w szafce trzeciej wężyki, podkładki pod umywalkę w ogóle zniknęły, rury, kolanka i te sprawy znalazły się w części w jeszcze innym zakątku, częściowo w ogóle zostały nie rozlokowane, znowuż własną lokalizację zyskało efektowne pudło ze wszystkim, zajmując miejsce materiałom budowlanym, które pozostały na środku, bo ciężkie i nie wiadomo, co i jak. W szafce malarskiej znajduje się tysiąc emalii, lakierów i bejc, z których część przejrzałam i wiem, że są dobre, jakieś tam resztkówki pomieszałam w jeden kolor, ale pozostała część, zniesiona przez mamę, może okazać się nawet nieprzydatną do użycia, przeterminowaną i zepsutą, bo ona na to nie patrzyła. Bój stoczył się również o deszczułki (!!!), no po prostu nie rozumiem, czemu musiały wylądować na szafkach z rzeczami elektrycznymi, zamiast gdziekolwiek indziej... Słabo mi się zrobiło na widok schowanych w szafkę zardzewiałych gwoździ w zardzewiałej puszce - po co w takim razie przygotowana przeze mnie puszka z przesegregowanymi, niezniszczonymi śrubkami i gwózdkami wszelkiej maści stojąca gdzie indziej, po co? Czy ktoś "z zewnątrz" (niech będzie choćby Starsza czy tam jej narzeczony, w końcu narzędziownia jest wspólna i mogą kiedyś czegoś potrzebować) ma się domyślić, że w tej oto szafce na tej a tej półce znajdzie gwoździe - schowane za tymi pieprzonymi wężykami?? I tak ze wszystkim. Kiedy już do reszty wyszłam z siebie, uspokoiłam się, poprzekładałam część rzeczy, resztę tymczasowo olałam, trochę z mamą popodpisywałyśmy tych szuflad i szafek, odpaliłam znalezioną lampę naftową, z satysfakcją stwierdziłam, że przyjemny widok, zgasiłam i wyszłam. Już nie z siebie, z piwnicy. Nie wiem, po co się tak tym wszystkim emocjonuję, czemu sobie pozwalam na tyle nerwów. Nie warto... Chociaż, zważywszy na fakt, że graciarnia w pustostanie, który teraz właśnie opróżniamy z R. na potrzeby własne (chcemy 2 pomieszczenia dołączyć do naszej "dziewiątki", to jest niby osobne mieszkanko, ale bez kuchni i łazienki, tylko dwa pokoje, a po dołączeniu ich będziemy mieli fajny metraż i układ - kiedyś), powstała właśnie przy dużym udziale mamy, która tak a nie inaczej zagospodarowała tę przestrzeń, że niby z głową wszystko układając i segregując - a wyszła z tego jedna wielka kicha, jak to z graciarniami bywa. Nie chcę, by miejsce, przy przywracaniu do użytku którego spędziłam ostatnio tyle czasu, stało się taką kolejną graciarnią, w której kiedyś ze zdumieniem ktoś odkryje istnienie wyrzynarki, dwóch maszyn do cięcia płytek, specjalnego urządzenia do docinania pod kątem, kątowego imadła, dwudziestu młotów i młotków, dwa razy więcej pozostałych narzędzi "ciężkich", dwóch palników gazowych, końcówek do boscha, którego nie mamy, mnóstwa kabli, przedłużaczy i gwintów na żarówki, kilkanaście złodziejek i tak dalej...
A swoją drogą, w graciarni na górze znalazłam też segregator z naszymi (dziecięcymi) pracami rysunkowymi i malarskimi. Moja wersja "tatusia" i rodzina słoników, namalowane kolejno w wieku 2 latek i 9 miesięcy i 3 lat, rozwaliły mnie dokumentnie :D I dzieł nieco późniejszych, z okresu 4-5 lat, skądinąd nie ustępujących poziomowi artyzmu i zaawansowania tym obecnym, najwybitniejszym dziełom chłopaka ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz